Reklama

"Wariatkowo" - były wychowawca o polskim więzieniu

O tym, jak w latach 80. wyglądało polskie więzienie, jakie absurdy w nim panowały, dlaczego skazany schrupał żarówkę, czym różni się damski kryminał od męskiego oraz czym są wbitki, kotwice i kręcenie konpoki, w rozmowie z Interią opowiada Andrzej Flügel – były wychowawca więzienny i autor książki pt. „Schowani do wora. Wspomnienia byłego wychowawcy więziennego”.

Łukasz Piątek, Interia: Proszę dokończyć zdanie - zakład karny w latach 80. to...

Andrzej Flügel, były wychowawca więzienny: - Wariatkowo.

Pan do tego wariatkowa trafił przez przypadek...

- Byłem zaprzeczeniem człowieka, który lubi mundur. W latach 80. mundury w kryminale nosili również wychowawcy. Byłem człowiekiem z innego świata. Jeździłem na koncerty rockowe, grałem w teatrze amatorskim, podróżowałem autostopem. I nagle znalazłem się w więzieniu jako wychowawca. Absolutny przypadek.

Reklama

Usłyszał pan kiedykolwiek od najbliższych, że 10 lat pracy w więzieniu zmieniło pana jako człowieka?

- Nie. Na szczęście miałem swój świat, zupełnie odmienny od świata typowego funkcjonariusza zakładu karnego. Wyjeżdżałem na festiwale teatralne, co zresztą strasznie denerwowało naczelnika, nosiłem zbyt długie włosy jak na funkcjonariusza. Nie przesiąknąłem kryminałem. Nie pozwoliłem, by więzienie mnie pożarło, przemieliło i wydaliło.

Natomiast byłem wyjątkiem, bo kryminał bardzo potrafi zmienić, jeśli nie mamy zachowanego balansu między pracą za murem, a pasjami, rodziną, całym tym normalnym funkcjonowaniem. Mam wielu kolegów z administracji więziennej, którzy po 12-godzinnej służbie szli razem na wódę i gadali o tym, co działo się w pracy. Tam nie było innych tematów. Kryminał tak w nich wsiąknął, że stał się całym ich życiem.

Dziesięć lat pracy w zakładzie karnym to szmat czasu. Z kim przestajesz, takim się stajesz.

- Trzeba mieć otwartą głowę. Choć skłamałbym, gdybym powiedział, że to proste nie przesiąknąć więzieniem. Kilka razy chciałem się zwolnić, ale z różnych przyczyn mi to uniemożliwiano. W pracy w więzieniu zastał mnie stan wojenny, byłem po stronie reżimu. Czekałem na przydział mieszkania, powiedziałem sobie - trudno, wytrzymam jeszcze. Powinienem wtedy odejść, ale wybrałem inaczej. Mam o to do siebie żal.

Nie miał pan problemów z psychiką? Sam pan powiedział, że więzienie w latach 80. to wariatkowo.

- Jeśli coś we mnie siedziało, to wyrzucałem to z siebie. Taki mam charakter. Nie bałem się pyskować na zebraniach, mówić o absurdach, które dotykały całą administrację więzienną. Byłem zbuntowanym dwudziestoparolatkiem, któremu wydawało się, że jest w stanie coś zmienić. Nie miałem stanów depresyjnych czy lękowych. Jasne, odżyłem, kiedy po 10 latach odszedłem z więzienia, ale nie uważam, żebym odniósł jakiś uszczerbek na zdrowiu psychicznym przez dekadę pracy w kryminale.

I jak starsi koledzy patrzyli na takiego młodego, zbuntowanego chłopaka?

- Kiedy zacząłem pracę w zakładzie karnym, trafiłem jeszcze na starą gwardię. Dopiero od niedawna żeby zostać wychowawcą w więzieniu, trzeba było skończyć studia pedagogiczne, byłem więc niemal w pierwszym zaciągu na to stanowisko ludzi z wyższym wykształceniem. Dla starych klawiszy obce były takie pojęcia jak psycholog, rozmowa itp. Dla nich więzienie to były kraty i mury. Tylko tyle. Dlatego, gdy zadawałem różne pytania, odnośnie choćby wspomnianej przed chwilą pomocy psychologicznej dla osadzonych, patrzyli na mnie jak na wariata.

Pamiętam, jak jeden ze strażników powiedział mi, że on tego wychowawcę ma ciągle pod ręką i wskazał na wielki klucz do celi. I po chwili dodał, że pokaże mi na jednym z osadzonych, jak bardzo boli uderzenie tym kluczem. To był chory świat.

Dużo było tych absurdów?

- Zdecydowanie za dużo. Skostniały, przestarzały system. Dzicz. Byłem po studiach pedagogicznych, a oni wysłali mnie w konwój z więźniami. Dali mi długą broń i powiedzieli - jedziesz. Kiedy mówiłem, że jestem od czegoś innego, zawsze odpowiadali - ty tutaj służysz, więc nie gadaj tyle. Naczelnik rugał mnie, że nie jestem nauczycielem w szkole, tylko pracownikiem administracji więziennej, a skoro noszę mundur, to mam słychać jego poleceń.

Inna, absurdalna sytuacja, którą pamiętam, to posadzenie psychologa więziennego w miejsce pani na centrali do przełączania połączeń. Ona wówczas zachorowała, więc uznano, że zastąpi ją psycholog.

Miewał pan w kryminale sytuacje, które zagrażały pana zdrowiu lub życiu?

- Sporadycznie. Przyszedł do mojego pokoju porozmawiać pewien osadzony. Chwycił za wieszak i ruszył na mnie. Powiedziałem do niego: "Masz ochotę, to mnie walnij. Pójdę na rentę, bo i tak chcę odejść". Facet zdębiał. A później się roześmiał. Nie zameldowałem tego zdarzenia do naczelnika, bo uznałem, że nie ma takiej potrzeby.

Generalnie miałem dobry kontakt z osadzonymi, bo nie uprzykrzałem im życia. Mogę nawet zaryzykować tezę, że wielu z nich mnie lubiło. Starałem się być wyluzowany, traktować ich jak ludzi, nie jak zwierzęta.

Spotykał pan na wolności swoich byłych podopiecznych?

- Wielokrotnie. Część z nich wyszła na ludzi. Jeden ze skazanych został biznesmenem i wspierał finansowo klub żużlowy w Zielonej Górze. Inny razem jadąc pociągiem, konduktor, który sprawdzał mój bilet okazał się również moim podopiecznym z kryminału. Nie mam pojęcia, jak został tym konduktorem, bo wymagane jest świadectwo o niekaralności.

Zabawną sytuację miałem z jeszcze innym byłym recydywistą, którego spotkałem kiedyś przypadkiem w biurze ogłoszeń Gazety Lubuskiej. Facet mnie poznał i zagadał. Mówi, że jest już porządnym obywatelem, założył świetnie prosperującą firmę, jest uczciwy itp. Wręczył mi wizytówkę swojej firmy. Prowadził agencję towarzyską. Tak bardzo dobrze mnie wspominał z czasów kryminału, że chciał mi dać bony zniżkowe na usługi jego firmy.

Wracałem taksówką późną nocą z jakiejś imprezy. Dotarliśmy pod wskazany adres, wyjmuję pieniądze z portfela, żeby zapłacić, a kierowca mówi - Pan nie płaci, panie Andrzeju. Okazało się, że to stary cinkciarz, mój były podopieczny.

Czytaj także: Skok stulecia. Jak w Poznaniu skradziono obraz warty miliony dolarów

Praca w więzieniu nauczyła pana czegoś pozytywnego?

- Owszem. Że nie wolno być rutyniarzem. Starałem się również trzymać tej zasady jako dziennikarz, kiedy skończyłem pracować w więzieniu. Rutyna zabija. W kryminale podchodziłem do każdego osadzonego indywidualnie, nieszablonowo. Mimo że wielu z osadzonych było zwyrodniałymi bandytami, to wychodziłem z założenia, że na poziomie czysto ludzkim, należy ich traktować z szacunkiem, bo oni za swoje czyny ponieśli karę w postaci odsiadywania wyroków.

Pracował pan również w więzieniu dla kobiet. Czym taki zakład karny różni się od tego dla mężczyzn?

- Kobiety są okrutniejsze od mężczyzn. Facet wbije nóż. Natomiast kobieta nie tylko go wbije, ale jeszcze nim pokręci. Przez trzy lata pracy w Krzywańcu naczytałem się tylu akt kobiet, że śmiało mogę podpisać się pod tym, co teraz panu powiedziałem. Najokrutniejsze były kobiety zdradzone. One potrafiły posunąć się do wszystkiego, popełniały straszne zbrodnie.

Jeśli chodzi o różnice, to w męskim zakładzie karnym stosunki między osadzonymi są zakazane. Oczywiście można paść ofiarą gwałtu, czyli w gwarze więziennej zostać przecwelonym, ale generalnie dobrowolne uprawianie seksu dwóch mężczyzn jest niedozwolone. Wówczas takie osoby spadają na samo dno więziennej hierarchii. Natomiast w kobiecym kryminale stosunki fizyczne kobiet są powszechnie akceptowalne przez pozostałe osadzone.

Pamiętam pewną sytuację, kiedy na widzenie do kobiety skazanej na siedem lat przyszedł jej mąż. W końcu ona mówi do niego: "Słuchaj Kaziu, musimy się rozstać. Zakochałam się w koleżance z celi". W więzieniu dla mężczyzn jest to absolutnie niemożliwe.

Bardzo trudno zapanować nad kobietami w fazie poważnego konfliktu. Faceci dadzą sobie po mordzie i w ten sposób wyjaśnią problem. Lecz kiedy konflikt ma miejsce w celi dla kobiet, to w bójce uczestniczą przeważnie wszystkie osadzone.

Pełniłem kiedyś służbę oficera dyżurnego, co nawiasem mówiąc również jest absurdem, bo pracowałem wówczas w administracji. A już na pewno takiej służby nie powinien pełnić wychowawca. Oficer dyżurny ma prawo zdecydować o użyciu siły, więc moim zdaniem kłóci się to z rolą wychowawcy więziennego. Ale wracając do sedna - pełniąc tę służbę oficera dyżurnego otrzymałem informację o bójce kobiet na oddziale. Kiedy tam wszedłem, wściekły się jeszcze bardziej. Prawdziwy kocioł. Wrzaski, krzyki, jeden wielki amok. Musiałem uciekać, bo wszystkie się na mnie rzuciły. Prawie pagony mi pozrywały.

Kobiety bardziej dbają o porządek w celi. Chcą stworzyć sobie namiastkę domu. Szybciej wpadają w nałogi, ale i są bardziej wrażliwe.

W więzieniu dla kobiet również panuje wewnętrzny kodeks, tak jak u mężczyzn? Kobiety również grypsują?

- Jeśli chodzi o grypsowanie, to kobiety również to robią. Mają także swój kodeks, ale nie jest on tak bardzo rygorystyczny jak w kryminale dla facetów. O grypserce można opowiadać godzinami...

W tej kwestii kreatywność osadzonych jest chyba spora...

- Rzekłbym, że nieograniczona. Nam od początku nakazano tępić grypserę w kryminale. Kiedy przyjeżdżał więzień na odbycie kary, musieliśmy go pytać, czy grypsuje. Mówiłem naczelnikowi, że zadawanie takich pytań jest pozbawione sensu, bo wielu z tych ludzi nie miało pojęcia, co znaczy grypsować. I kiedy pytali mnie, czym jest grypserka, ja jako wychowawca musiałem im tłumaczyć.

Z jednej strony rozumiem tę wspólnotę więzienną, z drugiej ten kodeks więzienny był w dużym stopniu skonstruowany w celu poniżenia drugiego człowieka. Zatem byli frajerzy - osoby niegrypsujące oraz tzw. ludzie - więźniowie grypsujący. Frajer nie mógł jeść posiłków przy jednym stole z grypsującymi, miał o wiele mniej praw w celi.

Wszedłem kiedyś do celi sześcioosobowej i widzę, że dwóch osadzonych je przy stoliku a reszta na łóżkach. Zagotowałem się. Powiedziałem wprost - no to teraz zmiana panowie. I wie pan, jaka była reakcja? Tych czterech niegrypsujących prosiło mnie, żeby ich nie zmuszać do siadania przy stole. Bali się dwóch grypsujących.

Grypsujący twardo trzymają się swoich zasad. Czasami wynikały z tego całkiem zabawne historie. Kiedy na początku lat 90. Jan Paweł II odwiedził Polskę, zorganizowano w jednym z największych zakładów karnych mszę dla osadzonych i administracji więzienia. Na dziedzińcu rozstawiono ołtarz, wyprowadzono osadzonych. Kiedy przyszedł moment na przekazanie sobie znaku pokoju, każdy z osadzonych ściskał kolejnemu w szeregu dłoń. Kilkaset uścisków, jeden po drugim. Znak pokoju zakończył się na ostatnim osadzonym, za którym stał pierwszy klawisz.

Inna historia wywołująca uśmiech. Mieliśmy skazanego, który powiedzmy, że nazywał się Kowalski. Ale facet miał sfałszowane dokumenty, gdzie widniało nazwisko Nowak - podaję tylko dla przykładu. Osadzony nie reagował na swoje prawdziwe nazwisko. Za każdym razem wypierał się, że on się tak nie nazywa. Postanowiono wziąć go sposobem. Do kryminału wezwano jego matkę na widzenie. Otwierają się drzwi, do pokoju widzeń wchodzi ten facet, matka cała szczęśliwa - Synku kochany, jak dobrze cię widzieć. Na co facet odwraca się do strażnika i mówi, że on tej kobiety nie zna. Dostał od grypsujących spod celi zadanie, żeby za wszelką cenę się nie złamać. Wyrzekł się matki.

Jeszcze niżej w hierarchii więziennej są pedofile. Dało się to zauważyć?

- Z wieloma pedofilami miałem do czynienia podczas mojej pracy w zakładach karnych. Wiedziałem, co ich czeka, kiedy inni osadzeni dowiedzą się, za co trafili za kratki. Każdy osadzony przychodzi do więzienia z tzw. białkiem - sądowym postanowieniu o tymczasowe aresztowanie. Mówiłem im, żeby dali mi białko na przechowanie i wymyślili sobie nową legendę, którą sprzedadzą pod celą. Instruowałem ich, jak mają się zachować - powiedz, że białko zostawiłeś w ciuchach w magazynie. W ten sposób uratujesz dupę. Dosłownie i w przenośni.

Ale chyba prędzej czy później prawda w więzieniu wychodzi na jaw?

- To się dzieje błyskawicznie. Czasami wystarczyło 10 minut, żeby całe więzienie wiedziało, że przywieźli pedofila. W filmie "Symetria" dobrze to pokazano. Choć ja nie znam, nawet najgłupszego klawisza, który pozwoliłby na zabicie któregoś z osadzonych, nawet pedofila.

Podczas pana dziesięcioletniej pracy dochodziło do wielu prób samobójczych?

- Niestety było tego sporo. Próby samobójcze były na porządku dziennym. Sam kiedyś odcinałem wisielca. Słyszałem o okrutnym przypadku, kiedy bandyta recydywista nie pozwolił dwóm innym osadzonym reagować w momencie, kiedy trzeci w celi się wieszał. Bali się go. Niestety osadzony się powiesił.

Inny przypadek - facet skręcił konopkę - tak w gwarze więziennej mówi się na sznur wisielczy. Ale skręcił go z prześcieradła. Wyczułem pismo nosem, bo facet był w fatalnej kondycji psychicznej, odeszła od niego żona, on trafił za kratki. Poprosiłem koleżankę psycholożkę, żeby razem ze mną w karnym raporcie za próbę powieszenia zaproponowała, by z uwagi na jego kondycję psychiczną odstąpić od wniosku o ukaranie.

Wezwał go naczelnik i mówi: W takiej sytuacji nie będę sporządzać wniosku o ukaranie, że chciał się pan zabić, ale zniszczył pan prześcieradło, więc za karę nie będzie pan otrzymywać korespondencji. To jest przykład klasycznego absurdu, z którym spotykałem się w więzieniu. Ręce mi opadły, kiedy usłyszałem te słowa naczelnika.

Samouszkodzenia to też chyba chleb powszedni kryminału?

- Jest pan w stanie sobie wyobrazić, jak wygląda człowiek, który połknął pałąk od wiadra? Więźniowie dokonywali samookaleczenia, żeby wymusić coś na administracji więzienia lub z przypływu emocji, z którymi nie byli w stanie sobie poradzić. Jeszcze inni chcą trafić do szpitala, bo stamtąd łatwiej uciec niż z więzienia. Przecinanie ścięgien, połykanie tzw. kotwic, wypruwanie sobie kiszek - było tego sporo.

Pewien skazany chciał, żebym mu coś załatwił, ale odmówiłem, bo było to niezgodne z regulaminem. Zdenerwował się i mówi: "To ja za chwilę zrobię coś, czego pan w pierdlu jeszcze nie widział". Na to ja odpowiadam, że pracuję już osiem lat i widziałem tutaj wszystko. Facet wyjął z kieszeni żarówkę i ją schrupał. Powiedziałem, że teraz będzie się świecił. Oczywiście należało odpowiednio zareagować  - wezwać pomoc itp.

Starzy wyjadacze, którzy siedzieli wiele lat, doskonale znali anatomię ludzkiego ciała, więc wiedzieli, jak się uszkodzić, żeby się nie zabić. Aczkolwiek często przesadzali. Pewnego razu u więziennego fryzjera chłopak z Żar złapał za brzytwę i pociągnął nią po swojej szyi. Chciał zrobić samouszkodzenie, ale machnął tak mocno, że dociął do kręgów szyjnych. Zmarł na miejscu.

Popularne były tzw. wbitki. Osadzeni wbijali sobie drut miedziany w oko w taki sposób, żeby elektromagnes go nie wyciągnął. Trzeba było jechać do szpitala. A jedyny szpital, który to robił, był w Gdańsku - 500 km od aresztu. Wielu skazanych traciło w ten sposób wzrok.

Bronek, stary, nieznośny recydywista. Dokonał przy mnie samouszkodzenia, bo coś nie poszło po jego myśli w sprawie wysyłania listów. Przyłożył do ściany łyżkę i wbił ją sobie w brzuch. Bronka zaprowadzili do lekarza. Siedzi tam wkurzony, łypie wzrokiem na lekarza. Doktor opisuje w karcie to samouszkodzenie i czyta na głos: "Niewielkie uszkodzenie jamy brzusznej". Na co wzburzony Bronek wstaje i krzyczy: "Niewielkie? To teraz będzie wielkie!". Wsadził dłoń w tę ranę i wyciągnął sobie jelito.

Ciekawe przypadki samouszkodzeń bywały w momencie, kiedy jeden grypsujący pomówił drugiego grypsującego. Wówczas ten pomówiony musiał udowodnić swoją niewinność. A robił to w ten sposób, że połykał kotwicę. Kotwica to nic innego jak kawałek druta, do którego przyczepione są mniejsze druciki. Na końcu kotwicy dokleja się kawałek chleba i połyka. Kiedy chleb się rozpuści, ciągnie się za sznurek. Działa to na zasadzie choinki - chleb na końcówce drucików się rozkłada i wbijają się one w gardło.

Ale skoro pomówiony połknął kotwicę, żeby udowodnić, że jest niesłusznie pomówiony, to wówczas pomawiający również musiał tę kotwicę zarzucić. W efekcie, zamiast jednego wariata, było dwóch. Wspominałem panu na początku - wariatkowo. 


***

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: kara więzienia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy