Reklama

Paulina Młynarska: Nie będzie mi łatwo

O ostatnich wydarzeniach wciąż trudno jej mówić. W rozmowie z SHOW opowiedziała o pojednaniu z rodzeństwem, nowej pasji... i Wielkanocy, którą obchodzi, choć nie jest wierząca.

Zaledwie kilka dni temu pożegnała pani tatę, Wojciecha Młynarskiego. To było odejście, które prędzej czy później musiało nastąpić. Co nie znaczy, że wasz ból był przez to mniejszy...

Paulina Młynarska: - Trudno mi o tym mówić i chyba nawet nie chcę. Musimy sobie na nowo poukładać świat bez Taty, który był niesamowicie mocną osobowością. To nie będzie łatwe.

Miesiące opieki nad bardzo chorym ojcem, to spore wyzwanie, także logistyczne.

- Byliśmy we trójkę, więc wtedy naprawdę błogosławiłam los, że mam rodzeństwo. Dawniej darliśmy ze sobą koty, między nami była też spora różnica wieku. Dzięki bratu i siostrze mogliśmy podzielić się tą opieką. Wiedziałam, że kiedy ja byłam zajęta albo wyjeżdżałam, oni przejmą obowiązki. Ja byłam na miejscu, kiedy oni nie mogli. Agata wyjeżdżała na zdjęcia, a mój brat ma malutkie dzieci - jego córeczka nie ma jeszcze roku, druga chodzi do przedszkola. A on jest tatą, który bardzo aktywnie zajmuje się swoim potomstwem. Nam z siostrą było o tyle łatwiej, że nasze dzieci są już dorosłe, nie trzeba ich ze szkoły odbierać i wozić na zajęcia. Oczywiście, w tym ostatnim etapie życia Taty potrzebna mu była bardziej fachowa opieka, ale my staraliśmy się go chronić. Koledzy dziennikarze z zaprzyjaźnionych gazet znów nas poinformowali, że ktoś próbował sprzedawać zdjęcia paparazzi ze szpitala, przedstawiające naszego tatę w tych ostatnich dniach jego życia. Nie wiem, kim trzeba być, żeby iść i robić takie fotografie dla pieniędzy, żerować na chorym człowieku tylko dlatego, że jest znany.

Reklama

Jesteście rodziną. Kochacie się, ale czy również lubicie? Pytam, bo nie zawsze tak było.

- Były okresy, żeśmy się różniły z siostrą, ale teraz jesteśmy już stare wróble. Agata przekroczyła pięćdziesiątkę, a ja za chwilę skończę 47 rok, mamy dość mądrości życiowej, aby wiedzieć co jest naprawdę ważne. I dlatego staramy się, żeby nasze stosunki były przyjemne. Nikt nie wie tak do końca, jak to nasze życie rodzinne wyglądało. Za to każdy chętnie się wypowiada i komentuje. Snuje swoje fantazje, ocenia, przypisuje nam różne dziwne motywacje. Mogę powiedzieć tyle, że choroba Taty bardzo nas do siebie zbliżyła. Ona nas konfrontowała z tym, że my musieliśmy współpracować. Trzeba było wypracowywać wspólne stanowiska na różne tematy. Działaliśmy jak bardzo zgrana ekipa. To jest źródło dużej satysfakcji.

Świetnie odnajduje się pani jako cioteczna babcia wnuków Agaty. Myśli pani o tym, że pewnego dnia sama też nią zostanie?

- Jasne. Jestem gotowa! Ale to przecież nie zależy ode mnie. Córka jest świadomą kobietą, ale też bardzo młodą. Jako córka feministki i feministka wie, że rodzicielstwo to poważne zadanie wymagające pełnej dorosłości i niezależności materialnej. Muszę stwierdzić, że nasza rodzina bardzo zyskała na pojawieniu się w niej dzieciaków: wnuczek Agaty i córeczek Janka. Dla tych maluchów musimy się teraz zmobilizować i pokazać się od dobrej, radosnej strony. To jest zastrzyk świeżej krwi. Dla nich warto się sprężać, spotykać w święta i tworzyć ciepłą, wesołą atmosferę.

Obchodzi pani Wielkanoc, nie będąc wierzącą.

- To jakiś obłęd, że nagle rozlicza się ludzi niewierzących z jedzenia jajek wielkanocnych. Święta mają swoje korzenie w czasach przedchrześcijańskich. Wierzę w pamięć pokoleniową. W trakcie przygotowań do świąt wykonuję te same czynności jakie moja babcia, prababcia i jej babcia wykonywały tego dnia, i staram się postawić na stole te same potrawy, co jest dla mnie magicznym połączeniem z nimi, ale i zwycięstwem nad tyranią pośpiechu, komercji, czasu oraz przemijania. Jest nim także, na przykład, wspólne robienie konfitur z truskawek czy moreli latem. Pewnie, że można kupić dżem. Ten ze sklepu będzie nawet tańszy, ale przy konfiturach mamy w bonusie kilka dni tego wspaniałego zapachu w domu. No i jest świetna, łącząca pokolenia zabawa: upaprane owocami palce, pichcenie i rytualnie spalony garnek. To jest fajne, kobiece. Nie chcę się tego wyrzekać. Dla mnie te wszystkie rytuały to jest hołd dla naszych przodkiń.

Zaplanowała pani, by wyjechać na organizowane przez panią warsztaty do Azji już po świętach. Te wyjazdy są ważne?

- Tak naprawdę to wyjadę przed - do Indii, wrócę na święta i wyjadę znów - do Nepalu. Jeżdżę tam w podwójnej roli - prowadzącej moje warsztaty #miejscemocy i współorganizatorki wyjazdów. Nie jestem żadnym guru i nie sadzę się na nauczanie innych, jak mają żyć. Po prostu przekazuję to, czego nauczyłam się na temat wewnętrznej mocy, determinacji w dążeniu do celu i odporności na stres, pracując ponad 30 lat w mediach. Kobiety, które ze mną jadą, wiedzą, że kiedyś byłam w opałach, a teraz widzą mnie w dobrej formie. Jestem przykładem na to, że można się niezliczoną ilość razy potknąć, przewrócić, źle zdecydować. Powiedzieć sobie: "no, trudno"i żyć dalej! Bo zawsze można wybrać lepiej. Moje klientki i jednocześnie podopieczne wiedzą, że dbam o ich komfort i do mnie zwracają się, gdy pojawia się problem. Muszę przyznać, że obok pisania, z tych wszystkich rzeczy, które obecnie robię, wyjazdy to dla mnie wielka satysfakcja.

Dlaczego?

- Odkryłam, że oprócz pracy z kobietami, które zabieram w podróż, bardzo mi się podoba organizacyjna strona tego przedsięwzięcia: negocjowanie cen, planowanie atrakcji, testowanie tych wszystkich miejsc, do których chcę zabrać grupę. Przechodzę ten program najpierw sama, żeby wyłapać, czy tam nie ma żadnej miny i powiem, że zaskakująco dobrze idzie mi ich wyłapywanie! Czuję się trochę bizneswoman, a w Azji robić interesy jest miło, bo oni oczywiście twardo negocjują, ale świetnie przyjmują i dobrze dają jeść!

Uśmiecha się pani nawet wtedy, gdy o tym wszystkim opowiada.

- Kiedy to robimy, cały nastrój się poprawia. Dzieje się to automatycznie. Gdy jest ciężko, w jakiejkolwiek sytuacji, fakt, że będziemy się jeszcze z tym obnosić, nic nie pomoże. Uśmiech pomaga. Sprawia, że zaczynamy inaczej oddychać i daje moc. Ja na nim załatwiłam wiele niezałatwialnych rzeczy.

Na przykład, żeby gwiazda przyszła do pani programu "Lustro" i pozbyła się makijażu?

- Akurat do tego programu gwiazdy przychodzą chętnie i nie muszę ich specjalnie prosić. Są wśród nich takie osoby, które się nie rozmalowują i mówią wprost, że ich po prostu na to nie stać. I to też jest uczciwie postawiona sprawa. To jest okazja, żeby zapytać, dlaczego nie chcą się pokazać bez pudru, podkładu i tuszu. Niemal wszystkie kobiety są poddawane naciskowi, żeby zawsze być paniami ładnymi i nieskazitelnymi. Te pracujące w mediach i w show-biznesie w szczególności. Mówi się wprost: albo sobie zoperujesz gębę, albo nie będziesz grać. Ona myśli sobie: tyle lat moich studiów, wysiłku, a z powodu jakiejś zmarszczki na twarzy nie dostanę roli? No to ją sobie usunę. I idzie na ten kompromis.

Pani znacznie oszczędniej się maluje niż kiedyś. Skąd ten wybór?

- Zaczęłam z tego po prostu wyrastać. Kiedy trafiłam do telewizji, przyjechałam z Francji, gdzie kobiety tak mocno się nie malują, nie robią się na lalę. W Polsce - odwrotnie,więc moi szefowie nie mogli znieść moich płaskich butów i delikatnego makijażu. Dałam się wciągnąć w kołowrót nakręcania loków, doklejania rzęs. Jestem szczupłą osobą, a jednak miałam stylistkę, która na nagrania "Miasta kobiet" przynosiła gumowy pas, żebym wyglądała jeszcze szczuplej. Ja się zapierałam o ścianę, a ona zapinała go na siłę. Jakiś obłęd dziewiętnastowieczny! Potem siedziałam w tym w studio 10 godzin ze ściśniętym brzuchem. Gdy to odpinałam, miałam ślady jak po torturach. Do tego ubierała mnie w tak wąskie rurki, że podjeżdżały mi do góry łąkotki i po godzinie siedzenia nie czułam już kolan. Obrazu mojej udręki dopełniały szpile, w których drętwiały mi stopy. Refleksja przyszła, gdy robiłam sesję do kobiecej prasy i znów się dałam wbić w szpile na platformach. Wróciłam do domu z kacem moralnym. Czemu na to pozwalałam? Bo mi zależało na robocie. Pomyślałam sobie wtedy: jeżeli moja praca zależy od tego, że noszę loki, rzęsy i szpile, to jest ona niestety gówno warta i trzeba wszystko zacząć od zera. Ta konstatacja nie była dla mnie fajna. W tym czasie pisałam też swoją pierwszą poważną książkę o Zakopanem i mogłam sobie pozwolić na pogłębioną pracę z dokumentacją. Siedziałam w domu w Kościelisku i w bibliotece Muzeum Tatrzańskiego w ciuchach górskich i pracowałam, czując się sobą. Wreszcie puknęłam się porządnie w łeb i raz na zawsze przestałam się godzić na przebieranie mnie za kogoś, kim nie jestem. Okazało się, że nikt mnie za to nie wyrzuca z telewizji, przeciwnie robię coraz bardziej ambitne rzeczy. Od tamtej pory, kiedy podczas sesji albo nagrania ktoś stara się mnie przystroić na modłę lali, mówię "nie" i koniec dyskusji.

Zaprosi pani do "Lustra" siostrę? Ciekawe, czy dałaby się rozmalować?

- Agata? Pozwoliłaby. Ale jakiś czas temu, ze względu na to, że pracujemy w podobnych mediach, podjęłyśmy taką decyzję, że nie będziemy udzielać razem wywiadów. Raz zrobiłyśmy wyjątek dla książki Taty - bo to my wraz z bratem opiekujemy się jego twórczością. Zależy nam, żeby jego postać i twórczość nie zostały zapomniane. Dlatego powołaliśmy fundację Rodziny Młynarskich. Ale w sprawach showbiznesowo-medialnych wolimy oddzielnie występować. Pytanie, czy ludzie chcieliby taki program zobaczyć, bo Agata jest fajną osobą, a ja robię fajne wywiady, czy po to, żeby zobaczyć, jak między nami iskrzy i wyciągać z tego sensację i poddawać nas plotkarskim porównaniom? Na sensacjach nam nie zależy, więc występujemy osobno.

Katarzyna Jaraczewska

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy