Reklama
Autyzm: Bliski daleki świat

Wiara to za mało. Trzeba mieć pewność

- Patrząc z punktu widzenia psychologii, rozwój osobowości trwa przez całe życie, rozwój duchowy i religijny też. Nie ma stanu stałego, nie ma constansu, jak to się mówi w fizyce, że człowiek doszedł do jakiegoś etapu i nic się nie zmienia. Albo się rozwija, albo jest regres - o wierze, psychologii, nauce i zespole Aspergera opowiada O. Michał Tadeusz Handzel, naukowiec i duchowny katolicki.

Monika Szubrycht, Interia.pl: Jesteś doktorem teologii, magistrem psychologii pastoralnej, członkiem zwyczajnym The International Society for the Study of Occasionalism, Polskiego Towarzystwa Teologicznego i Polskiego Towarzystwa Tomasza z Akwinu, członkiem korespondencyjnym The Spinoza Society of Canada, wykładowcą historii filozofii i metafizyki w Wyższym Seminarium Duchownym Zakonu Paulinów - i to tylko część twoich tytułów i zainteresowań. Po co człowiekowi z takimi osiągnięciami diagnoza zespołu Aspergera? 

O. Michał Tadeusz Handzel OSPPE: - To są dwie różne rzeczywistości. Mam analityczny umysł, praca naukowa jest moją pasją i misją. Pamiętam, jak nasz rektor w seminarium, ojciec prof. Jan Mazur mówił, że jeśli ksiądz będzie uprawiał naukę, to zawsze musi mieć to charakter ewangelizacyjny. Rozumiem jego słowa w taki sposób, że dobrze jest robić rzeczy, które mogą pomóc w pracy duszpasterskiej, niekoniecznie na poziomie teologii. Dla mnie przykładem jest ksiądz profesor Michał Heller, który zajmuje się fizyką teoretyczną i kosmologią. To pomaga w rozumieniu rzeczywistości, która osadza się również w nadprzyrodzonej realności. Patrząc z punktu widzenia psychologii, rozwój osobowości trwa przez całe życie, rozwój duchowy i religijny też. Nie ma stanu stałego, nie ma constansu, jak to się mówi w fizyce, że człowiek doszedł do jakiegoś etapu i nic się nie zmienia.  Albo się rozwija, albo jest regres.

Reklama

- Jest taki moment w moim życiu, kiedy zgłaszam się do poradni, nie w celu uzyskania diagnozy w sensie ścisłym, tylko dlatego, że nie radzę sobie z zaburzeniami odżywiania. Potem następuje "zabawa" z systemem opieki zdrowotnej, są różne propozycje rozwiązania problemu. W końcu ktoś w 2016 roku wpada na pomysł, że może jest to zespół Aspergera. Jako ciekawostkę powiem, że pierwszy raz do poradni udałem się w roku 2006. Najpierw są rozmowy, a potem cały proces diagnostyczny. Dla mnie ten proces był niezmiernie ważny, właśnie ze względu na rozwój osobisty. Przez 10 lat dostawałem różnego rodzaju diagnozy związane z zaburzeniem odżywiania, łącznie z bulimią, którą potem wykluczono.

- Dla mnie diagnoza ICD 10, nazewnictwo takie czy inne jest rzeczą, która niewiele mi daje. Rozumiem diagnozę szerzej, na przykład jako ocenę całej sensoryki: niedowrażliwość słuchu czy niedowrażliwość smaku. To jest bardzo ważne, bo gdybym miał nadwrażliwość, pewnie inaczej wyglądałaby moja sytuacja z jedzeniem. Pojawia się kwestia związana z dotykiem, zapachami, ale też kwestia innego sposobu myślenia. Znam swoje plusy i minusy. Dla mnie diagnoza nie jest nazwą, z której nic może nie wynikać, ważne jest co się pod nią kryje. W Polsce występuje taki problem, że ktoś powie: "Masz zespół Aspergera" i nie powie nic więcej ani dziecku, ani rodzicom dziecka. Diagnoza nie jest celem.

Nie bałeś się, że będziesz miał problemy we wspólnocie, jeśli ujawnisz diagnozę, że zostaniesz odrzucony przez współbraci? 

- Ta nazwa dla wielu ludzi nic nie znaczy. Bardziej komunikatywna jest nazwa Marsjanin, która jest nazwą fikcyjną, nie ma realnej treści, nikt nie żyje na Marsie. Natomiast ludzie z zespołem Aspergera żyją, są realnymi ludźmi, ale jeżeli mówię komuś, że mam zespół Aspergera, to i tak muszę mu wytłumaczyć, co to w ogóle jest. Komu trzeba, to mówię, komu nie - nie mówię. Pamiętam, jak komuś mówiłem: "Mam alergię pokarmową, zespół jelita drażliwego i zespół Aspergera". Żartuję sobie, że do dziś nie mam pewności, czy ten ktoś nie pomyślał, że zespół Aspergera to są problemy z jelitami... A przecież ja się nie zmieniam. Przed diagnozą i po diagnozie jestem taką samą osobą.  

Tak, ale mogła się zmienić twoja sytuacja zawodowa, choć wiem, że to źle brzmi, bo w końcu bycie duchownym to nie zawód, tylko powołanie. Nie miałeś problemów z tego tytułu w zakonie?  

- Nie, nie miałem.  

A jak zareagowali twoi współbracia, kiedy wytłumaczyłeś im, co znaczy zespół Aspergera?  

- Rozmawiałem z moim przełożonym, z administratorem, z kolegą jednym, czy drugim - i tyle. Przełożonemu powiedziałem więcej, kolegom hasłowo. Żyjemy w klasztorze, jest nas koło 20 osób. W sąsiednim budynku - 40. Widzimy się na modlitwach. Nie jest tak, że teraz wszyscy są moimi bardzo bliskimi przyjaciółmi, z którymi codziennie piję kawę. Wśród tych 20 mężczyzn, większość to naukowcy, mają swój styl życia, swój świat. Z kimś mam większą relację, a z kimś nie. Nawet jak komuś powiem, to potem nie pamięta. A dla mnie nie jest najistotniejsze, żeby pamiętał. To tylko nazwa.  

- Mam do wykonania konkretną duszpasterską pracę i ją wykonuję. Ludzie nie wiedzą o tym, że mam ZA. Podpisałem się w liście skierowanym do rodziców dzieci ze spektrum autyzmu i nawet jeśli gdzieś pojawiał się w mediach, to prawda jest taka, że w Polsce większości ludzi to nie interesuje. Spektrum autyzmu nie jest najważniejszą rzeczą naszego życia społecznego. Społecznie to jest margines.

- Jeżeli idę jako ksiądz do pracy, do spowiedzi czy odprawiać mszę świętą, to zespół Aspergera nie jest najważniejszą rzeczą dla ludzi, z którymi się spotykam, bo nie przychodzę im mówić o sobie, tylko przychodzę im pomóc. Jeśli osoba z ZA jest lekarzem pierwszego kontaktu, to ktoś, kto się zapisze na wizytę, nie oczekuje, że usłyszy: "Fajnie, że się pan do mnie zapisał, ale ja mam zespół Aspergera. Co pana boli?". Tak się nie dzieje. Z kolei jeśli chodzi o kwestię naukową - tu nie zmienia się nic. Albo jest się w czymś dobrym, albo nie, albo się pisze dobry artykuł, dobre opracowanie, dobry wykład albo nie.

- Jest też inna sprawa, o której nie wiedziałem wcześniej: zespół Aspergera pomaga mi w tym, żeby rzeczy, które wymieniłem były dobre. Jeżeli jestem na międzynarodowej konferencji w Kijowie i referuję kwestię trzech języków w myśli Hryhorija Skoworody, to jest moja interpretacja jego tekstów. Zespół Aspergera pomaga mi w analizie tych tekstów, ale nie wpływa na ich odbiór. Być może gdybym zaczął dziwaczyć, robił z diagnozy transparent, mówił: "Mamy trzy języki u Skoworody, chciałbym to skonfrontować z hipotezą Sapira-Whorfa relatywizmu językowego, a tak przy okazji chciałem powiedzieć, że mam zespół Aspergera" - to byłoby dziwne. Nie dlatego, że mam diagnozę, tylko dlatego, że tak się nie mówi wykładów. Analogicznie ktoś mógłby zacząć mówić o Skoworodzie: "Analizując wpływy neoplatońskie chciałbym powiedzieć, że mam problemy z wątrobą".

Dr Peter Schmidt po 40. roku życia odkrył, że ma zespół Aspergera. Kiedy pytałam go czy nie żałuje, że wcześniej nie dostał diagnozy, odpowiedział, że przyszła ona w najlepszym momencie. Gdyby wiedział wcześniej, bliscy otoczyliby go parasolem ochronnym. Tak - sam zdobył wykształcenie, założył rodzinę, dostał dobrą pracę. Czy ty też uważasz, że dobrze, że nie miałeś wcześniej diagnozy? Bo obawiam się, że gdybyś ją miał jako dziecko czy nastolatek, być może nie mógłbyś wstąpić do zakonu.  

- Być może tak. Nie wiem. Jeśli dobrze pamiętam, zespół Aspergera diagnozują na świecie od 1995 roku. Ja jako nowicjusz, a potem kleryk, miałem dwukrotnie badania psychologiczne i jeden raz badania psychiatryczne - u nas w seminarium to był standard. Założenie jest takie, że osoba, która jest księdzem bądź zakonnikiem, ma być zdrowa psychicznie. Tak się złożyło, że byłem badany psychologicznie przez moją późniejszą promotorkę Zenomenę Płużek. Miała katedrę psychologii klinicznej na KUL-u, w tamtym czasie była jednym z największych polskich specjalistów.  

- Nigdy nie zapytałem się czy zespół Aspergera jest przeszkodą do przyjęcia święceń. Z tego co wiem, w niektórych diecezjach na świecie - nie. Wydaje mi się, że jest to problem trochę szerszy. Nie miałem tego parasola ochronnego, zwłaszcza w podstawówce ani w szkole średniej, nigdy. Patrząc z perspektywy czasu wiem, że wiele rzeczy mogłoby wyglądać inaczej. Nie wiedziałem, że mam zespół Aspergera i wielu rzeczy w życiu nie zrobiłem, bo nie byłem w stanie ich zrobić. Być może bym zrobił, ale nie miałem wsparcia. Może mógłbym się lepiej uczyć z niektórych przedmiotów, pewne rzeczy w szkole wyglądałyby inaczej. Paradoks polega na tym, że w szkole byłem raczej średni, albo dobry, w zależności od tego na przykład, jak oceniano ortografię. Natomiast na studiach byłem bardzo dobry, bo system nauki na studiach, a system nauki w szkole to są dwa różne systemy uczenia się. Na początku podstawówki w ogóle nie widziałem, co się dzieje. Stawiano mi wymagania, a ponieważ trafiłem na mądrych nauczycieli, to chociaż nic nie wiedzieli o spektrum autyzmu, stwarzali możliwości do wykonania niektórych zadań. To powodowało, że się mobilizowałem i je wykonywałem. Temple Grandin mówiła o tym, że dzieci ze spektrum autyzmu otacza się dużym, ochronnym parasolem - to dobrze, tyle że zwalniając z wielu rzeczy nie ma wymagań, którym dzieci mogłyby sprostać.  

Rozmawiam z wieloma rodzicami mającymi dzieci z zaburzeniami rozwoju. Mam wrażenie, że wiele dzieci upośledza się wtórnie, nie angażując ich do spraw domowych - wyrzucania śmieci, sprzątania, gotowania, robienia prostych zakupów. Wyręczanie dziecka nie sprzyja usamodzielnieniu się.  

- Są dwie linie rozwojowe - inaczej rozwija się dziecko neurotypowe, a inaczej dziecko z autyzmem. W medycynie stosuje się określenie "całościowe zaburzenie rozwoju". Niestety, gdzieś tam dawno temu w określeniu do autyzmu, czy zespołu Aspergera zaczęto używać określenia "choroba". Z jednej strony mówimy, że to nie jest choroba, tylko pewna odmienność budowy neurologicznej - z tej racji potrzeba innego rozwoju. Natomiast rodzice czasami tak traktują swoje dzieci, jakby były chore. Nie używają takiego słowa, ale tak je traktują. Robią coś za nie, bo myślą, że dziecko nie będzie w stanie tego zrobić. Tak mi się wydaje, ale nie chciałbym oceniać rodziców, chociażby z tej racji, że nie jestem rodzicem.    

Na swoim wykładzie opowiadałeś o tym, że myślisz przy pomocy obrazów. Co to oznacza? Czym różni się twoje myślenie od myślenia większości ludzi?  

- W literaturze często nazywa się to myśleniem obrazowym. Joanna Ławicka, podsumowując mój wykład, użyła innego określenia, które strasznie mi się podoba - myślenie percepcyjne. W myśleniu percepcyjnym kluczowy jest obraz. Moje zapamiętywanie sytuacji, na przykład zabawy z kotkiem, polega na zapamiętywaniu wszystkiego, co temu towarzyszy. Miałem reklamówkę, którą podnosiłem do góry, a pięciomiesięczny kotek podskakiwał i łapał się pazurami tej reklamówki. Chwilę powisiał i zeskakiwał na dół. Mnie się to podobało, jemu też. Kiedy teraz o tym opowiadam, widzę całą tę sytuację. Mam w głowie ten obraz. Jeżeli do tego dochodzi jakiś zapach, to pamiętam też zapach, jeśli są sytuacje związane z emocjami, pamiętam też te emocje. Jeżeli ktoś mówił jakieś ważne zdania, też je pamiętam. Uczyłem się dobrze na studiach, bo jak wykład był dla mnie ciekawy, to potrafiłem zapamiętać treść całego wykładu. Byłem jeszcze klerykiem, a do dziś pamiętam wykład jeszcze wtedy ks. dra Marka Jędraszewskiego na temat Levinasa i Sartre'a, podobnie jak wykład ojca dra Rafała Wilka o wolności według Karola Wojtyły. Pamiętam nie tylko treść, ale też całą sytuację, która wtedy się działa. Jestem w stanie w krótkim czasie to przywołać. Nazywam to sobie kolokwialnie, że niektórzy gadają w głowach zdania, a ja mogę myśleć nie gadając w głowie zdań.  

Widziałeś swoją odmienność, gdy przebywałeś z rówieśnikami? Czułeś w szkole, że nie pasujesz do reszty?  

- Myślę, że czułem to od przedszkola. Miałem problem z integracją z resztą dzieci. W przedszkolu jedyną ciekawą zabawą było układanie różnych figur z klocków, wtedy bardzo prostych prostopadłościanów, albo sześcianów. Trzeba się było trochę pomęczyć, żeby coś sensownego z tym zrobić. Był jeden kolega, który czuł wewnętrzny przymus niszczenia tych moich konstrukcji. On rozwalał, ja składałem i tak zleciało przedszkole. Nie pamiętam wspólnych zabaw, gdy dzieci wymyślały coś fikcyjnego. Zastanawiałem się, po co udawać.

- Jeśli chodzi o szkołę to powiem, że im wyżej tym lepiej. W podstawówce pomógł mi Związek Harcerstwa Polskiego. Przez pierwsze trzy lata bardzo chorowałem, ale od czwartej klasy z moim zdrowiem było już lepiej i ponieważ już mogłem to zacząłem być w ZHP. Lubię kontakt z ludźmi. W zbiórkach harcerskich jest pewien zorganizowany system, kontaktujemy się na pewnych zasadach i wykonujemy wspólnie różne rzeczy. To mi się strasznie podobało.

- Drugą ważną rzeczą, która mi pomogła, była możliwość gry na kontrabasie. Nauczyciel muzyki miał ideę, żeby stworzyć zespół muzyczny - 12 mandolin, kontrabas i skrzypce, na których grał. Gra na kontrabasie jest rzeczą skomplikowaną. Potrzebował kogoś, kto się nauczy i będzie grał przez kilka lat, więc przyszedł na nas, do IV klasy. Żartuję, że wybrał najwyższego chłopaka, czyli mnie, bo kontrabas, nawet dziecięcy, jest dużym instrumentem. Kontrabasista musi mieć wyczucie rytmu, bo z tego co wiem, funkcja kontrabasu w klasycznym zespole muzycznym jest mniej więcej taka, jak funkcja perkusji w zespole rockowym. Od IV do VII klasy grałem na tym instrumencie. Podobało mi się, choć wiadomo, że wymagało to wysiłku - próby, powtarzanie sekwencji, monotonia. Trzy rzeczy - harcerstwo, zespół muzyczny, a także predyspozycje związane z matematyką, która przychodziła mi łatwo, bez uczenia się - przeciągnęły mnie przez szkołę podstawową.  

- Jeżeli z kimś miałem większe relacje, był to ktoś z zespołu muzycznego, choć może nie rówieśnik, a nauczyciel, albo chłopcy z harcerstwa. W harcerstwie nawet podczas wakacyjnych wyjazdów zawsze są pewne zasady, które są bardzo konkretne. Nawet w zasadzie zwracania się do kogoś obowiązuje pewien schemat, to mi bardzo pomogło. W liceum byłem w klasie matematyczno-fizycznej. Tu był już zupełnie inny poziom funkcjonowania grupy. Zazwyczaj jest tak w tym czasie, że jeśli się z kimś przyjaźnię, jest to jedna, góra dwie osoby. Mam kolegę, z którym przyjaźnię się na jakimś etapie życia. W zależności od tego, kim on jest, usiłuję wniknąć w jego środowisko, trochę na zasadzie naśladownictwa. Jeśli to jest kolega z zespołu punkowego, który ma swoją wizję rzeczywistości, to nie wychodzę w tę subkulturę, ale próbuję poznawać na przykład, czym jest ruch hippisów.

- W II klasie liceum wróciłem do kontrabasu, chodziłem nawet przez pół roku do szkoły muzycznej i jeszcze kolega zaprosił mnie do swojego punkowego zespołu. Choć nie identyfikowałem się z tą subkulturą, to był czas szukania, szukania integracji, jednak z dużym dystansem do wszystkich. Nieumiejętność wchodzenia w relacje powodowała zazwyczaj, że jak ktoś był dziwakiem to się z nim dogadywałem.

Kiedy zrozumiałeś, że bycie duchownym jest twoim powołaniem?

- Pamiętam, że w VII klasie szkoły podstawowej myślałem o zakonie - Oblatach Maryi Niepokalanej, niedaleko Kielc, z których pochodzę. Napisałem tam, ktoś mi przysłał jakiś folder, próbowałem się zorientować, co to jest, ale wtedy przecież nie było jeszcze internetu. Poza tym dzięki matematyce zacząłem się interesować filozofią. Po III klasie liceum pojechałem na rekolekcje na Święty Krzyż, do zakonu oblatów, to było bardzo ciekawe doświadczenie. A potem pojechałem do jasnogórskiego ośrodka powołań. Wtedy było to duża sala przy klasztorze jasnogórskim, w której znajdowało się z 70 albumów różnych klasztorów i informacji na ich temat - przegląd całej Polski. Poszedłem tam, by spojrzeć na wszystko z innej strony. Spotkałem brata kleryka, który opowiedział mi o zakonie paulinów. Rozmawiałem z nim na ten temat chyba ze dwie godziny. Wróciłem do domu, potem zdawałem maturę. Po maturze miałem albo zdawać na filozofię na KUL-u, albo w Kielcach pójść do jakiegoś studium ekonomicznego. Trzecią rzeczą, którą miałem w głowie był zakon.

- I tu jest pewien moment śmieszny w moim życiu, bo pojechałem na Jasną Górę w wakacje. Miałem taką intencję, żeby kontynuować rozmowę sprzed roku, ale z kimś innym. Trafiłem na ojca Konrada Konora. Źle mnie zrozumiał - myślał, że już się zdecydowałem i chcę przyjść do zakonu. Chciałem mu wytłumaczyć, że jeszcze się nie zdecydowałem, ale wtedy ojciec Konrad został poproszony do telefonu. To był czas, kiedy jeszcze nie było komórek, 1991 rok. Zostałem sam. Pomyślałem: "I tak nic nie tracę. Sprawdzę". Kiedy wrócił, kontynuowaliśmy rozmowę, ale już w tym duchu, jak on ją zrozumiał. I tak już zostało. W nowicjacie jest cały rok, żeby się zastanawiać, można zrezygnować w każdym momencie. Ale po co będę się zastanawiał, sprawdzę. Może ktoś mi opowiadać, jak smakuje tort, a mogę zjeść kawałek i sprawdzić. Trochę w tym duchu przychodziłem do zakonu i zostałem do dziś.  

Istnieje stereotyp dotyczący osób w spektrum autyzmu, który mówi, że to racjonaliści i im wiara nie jest potrzebna.  

- Mam analityczny umysł, ale trzeba by wyjaśnić, co rozumiemy przez pojęcia racjonalizmu i wiary.  

Niektórzy twierdzą: coś, czego nie mogę dotknąć, nie istnieje.  

- Jestem historykiem filozofii, czyli zajmuję się analizą tekstów. Jest słowo, które nazywa się "wiara", w języku łacińskim "fides", i oznacza zawierzenie, zaufanie. Na przykład mąż mówi do żony: "Wierzę ci". On nie wierzy, że żona jest, do tego nie potrzebuje wiary, tylko wierzy jej, że coś zrobi, albo że czegoś nie zrobiła. W katolicyzmie, który ja pojmuję, jeśli mówimy o wierze w sensie ścisłym, o "fides", to jest kwestia zaufania, relacji. Jest cała masa świętych Kościoła Katolickiego, którzy zaczynają swoją refleksję od czegoś, co można by nazwać dowodami na istnienie Pana Boga. Oni są strasznie racjonalni. Taki Tomasz z Akwinu, mówiąc językiem współczesnym, był jednym z najwybitniejszych racjonalistów, tak samo Duns Szkot. Z drugiej strony wiara u nich polega na zaufaniu Panu Bogu. Tak to rozumiem.

- Ojciec Bocheński pisał o pewności absolutnej i pewności moralnej. Rozumiem to w ten sposób, że pewność moralna jest na 70 - 90 proc. Najprawdopodobniej tak jest, jak mówi Kościół, ale jakbym miał tak życie oddać? To może jednak nie. Natomiast pewność absolutna polega na tym, że ktoś nie ma żadnych wątpliwości. Ojciec Bocheński uważał, że pewność absolutną można mieć w odniesieniu do twierdzeń logicznych - w tym miejscu się z nim nie zgadzam. Wydaje mi się, że o ile swego czasu Kościół miał jakąś propozycję dla osób ze spektrum autyzmu, dość bogatą intelektualnie, to dziś też ją ma, tylko możliwość przedstawienia tej propozycji dla osób z ASD jest bardzo słaba. A to co jest przedstawiane to wersja uproszczona katolicyzmu, to nie jest poziom księdza prof. Michała Hellera. 

- Są współczesne recepcje św. Tomasza z Akwinu, bazujące na fizyce kwantowej. Mamy współczesną fizykę i na jej bazie - w oparciu o myśl tego filozofa - stworzoną metafizykę. Mamy też całą teologię stworzoną na ten temat. Niestety, w Polsce wygląda to tak, że jeszcze nie zdążyłem kupić książki wydanej w Stanach Zjednoczonych w języku angielskim, nie ma jej w żadnej bibliotece w Krakowie, a nawet w Bibliotece Narodowej (Benedict Ashley, The Way toward Wisdom, 2006). Zdaję sobie sprawę, że Biblioteka Narodowa nie musi mieć rzeczy z całego świata, ale to jest pewien obraz. Przypuszczam, że większość katolików nie potrzebuje takiego poziomu racjonalności, której potrzebują osoby ze spektrum autyzmu.

- Wybitni tomiści, tacy jak: świętej pamięci ojciec prof. Mieczysław Albert Krąpiec, ks. prof. Andrzej Maryniarczyk, ksiądz biskup Ignacy Dec - można od nich usłyszeć, że nie wierzą, że jest Bóg. Oni wiedzą, że jest Bóg. Mają tę pewność, wewnętrzne przeświadczenie, dlatego że pewna droga intelektualnej refleksji, którą przeszli, daje im taką pewność. Czy my wierzymy, że istnieją pierwiastki? Nikt nie widział elektronu, ja przynajmniej nie widziałem, tylko na obrazku, ale nie neguję istnienia elektronu. Wiara polega na zaufaniu, na wchodzeniu w relację, a nie na tym, że wierzę, że Bóg jest. Natomiast wielu ludzi nie potrzebuje takiego poziomu refleksji, potrzebuje tylko uwierzyć. Ja akurat nie rozumiem tej drugiej wersji, bo kojarzy mi się z nieustanną niepewnością. A co jeśli się ma kryzys życiowy i ma się tylko pewność moralną, nie tę stuprocentową? Dla mnie dziwna jest ta nieracjonalność.

Miałam okazję być na mszy, którą prowadziłeś dla osób z zespołem Aspergera i ich rodzin. Wszystko było w wielkim szacunku dla drugiego człowieka. Myślisz, że to, że masz zespół Aspergera pomaga ci duchowo prowadzić te osoby?

- Użyłbym słowa posługa. Posłużyć dzieciom w postaci takiej mszy, czy porozmawiać - myślę, że tak. Z różnych powodów. Dziecko ma swoją pasję, ja też mam swoją. Nawet, jak jest monotematyczne i cały czas opowiada o tym samym, ja się nie męczę. Mogę słuchać, a dziecko ma najczęściej dużą wiedzę na ten temat. Rozmawiam z dziesięciolatkiem, który opowiadał mi o trójkątach. Mnie trójkąty nie pasjonują, ale pasjonuje mnie idea trójkątów. Każda nowa idea jest dla mnie ciekawa. Gdy rozmowa o trójkątach z tym chłopcem trwa dłużej, to ani ja, ani on się nie męczymy. Natomiast gdy rozmawiam z osobą neurotypową, po pewnym czasie jej zainteresowanie musi przeskoczyć na inny temat. Wszystkie rozmowy tzw. przy okazji, to są rozmowy, gdzie ciągle zmienia się temat. Dla mnie po jakimś czasie jest to męczące. Oczywiście nauczyłem się tego, mam 46 lat, wiem, jak to wygląda, jak funkcjonuje społeczeństwo, umiem w tym się odnaleźć, ale lepiej się czuję w rozmowach monotematycznych. Lepiej się czuję z historykami filozofii i filologami. Mam na przykład kontakt z jednym wybitnym naukowcem, z którym można porozmawiać jedynie na temat historii filozofii i żaden inny. Mnie się z tą osobą świetnie rozmawia. Być może też jest w spektrum autyzmu, ale ja nie jestem od diagnozowania.

- Zespół Aspergera pomaga mi rozmawiać z dziećmi ze spektrum autyzmu. Zupełnie inaczej trzeba poprowadzić mszę dla dzieci neurotypowych. Musi być inne podejście. Paradoks polega na tym, że wewnętrznie bardziej się muszę przygotować do mszy dla dzieci neurotypowych, niż dla dzieci z zespołem Aspergera.                      

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: zespół Aspergera
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy