Matki Biesłanu wciąż pytają

Od ataku na szkołę w Biesłanie - największego ataku terrorystycznego w Europie - minęło 10 lat. Matki dzieci, które wtedy zginęły, szukały sprawiedliwości w 127 sądach w Rosji. Bez skutku. Teraz sprawa, o której zapomniała cała Europa, trafiła do Strasburga. Czy Europejski Trybunał Praw Człowieka wyda sprawiedliwy wyrok?

Sala gimnastyczna 10 lat po tragedii
Sala gimnastyczna 10 lat po tragediiSonia PawlakINTERIA.PL

Katarzyna Pruszkowska: Jak postrzegane są w Rosji "matki Biesłanu", matki dzieci, które 10 lat temu zginęły w szkole numer 1?

Zbigniew Pawlak, autor książki "Pęknięte miasto. Biesłan", który odwiedził Biesłan po powrocie matek ze Strasburga: - Są niegojacą się raną. Wielu chciałoby już zapomnieć o tamtej tragedii. Uwierzyć w uproszczoną, pierwotną wersję zdarzeń: za śmierć dzieci odpowiedzialni byli wyłącznie islamscy bojownicy, jeden z nich przeżył, został osądzony i odizolowany. To oficjalna wersja, w którą wierzy wielu Europejczyków.

- Wiem, że w tym roku wspomniano w Rosji o 10. rocznicy tragedii, ale zdaniem biesłańskich matek, władze nie wyraziły dobrze tego, że nadal pamiętają. Rodzicom trudno zapomnieć. W tym roku dzieci, które w 2004 roku szły do pierwszej klasy, kończyłyby szkołę. Szkołę numer 1, której od 10 lat już nie ma.

Minęło 10 lat, "matki Biesłanu" szukały sprawiedliwości w 127 sądach w Rosji, były również w Sądzie Najwyższym i Konstytucyjnym. Teraz sprawa trawiła do Strasburga. Dlaczego?

- Może wielu ludzi na Zachodzie chciałoby usłyszeć, że przyjechały do Strasburga oskarżyć Rosję. Pokazywać na swój kraj palcem i mówić: "to wyście nam to zrobili, to wy jesteście winni śmierci naszych dzieci". Tak nie jest. Matki przyjechały po to, aby uzyskać odpowiedź na ważne, moim zdaniem, podstawowe pytania.

Wysłały do Strasburga 45 kilogramów dokumentów. Powiedział pan, że chcą odpowiedzi na kilka pytań. Jak one brzmią?

- Wszystko sprowadza się do trzech pytań. Pierwsze: czy państwo zrobiło wszystko, żeby zapobiec zamachowi? Drugie: czy państwo dokonało wszystkiego, żeby zminimalizować liczbę ofiar w szkole? Trzecie: czy państwo dokonało wszystkiego, by przeprowadzić obiektywne śledztwo?

Dlaczego pytają o to, czy państwo zrobiło wszystko, by zapobiec zamachowi?

- Dlatego, że mają dowody na to, że informację o planowanym zamachu władze otrzymały dużo wcześniej. W Strasburgu dużo mówi się o tym, że informacje były bardzo dokładne. Wiedziano, że zamach ma być podobny do tego w Budionowskiem, czyli że zostanie zaatakowana instytucja publiczna, i że zostaną wzięci zakładnicy. Później nadeszła depesza z wiadomością, że wszystko będzie się działo na konkretnym terenie: w Biesłanie albo we Władykaukazie. Na końcu okazało się, że najprawdopodobniej celem będzie szkoła. To tylko kilka z zawartych w dokumentach przykładów. Więc pytanie o to, co zrobiono, żeby zapobiec zamachowi, jest bardzo zasadne.

Skoro wiemy na pewno, że władze otrzymywały sygnały o planowanym zamachu, ktoś powinien zostać ukarany za ich zignorowanie...

- Właśnie. Rzeczywiście, w pewnym momencie oskarżono i osądzono jedynie trzech milicjantów, ale cała trójka szybko została objęta amnestią, zwolniona z więzienia, a później oczyszczona z zarzutów. Dlatego matki pytają dalej: kto otrzymał te wszystkie informacje? Jakie działania podjęto, żeby nie dopuścić do zamachu? W szkole na uroczystościach rozpoczęcia roku szkolnego powinna być ochrona, zazwyczaj była.W dniu zamachu był tam tylko jeden milicjant, kobieta, Fatima Dudijewa, która na dodatek nie miała broni.

- Trudno także nie zapytać o to, jak to się stało, że zamachowcy, którzy byli doskonale uzbrojeni, zdołali dojechać do Biesłanu. Każdy, kto był w Rosji, wie, że tam przy drogach rozmieszczone są posterunki milicji, które zatrzymują i dokładnie przeszukują każdy podejrzany samochód. Jak to się stało, że bojownicy wiozący takie ilości broni nie zostali zatrzymani? Kto wtedy sprawdzał drogi?

- Ci ludzie, którzy zwrócili się do Strasburga, mówią, że nie chcą stawiać Rosji w złym świetle ani jej opluwać. Są patriotami. Ale odpowiedź na pytanie: "dlaczego nie powiedzieliście nam, że może dojść do zamachu?" nie może brzmieć: "bo rzecz nie była pewna, a my nie chcieliśmy was straszyć". Odpowiedzi na te wszystkie pytania, które zadają matki, są ważne nie tylko dla tych konkretnych kobiet, ale dla całego świata. Przecież my też oczekujemy od naszych władz, że zapewnią nam bezpieczeństwo.

Rozumiem, że podobne wątpliwości pojawiły się także w związku z drugim głównym pytaniem: czy zrobiono wszystko, żeby zminimalizować liczbę ofiar?

- Tak. Chodzi tu przede wszystkim o dwie kwestie: negocjacji z bojownikami i akcji ratunkowej. Zaraz po opanowaniu szkoły bojownicy poprosili, żeby w szkole zjawili się czterej przedstawiciele władzy, to był warunek dalszych negocjacji. Chcieli rozmawiać z prezydentem Północnej Osetii, prezydentem Inguszetii, doradcą prezydenta Rosji i lekarzem, który był negocjatorem, m.in. podczas zamachu na Teatr Na Dubrowce.

- Jedyny bojownik, który przeżył, zeznał podczas śledztwa, że pułkownik, czyli przywódca bojowników, powiedział, że za każdą z tych osób wypuści 150 zakładników. Razem 600 osób, połowę. Więc dlaczego w ciągu tych trzech dni nie zdążyli się zjawić w szkole? Z własnej woli przyszedł jedynie Baszkir Auszew, były prezydent Inguszetii graniczącej z Osetią. Jemu udało się wynegocjować wypuszczenie matek z niemowlakami. Wszyscy mieli nadzieję na dalsze ustępstwa, na to, że zostaną uwolnione przynajmniej dzieci.

- Kolejne pytanie brzmi: skoro od początku władze utrzymywały, że w szkole znajduje się tylko 354 zakładników (było ich około 1181 - przyp. red.), to na ile osób obliczono akcję ratunkową? Czy karetek, które wysłano do szkoły, miało wystarczyć do transportu 300, czy ponad tysiąca osób? Czy lekarzy było tylu, żeby ratować 300 osób, czy ponad tysiąc? Wiemy, że wielu rannych wywożono prywatnymi samochodami, bo nie dla wszystkich wystarczyło miejsca w karetkach. Chodzi wiec o prostą informację: czy każdy z tych, którzy przeżyli wybuch, miał szanse na ratunek?

- Ludzie pytają także o to, dlaczego drogi, którymi miały przejechać karetki i straż pożarna, były zastawione prywatnymi samochodami. Po wybuchu straże pożarne nie mogły dojechać do szkoły, a przecież wtedy w sali gimnastycznej ludzie płonęli żywcem.

Słyszałam, że pojawiły się także wątpliwości co do tego, skąd pochodził strzał, który zabił bojownika stojącego na zapalniku ładunku, co z kolei miało doprowadzić do wybuchu w sali gimnastycznej.

- To prawda. Władze twierdzą, że strzał padł ze środka szkoły, ale świadkowie, podobnie jak część członków Komisji Parlamentarnej, którzy prowadzą własne śledztwo, są zdania, że strzał padł z zewnątrz. Kto wydał rozkaz? A jeśli przyjmiemy, że nie było to celowe działanie, kim był ten snajper, kto samowolnie strzelił? Mieszkańcy Biesłanu nie pytają zresztą wyłącznie o ten strzał. Wiemy, że szkoła była także ostrzeliwana z czołgów. Znowu mamy dwie wersje: władz, które twierdzą, że strzelano po godzinie 16.00, kiedy szkoła była już pusta, świadkowie, że strzelano, kiedy zakładnicy byli jeszcze w szkole.

Trzecie pytanie matek: czy państwo dokonało wszystkiego, aby przeprowadzić obiektywne śledztwo?

- W świetle tego, co już powiedzieliśmy, mnie to pytanie wydaje się bardzo zasadne. Wie pani, ile władzy zajęło pozbieranie wszystkich dowodów i śladów, które znajdowały się w sali gimnastycznej ?

Kilka miesięcy?

- Jeden dzień. Dzień po tragedii szkołę oczyszczono. Okazuje się, że większość dowodów w ciągu kilku dni wylądowała na wysypisku śmieci za miastem.

Rozumiem, że władze Rosji nigdy nie udzieliły informacji na te wszystkie pytania?

- Nie udzieliły, chociaż matki dzieci, które zginęły lub zostały ranne, bardzo szybko zaczęły się organizować i prosić władze o pomoc. Najpierw spotykały się w domach i na cmentarzach, pocieszały się i rozmawiały. Później zaczęły szukać odpowiedzi na pytania: Jak do tego doszło? Skąd ci terroryści? Z tych pytań powstała organizacja Matki Biesłanu.

-  Matki organizowały strajki głodowe, żeby władze zwróciły na nie uwagę. Nie zwróciły. Chodziły na demonstracje, żeby przypominać o tych wszystkich pytaniach, na które ciągle nie było odpowiedzi. Władze stwierdzały wtedy, że to nie demonstracje społeczne, ale polityczne, i nie wydawały na nie zezwoleń. Matki blokowały też drogi, którymi przejeżdżali oficjele, żeby móc stanąć z nimi twarzą w twarz i zadać pytania osobiście. To także nie przyniosło rezultatu, a atmosfera w Biesłanie cały czas była napięta. Ludzie szukali winnych. Dyrektorka szkoły, która została ranna w wyniku wybuchu, nie mogła wrócić do Biesłanu, bo chciano na niej dokonać samosądu. Rodzice oskarżali ją, podobnie jak nauczycieli, o to, że nie zapewniła dzieciom bezpieczeństwa.

- Władze oczywiście składały wiele obietnic, sam prezydent Putin po tragedii powiedział, że zrobi wszystko, by pomóc tym kobietom. One wtedy mówiły: "dobrze, pomożecie nam wyjaśniając, czy nasze dzieci musiały wtedy zginąć". Skończyła się kadencja Putina, zwróciły się do Miedwiediewa. Nie uzyskały pomocy, teraz znowu mamy Putina. A odpowiedzi na tamte pytania brak.

- Władze od początku nie traktowały poszukiwań na te odpowiedzi poważnie, a kobiety postrzegano jako te, które nie chcą przyjąć wcześniej ustalonego scenariusza. Na przykład zaproszono je na rozmowy do Moskwy w dniu pierwszej rocznicy zamachu, czyli wtedy, kiedy matki pragnęły być na grobach swoich dzieci. Część z nich nie pojechała na tamto spotkanie, ponieważ czuły się sprowokowane, już od początku niezrozumiane.  Inne mówiły: "jeśli nie wykorzystamy tej szansy, drugiej nie dostaniemy". Władze rozpowszechniały też informacje o tym, że matki nie są wiarygodnymi świadkami wydarzeń w szkole, a prowadzące organizacje Matki Biesłanu oskarżono nawet o postradanie zmysłów.

W czyim interesie leżało rozpowszechnienie takich informacji?

- Tych, którzy nie chcieli wziąć odpowiedzialności za taki rozmiar tragedii. Przez to organizacja Matki Biesłanu przeszła kryzys, w wyniku którego wyodrębniła się druga organizacja - Głos Biesłanu. Doszło do tego po tym, jak w mieście zjawił się Grigorij Grabowoj, który zdołał przekonać kilka kobiet, że jest w stanie im pomóc. Opowiadał, że to Wszechmogący zesłał na miasto tragedię, ponieważ ludzie żyli w grzechu i potrzebują oczyszczenia. Wykorzystał stan kobiet i przez obietnice zmartwychwzbudzenia ich dzieci wciągnął je w swój program “oczyszczenia". To oczywiście była jedna wielka manipulacja, dziś te matki tłumaczą się, że te praktyki pomagały im jedynie duchowo i psychicznie. Z jednej strony była przecież władza, która pozostawiła matki bez pomocy, a z drugiej człowiek, który chciał je wysłuchać. Mało tego, mówił im, że zwróci im dzieci.

- Władze od razu zaczęły wykorzystywać sytuację i oskarżając: "patrzcie, one zwariowały, wierzą, że ich dzieci zmartwychwstaną". Później wszyscy świadkowie, którzy mówili cokolwiek niezgodnego z oficjalną wersją zdarzeń, byli określani mianem "wariatów",  aferzystów, którym nie należy ufać.

- Rozpowszechniano także informacje o tym, że to bojownicy zachęcają kobiety do demonstracji, żeby Rosjanie nie zapomnieli o zamachu i żyli w ciągłym strachu, że to jeszcze nie koniec, że taka tragedia może się powtórzyć. A w Biesłanie i bez tego panowała fobia strachu. Po miesiącu od tragedii ludzie opowiadali, że bojownicy nadal są w mieście, a w pierwszą rocznicę, że na pewno będzie kolejna próba zamachu.

Co może zmienić wyrok sądu w Strasburgu?

- Na pewno nikogo nie skaże. Ale sąd może poprosić o to, aby śledztwo zostało przeprowadzone na nowo z uwzględnieniem wszystkich dowodów. A to z kolei pokaże i Rosji, i Europie, że trzeba uwierzyć ofiarom i świadkom, że to nie są wyłącznie pogrążeni w niekończącej się żałobie, nieumiejący sobie radzić z emocjami szaleńcy. Sprawa ze zmartwychwstaniem rzeczywiście jest czarną plamą w historii organizacji Matki Biesłanu, ale na pewno nie powodem, żeby nie ufać tym, którzy byli w szkole lub w jej pobliżu i na własne oczy widzieli, co tam się działo.

- Poza tym to, że sprawa w ogóle trafiła do Strasburga, jest ważna dla całego świata przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, może więcej osób zrozumie, że terroryści to w gruncie rzeczy ludzie bez ojczyzny, którzy w ogromnej większości wcale nie walczą o wyzwolenie swojego kraju. Kierują nimi zupełnie inne pobudki, najczęściej polityczne, które wykorzystują fanatyzm religijny, etniczne lub oczywiście korzyści materialne. Jak wiemy, nawet kraje tzw. Zachodu wspierały terrorystów, którzy nazywali samych siebie "bojownikami" za wolność. To, co zdarzyło się w Biesłanie pokazuje, że ci,  którzy wcześniej byli ofiarami, mogą nagle stać się katami mordującymi bestialsko niewinnych ludzi. To musi być ostrzeżeniem dla międzynarodowej polityki oraz lekcją dla śledzących konflikty na świecie.

- Po drugie, mieszkańcy Biesłanu w Strasburgu zadają wiele pytań, które, moim zdaniem, można sprowadzić to jednego: czy prawa ofiar terroryzmu są na świecie przestrzegane? Czy rodzina Stevena Sotloffa, dziennikarza, który został ścięty w Syrii, może być pewna, że rząd USA zrobił wszystko, by go ratować? Na świecie jest coraz więcej ofiar terroryzmu i nie są to wyłącznie żołnierze, o których można powiedzieć: "byli w niebezpiecznym miejscu, bo są na służbie, bo to ich obowiązek". Coraz częściej ofiarami są zwykli ludzie w samolotach, metrach, autobusach, hotelach, centrach handlowych, nawet szkołach. Ja chciałbym mieć pewność, że w razie czego mój kraj zrobi wszystko, aby poinformować mnie o niebezpieczeństwie, aby mnie przed nim uchronić. Chroniąc moje prawo do życia. A pani?

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas