Reklama

Ewa Minge: Znam smak porażki

Na własnej skórze doświadczyła, co to znaczy być inną. Czasem upadała, ale zawsze się podnosiła. Dziś sama jest oparciem dla osób, którym życie daje w kość.

Została pani jurorką w nowym programie "Supermodelka Plus Size". To zaskakuje, bo niedawno mówiła pani, że ma już dość show-biznesu.

Ewa Minge: - Rzeczywiście, nie jest mnie łatwo namówić do tego typu projektów, przede wszystkim dlatego, że nie mam na to czasu - żyję i prowadzę firmę na dwa kraje. Ale ten program jest inny. Nie chodzi w nim tylko o kobiety z nadwagą. W pewnym wymiarze ta powłoka zewnętrzna jest tu istotna, ale tak naprawdę to tylko metafora. Chodzi o uczenie akceptacji. Celem tego przedsięwzięcia jest oswoić społeczeństwo z innością - wszelką. Jest to program misyjny.

Reklama

A jaka będzie pani rola?

- Mentorki, silnej osoby, wspierającej, ale czasem mówiącej także prawdę - jak dobra matka. Ja te dziewczyny rozumiem. W przeciwnym wypadku zresztą nie byłabym dla nich dobrym przewodnikiem. Przez lata wylewano mi na głowę wiadra pomyj. Rzucano pod moim adresem takie epitety jak: monstrum, potwór, ofiara operacji plastycznych. Są to rzeczy nieprawdziwe.

- Ludzie się w różny sposób starzeją, na każdego inaczej działa upływ czasu, choroba, więc jak można wygadywać takie rzeczy, jeśli się kogoś w ogóle nie zna? W programie są też dziewczyny, u których właśnie choroba uwarunkowała to, jak wyglądają. Więc mogę im mówić wprost: gdybym się przejmowała tym całym hejtem, uwierzyła, że jestem królową kiczu, to gdzie bym była? Nie wyszłabym z domu. A ja wyjechałam za granicę, udowodniłam - sobie, nie innym, że kierunek, w którym idę, jest dobry. Zdobyłam mnóstwo nagród.

Skąd ma pani tyle siły, by się nie przejmować?

- Ależ miałam momenty słabości. Wiele lat temu czułam strach, wychodząc na ulicę, że ludzie mi się przyglądają, zaglądają za uszy - czy mam szwy? Na stacji benzynowej, jak ktoś coś szeptał, to sądziłam, że na mój temat. Na szczęście to długo nie trwało, bo ja z natury jestem osobą bardzo silną, pracuję nad sobą. Zresztą miałam już wtedy na tyle rozpędzoną karierę i rozwiniętą osobowość, że po prostu nie dałam się zaszczuć. Mnie może położyć nieszczęście bliskiej osoby, ale mnie samą trudno jest powalić.

Skąd się bierze w ludziach tendencja do hejtu?

- Z domu rodzinnego. Uczestniczki programu najmocniej dostawały w dzieciństwie. I tu mogę powiedzieć, jaka dumna jestem z moich dzieci. Były tak wychowane, że zawsze stawały za słabszymi. Nigdy nie krzywdziły nikogo za to, że jest inny. Ja zawsze tłumaczyłam, wpajałam, że drugiemu człowiekowi należy się szacunek.

Wróćmy do wspomnianego odejścia z showbiznesu. Zajęła się pani czymś ważnym.

- Założyłam fundację Black Butterflies i Dom Życie, który prowadzę w Zielonej Górze. Mamy już ponad setkę podopiecznych z chorobami onkologicznymi, SM i rdzeniowym zanikiem mięśni. Zupełnie za darmo mogą korzystać z pomocy psychologa i wszelkiego rodzaju zajęć terapeutycznych, a także salonu piękności czy fryzjera. Ja prowadzę art-terapię.

- Ale! Paradoksalnie - gdy zaczęłam pracować z ludźmi, odkryłam, że dla fundacji, dla tolerancji ogólnie mówiąc, mogę zrobić bardzo dużo, właśnie dzięki modzie. Więc wróciłam na światowe wybiegi, bo tak łatwiej będzie mi tak zmienić ten świat, napakować go cennymi wartościami.

O czym pani marzy?

- Chciałabym, żeby ludzie się inaczej zachowywali, inaczej postrzegali drugiego człowieka. Żeby zrozumieli, że słowo rzucone w przestrzeń może okazać się kamieniem, sztyletem, trucizną. Żebyśmy inaczej wychowywali dzieci, odkrywali nowe wartości, nie oceniali pochopnie. Żebyśmy akceptowali siebie nawzajem. Nawet jeśli ktoś wygląda "nienormalnie". Ma usta jak pontony? Jego sprawa. Jest gruby? Może ma powody.

Jakie?

- Taki przykład. Moje podopieczne biorą różne leki, po których tyją, wypadają im włosy... Ja w trakcie choroby puchłam, zresztą utrzymując się dalej przy życiu i zdrowiu, wciąż jestem zmuszona do łykania tabletek, które powodują u mnie różne efekty uboczne, często kiepskie samopoczucie. Któregoś razu przyszła do mnie pewna kobieta, mówiąc, że nie radzi sobie, że potrzebuje pomocy psychologa... dla dziecka. Bo mała w szkole słyszy, że ma grubą mamę, babochłopa z krótkimi włosami, że płacze.

- To mnie dotyczy prywatnie. Gdy ja walczyłam o życie, pewnego dnia mój syn przyszedł ze szkoły i mówi: "Mamo, w internecie piszą, że ty jesteś jakimś potworem, polskim Michaelem Jacksonem!". Bił się zresztą o mnie... Więc spotkałam się z tą dziewczynką i powiedziałam, że damy wszystkim nauczkę, bo: "Twoja mama została gwiazdą. Jedzie na pokaz do Paryża. Przygotowała do cioci kolekcji (dzieci mówią do mnie »ciocia«) piękne motyle z koralików. Będzie siedziała w pierwszym rzędzie, ma przygotowaną sesją zdjęciową, jest artystką".

- Dziewczynka oczywiście na początku nie dowierzała, ale powiedziała w szkole: "Moja mama nie jest babochłopem. Moja mama jest chora, bierze leki, ale jest gwiazdą. Pracuje z ciocią Minge i jedzie do Paryża". Podobnie jest w przypadku dziewczyn z programu. Mówię: "Wstań. Powiedz: nie jestem gruba, jestem piękna". Czasem tylko tak można zadziałać, by odnieść sukces.

A więc zmienia pani świat.

- Walczę o normalność w tym wyidealizowanym świecie, w którym rządzi internet, portale społecznościowe, na które dziewczyny wrzucają swoje nierealne zdjęcia, poprawione Photoshopem, a kobiecość to synonim modelki w rozmiarze XS. Gdy robiłam swój pierwszy światowy pokaz, w 2002 r. we Włoszech, okazało się, że rzeczy, które przywiozłam, były za duże, bo na rozmiar 36-38. Takich modelek w ogóle nie było!

- Pierwsze przymiarki były straszne, wszystko wisiało, nie nadawało się na tamten rynek. Musiałam się jakoś przystosować... Ale moja najnowsza kolekcja jest już inna! Co prawda zawsze byłam tolerancyjna i stawiałam na inność - bo moja moda jest dla całego świata. Ale tym razem, ponieważ produkuję ubrania w rozmiarach od 34 do 46, to postanowiłam je także pokazać. I dlatego moja kolekcję zaprezentowały m.in. modelki plus size. Muszę przyznać, że zakochałam się w tym rozmiarze. Dotąd go lubiłam, ale teraz się zakochałam. Nawet mnie ten program bardzo zmienił...

Żeby to wszystko promować, trzeba będzie jednak trochę "bywać".

- Mam jednak nadzieję, że minimalnie. "Bywanie" w gruncie rzeczy nic mi nie daje. Wolę w tym czasie być w mojej fundacji, zorganizować jakieś wakacje dla moich podopiecznych, np. wyjazd do Paryża. Zresztą, ja nie mieszkam w Warszawie, więc nawet z tego powodu nie mam aż tylu okazji do pojawiania się na imprezach. Na prowincji mam spokój i czyste, normalne spojrzenie na życie, dzięki czemu nie daję się zwariować.

Marta Uler

Show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy