Reklama

Dominika Kluźniak: Nie boję się mówić "nie"

„Mam 36 lat i nie muszę grać w tym, do czego nie mam przekonania”, mówi SHOW gwiazda „M jak miłość” i zdradza jaką jest żoną, jaką matką, i jaką kobietą...

Często zdarza się, że reżyser wprawia aktora w przerażenie?

Dominika Kluźniak: - Bywają reżyserzy tyrani, którzy wprowadzają swoim zachowaniem i charakterem chaos na planie czy w teatrze. Krytyka z ich strony sprawia, że czuję się niepewna siebie, rozchwiana. Zdarzyło mi się to znów ostatnio i po raz kolejny wyciągnęłam z tego wnioski, że nigdy nie można o sobie pomyśleć, że potrafi się wszystko zagrać, wszystko się wie i że ja, Dominika Kluźniak, zjadłam nie wiadomo ile rozumów. A co, jeśli ja już nie widzę, że się powtarzam i że mam swoje myki - bo na pewno je mam? Nieprzyjmowanie tych uwag do siebie odbiera możliwość spróbowania czegoś nowego i przyznania komuś innemu racji. Więc to zbijanie z tropu nie jest takie złe.

Reklama

Spotykamy się, bo właśnie wszedł na ekrany ostatni film Andrzeja Wajdy "Powidoki". Ten reżyser był legendą za życia, więc pewnie się pani stresowała na planie...

- Dzięki tej roli spotkałam Andrzeja Wajdę i zagrałam w jego ostatnim filmie. To epizod, ale aktorzy chętnie je grają ze względu na osobę reżysera czy film. Gram nauczycielkę Niki Strzemińskiej (Bronia Zamachowska przyp. red.). Spędziłam dwa dni na planie, z czego widziałam pana Andrzeja przez jeden dzień. Wszyscy rozumieli, że pana Andrzeja nie należy męczyć chaosem, stratą czasu, gadaniem. Nie byłam tym wszystkim przerażona, ale bardzo przejęta. Tym bardziej, że sceny, w których brałam udział, były poruszające. Akcja filmu toczy się w czasach, gdy w szkole panował nie tylko zamordyzm, ale i posunięta do absurdu indoktrynacja. Nagrywaliśmy zresztą niedaleko aresztu śledczego przy Rakowieckiej w opuszczonym budynku. Graliśmy w niezwykle realistycznych kostiumach i po skończonej pracy na planie czułam się nieswojo i ponuro. Pomyślałam podczas tych zdjęć, że jeśli tak wyglądała szkoła czasów mojej mamy i babci, to bardzo im współczuję.

Pani szkoła wyglądała już inaczej.

- Tak, bo chodziłam do muzycznej, a w szkołach artystycznych zawsze było trochę więcej wolno.

Nie żałowała pani, że nie poszła tą ścieżką?

- Mój zawód to sinusoida: czasem go uwielbiam i wiem, że nie potrafiłabym robić niczego innego, a czasem mam go tak serdecznie dosyć, że chciałabym otworzyć pensjonat w Bieszczadach. Wtedy myślę sobie, że szkoda, że nie zostałam dyrygentem. Ale z drugiej strony byłabym dziś zupełnie inną osobą. Jednak zawsze mogę posłuchać muzyki czy coś zagrać.

Wykorzystała pani kiedyś tę umiejętność wcielając się w którąś z ról?

- Jeszcze nie, ale boję się, że jeśli ktoś mnie o coś takiego poprosi, to okaże się, że już wszystko zapomniałam. Choć na szczęście mam pianino w domu i gdy sobie na nim brzdąkam, to widzę, że wciąż czytam nuty. To jest jak jazda na rowerze - nie zapomina się, gdzie jest cis na klawiaturze i na pięciolinii.

Co kolejny film, przedstawienie czy serial - gra pani z dziećmi...

- Też to zauważyłam ostatnio. Zastanawiam się, na czym to polega. Bardzo długo grałam nastolatki, bo podobno młodo wyglądałam. Teraz gram z dziećmi i zastanawiam się, jak to odkręcić.

Dlaczego?

- Bo trzeba się rozwijać. Już wiem, co to znaczy, kiedy gra się z dziećmi. Umiem stworzyć taką postać, której widz wierzy, że jest matką. Czasem jednak na ekranie widać, kto naprawdę ma te dzieci, a kto ich nie ma, a gra rodzica. Mówię to nie jako aktorka, tylko matka. Widzę, czy ta postać na ekranie boi się dziecka, czy się go nie boi.

Trochę jak ze zwierzątkiem. Aktor, który boi się psa czy konia, nie zagra tak wiarygodnie jak ten, który je kocha i ma z nimi kontakt na co dzień...

- No właśnie, ja psa nie mam i pewnie nie potrafiłabym z nim wiarygodnie zagrać, bo nie mam pojęcia, jak z nim postępować. Bo jednak tej pewności nie da się do końca zagrać. Na szczęście jest jeszcze teatr, w którym matką bywam rzadko.

Łatwo gra się z dziećmi? One nie potrafią tego, co dorośli aktorzy.

- Dużo zależy od dzieci, ale mnie się trafiają same fajne, i w "Powidokach", i w "Na noże" i w "M jak miłość". I czasem fajniej się z nimi gra niż z dorosłymi. Bywa, że są bardziej prawdziwe, że trzeba szybko się dostosować do ich naturalności. Bo one momentalnie wyczuwają fałsz. Zawsze pilnuję tego, żeby mi uwierzyły, co zawsze widać w ich oczkach. Jednak po 2-3 godzinach na planie zdarza im się dekoncentracja i wtedy trzeba pilnować i swojego grania, i spróbować je zainteresować, żeby wypadały naturalnie. W tym jednak mam już doświadczenie i myślę, że to się udaje.

Gdyby któraś z pani córek dostała taką propozycję, jak Bronia Zamachowska, zgodziłaby się pani na jej udział w filmie?

- Gdyby to była dokładnie taka sytuacja, jak w przypadku Broni, to tak. Bo tu był zagwarantowany pewien poziom filmu. Ale dostaję takie pytania, czy starsza córka Julia wzięłaby udział w czymś mniej spektakularnym, i ja mówię nie, a i ona na szczęście też odmawia. Obserwuję dzieci na planie i podziwiam rodziców, którzy się decydują, żeby ich pociechy tak pracowały. Moja córka, jeśli kiedyś zechce grać, będzie mogła zdawać do szkoły teatralnej. Teraz ma czas, by być po prostu dzieckiem, a nie pracować. To dlatego, że uważam, że plan dla maluchów jest trudnym miejscem. Czasem trzeba przyjść do pracy przed szóstą rano, przebierać się w zimnej przyczepie i wykonywać zadania. To nie o to chodzi, że chcę oszczędzić córkę, która widzi, że trzeba iść do pracy, czy się chce czy się nie chce. Ta propozycja, którą dostała Bronia, to jest coś nadzwyczajnego, czego nie można zignorować. Będzie o tym pamiętała do końca życia, także dzięki przyjaznym warunkom, które stworzono jej na planie.

Zabiera pani córki do pracy?

- Do teatru tak, ale na plan nie. Chcę, żeby wiedziały, gdzie pracujemy, bo to jest takie bezpieczne miejsce, stacjonarne, taki drugi dom. Są zakamarki i interesujące rekwizyty. Nie znam dziecka kogokolwiek z nas, aktorów, którego by to nie fascynowało.

Publiczność wam pomaga?

- Czasem bardzo, swoimi reakcjami, albo uważnym słuchaniem. Wtedy kocham mój zawód.

Komórek już nie słychać w teatrze?

- Ależ skąd, ciągle się to zdarza, mimo komunikatów na początku spektaklu z prośbą o wyłączenie telefonów. Osoba, której zadzwoni komórka podczas spektaklu jest tym tak przerażona, że zazwyczaj udaje, że to nie jej telefon, a dzwonek ciągle słychać. Czasem też słychać szelest sreberka. Mi najbardziej przeszkadza, gdy słyszę tak zwany zespół niespokojnych nóg.

Jak wygląda pani zwykły dzień?

- W piątek wieczorem siadamy z mężem nad planem następnego tygodnia. To się nazywa logistyka tygodniowa. W dni powszednie, rano wyprawiamy dziecko do szkoły i jesteśmy z młodszą córką, potem zostawiamy ją pod opieką niani, jedziemy na próbę, a po powrocie robimy obiad - o ile nie zrobiłam go poprzedniego dnia. Idziemy na spacer, sprawdzamy lekcje, rozwieszamy pranie i w końcu jedziemy na spektakl wieczorem. Wracam koło 22.30. Tak nie jest codziennie. Czasem zdarza mi się tydzień, kiedy nie ma prób ani spektakli i wtedy jest cudownie. To wszystko wygląda jeszcze inaczej, kiedy muszę być na planie. Wtedy dopiero dzień wcześniej wiem, ile czasu będę zajęta, ale z reguły muszę na to zarezerwować cały dzień - zazwyczaj od 6 do 18. Czasem jest niespodzianka i pracuję tylko do 14.

Czyli jest pani normalną mamą, która wykonuje nadzwyczajny i fascynujący zawód. Ale pewnie rodzice na wywiadówkach pytają, co tam dalej w "M jak miłość".

- Mam taką wspaniałą grupę, z którą znamy się od zerówki, więc już piąty rok. I nigdy nie poruszamy naszych spraw zawodowych, co jest normalne i za co jestem im bardzo wdzięczna. To jest świetna klasa.

Teraz będzie wredne pytanie: jak się pani gra wice Hankę Mostowiak?

- Nie myślę tak o tej roli. To jest praca, do której chodzę. Postać, która może podobać się widzom albo nie. Nie przeżywam specjalnie tego, że zastąpiłam Hankę Mostowiak. Oczywiście, są oznaki popularności, większe niż cztery lata temu. To jest jednak bardzo sympatyczne. Nigdy nie spotkało mnie coś niemiłego z tego powodu. Bywa, że ludziom się wydaje, że dobrze mnie znają i zagadują, jakbym była dobrą znajomą. Czasami się orientują, skąd mnie znają, mówią, że lubią tę postać, że podoba im się mój głos i zaczyna się rozmowa.

O czym?

- O serialu, albo o tym, co lubią, a czego nie. Że już nie oglądają, bo się wkurzyli...

A pani oglądała wcześniej "M jak miłość"?

- Nie, bo nie mam czasu na telewizję, na seriale które trwają latami. Ale lubię seriale HBO i Netflixu, bo są dobrze napisane. Są pierwsze jaskółki, takie jak "Pakt" czy "Belfer", ale to wciąż za mało. Mam wrażenie, że producenci nie wierzą w nas jako widzów i uważają, że w telewizji najlepiej sprawdzą się historie miłosno-uczuciowe, że polski widz potrzebuje prostych historii, realistycznych, życiowych. To niestety sprawia, że tematyka nie jest różnorodna. "Gra o tron", "Stranger Things" albo "The Knick" mają swoich licznych fanów w Polsce, bo ludzie to chłoną i chcą oglądać i myślę, że z polskimi produkcjami tego typu, zrobionymi na poziomie, byłoby tak samo. Brak seriali dobrze napisanych, żeby nie wszystko było na barkach aktora. Dlatego uważnie przyglądam się temu, co dostaję pod tym właśnie kątem.

Zdarzyło się pani odrzucić dużą rolę, bo coś było źle napisane?

- Tak, bo wiem, że to nie będzie ani śmieszne, ani dobre i nikt nie uwierzy w tę postać. Jeśli kwestie są właśnie takie papierowe, to trzeba wykonać dodatkową pracę, żeby to uwiarygodnić. Czasami nie chce mi się tego robić i odmawiam.

Czy ważne jest to, z kim pani gra?

- Czasem dlatego przyjmuję lub odrzucam rolę. Kiedy się ma 36 lat, dwójkę dzieci i wspaniałego męża, to zaczyna się cenić czas. Nie muszę mieć, jak w sztuce Doroty Masłowskiej "Jak zostałam wiedźmą", "więcej, więcej, więcej", żeby "kupić, kupić, kupić" nowy samochód na przykład. Nie uważam, że zarabianie pieniędzy i emocjonowanie się tym, kosztem domu i rodziny, jest dobre i właściwe. Źle się czuję ze sobą, gdy mam jakieś oczekiwania, a one się nie spełniają. Ale z drugiej strony, to jest praca. Nie wszystko musi być, także w moim zawodzie, niesamowitym projektem.

Z drugiej strony jeśli ktoś odmawia, to drugi raz może nie być zaproszonym...

- Nie będę przecież przyjmowała jakiejś roli, która mi nie odpowiada ze strachu, że potem telefon będzie milczał. Wcale tak nie jest. Czasem można się spotkać przy jakiejś lepszej okazji. Nie boję się odmawiać, nie ma w tym nic złego. Nie mam przecież obowiązku zadowalać wszystkich oprócz siebie. Oczywiście, mówię to wszystko z perspektywy osoby, która tę pracę ma i dostaje ciekawe propozycje i jest szczęściarą. I mogę sobie pozwolić na to, by wybierać. Inaczej byłoby, gdybym siedziała tu z panią, nie miała etatu i grała tylko w "M jak miłość". Tym, że zostawiam sobie prawo wyboru, na szczęście niczego nie odejmuję moim dzieciom.

Katarzyna Jaraczewska

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy