Zbigniew Wodecki: Mówcie mi Łodeki!

Ma 65 lat i znowu zapełnia sale koncertowe. Podbija listy przebojów i gra... heavy metal. Nam zdradził swoje sposoby na utrzymanie formy. Szczerze przyznał też, że nie jest najlepszym ojcem.

Zbigniew Wodecki
Zbigniew WodeckiPiotr AndrzejczakMWMedia

Ostatnio polubił pan eksperymenty. Nawet nagrał pan piosenkę kontrowersyjnego rapera Pei.

Zbigniew Wodecki: - No tak, po współpracy z Mitch & Mitch zacząłem dostawać przeróżne propozycje. Nagrałem też utwór heavymetalowy na skrzypcach - zespołu rockowego Exodus. Oczywiście zdarza się jeszcze, że na koncertach ktoś krzyknie: "Zagrajcie wreszcie pszczołę!". To mnie nie wkurza, raczej wprowadza mnie w nastrój melancholijny. Okazuje się, że "Pszczółki Mai" domagają się już dzieci dzieci, które się na tej piosence wychowały. To już prawie trzy pokolenia.

Komercyjny sukces was zaskoczył?

- Od dwóch tygodni codziennie mam koncerty. Ludzie chyba znowu pokochali granie na żywo. W lutym wystąpimy w Warszawie w klubie Stodoła, gdzie przecież grałem jeszcze z Anawą! Przyznam, że jestem strasznie zmęczony i czasami po prostu nie chce mi się wychodzić na scenę. Ale kiedy widzę twarze na widowni, włącza się we mnie automat. Robię wszystko, aby nie wpaść w rutynę. Całe życie bałem się publiczności. Na szczęście każdy koncert jest inny.

Jak to? Król polskiej sceny boi się występować?

- Z tremą zmagam się od dziecka. Po raz pierwszy sparaliżowała mnie już w szkole muzycznej. Miałem sześć, może siedem lat i zamiast pozwolić mi grać w piłkę z kolegami, rodzice zaprowadzili mnie na egzamin do szkoły muzycznej. No i trzeba było grać przed ciałem pedagogicznym, co mnie strasznie stresowało. Są dwa rodzaje tremy: motywująca i paraliżująca. Ja, niestety, mam tę drugą, z którą nie potrafię sobie poradzić do dzisiaj.

Podobno chłopaki z Mitch & Mitch tak pana zapowiadają: "Teraz przed państwem... Łodeki!".

- Akurat taką ksywę mam niemal od dziecka. Koledzy z zespołu tak zapowiadali mnie na zagranicznych koncertach: "Dabliu Łodeki". Teraz chłopcy robią to samo, co jest dość zabawne. Z Mitch & Mitch mamy bardzo podobne poczucie humoru, dystans do siebie i szybkość myślenia. Oni są luzaccy w taki naturalny sposób. Na przykład od razu wiedziałem, że nie należy im opowiadać kawałów, bo tego nie kupują.

Jak w ogóle doszło do waszej współpracy?

- To było bardzo dziwne spotkanie. Oni znaleźli muzykę, którą nagrałem 40 lat temu. Ja wtedy nie potrafiłem się przebić przez warszawskie lobby. No niech pan pomyśli: przyjeżdża do stolicy z Krakowa jakiś dziwny chłopak z plerezą na głowie i chce od razu się przebić. No, nie było na to szans. Dlatego byłem zaskoczony, kiedy po latach chłopaki do mnie zadzwonili. Powiedziałem im, że przez wiele lat czekałem na taki telefon. Ale tak naprawdę, to bałem się, że tego nikt nie kupi. Ci chłopcy są mało komercyjni. Wszyscy ukrywają się pod pseudonimami. Coś fantastycznego. To są goście, którzy są znani z tego, że są nieznani. Oni nie chcą błyszczeć w telewizji, chociaż mogliby, bo mają talent. Ze świecą teraz szukać takich osobowości. To jest przeciwieństwo tych wszystkich współczesnych celebrytów. Ja się nie mam oczywiście za jednego z nich, chociaż przez moment mi to groziło. Ale nie po to grałem Karłowicza na dyplomie, żeby teraz wołali za mną "celebryta", bo poprowadziłem kilka programów telewizyjnych.

Ale zawsze marzył pan o popularności.

- Miałem wielkie szczęście, że urodziłem się w Krakowie. Dzięki temu udało mi się poznać fantastycznych ludzi. Skrzynecki, Grechuta, Demarczyk - to była elita z Piwnicy pod Baranami. Piło się wódkę, paliło papierosy i "waliło w czerwonego", czyli opowiadało o polityce. Trzeba było wtedy umieć wkupić się w to środowisko.

To chyba poproszę o kilka anegdot.

- Pamiętam, jak kiedyś pojechaliśmy pociągiem do Francji z zespołem Ewy Demarczyk. Jako najmłodszy skrzypek zostałem zobligowany do kupienia wódki na Rynku w Krakowie. Byłem wtedy młody i nie bardzo jeszcze "au courant" z alkoholem, więc kupiłem jedyną wódkę, która stała na półce. Dopiero w pociągu okazało się, że kupiłem sześć butelek orzechówki. Koledzy prawie wyrzucili mnie przez okno z tego pociągu. No ale jakoś zmogliśmy tę wódkę. Z panią Ewą Demarczyk śpiewałem przez 20 lat. Byliśmy na Kubie, wożono nas limuzynami, byłem królem życia. To był dla mnie zupełnie nowy świat. Takie samo wrażenie robiła na mnie marihuana jak też coca-cola, którą piliśmy podczas koncertów. A u nas co? Tylko bida była... Wódka i wino po osiem złotych za szklankę w Jaszczurach.

Słyszałem, że był pan gotów na wielkie wyrzeczenia, by dostać wizę do USA.

- Tak. Powiedzieli mi, że puszczą mnie do Ameryki pod warunkiem, że wystąpię na festiwalu piosenki radzieckiej. Nie chciałem tego zrobić. Dla mnie to było nie do pomyślenia. Postanowiłem więc wystrychnąć ich na dudka. Jeszcze w Ameryce, przed powrotem do Polski, złamałem sobie kciuk. Jest tam taka jedna mała kostka, kowadełko, która nie powoduje trwałego uszkodzenia, ale wymaga założenia gipsu i potwornie boli. Wylądowałem więc na lotnisku, pokazuję gipsowy opatrunek i cieszę się, że mam z głowy ten radziecki festiwal. Ale władza była sprytniejsza. Przyjechali do mnie w nocy, kazali wsiadać do samochodu i ja musiałem usiąść przynajmniej na widowni, żeby było widać gips. Nie było wyjścia. Takie to były czasy.

Później zaczął pan nagrywać hity.

- I nie żałuję. Dlatego na przykład dzisiaj za nasz obiad może zapłacić pszczółka Maja (śmiech).

A wie pan, że wielu Polaków uważa "Pszczółkę Maję" za utwór pana, a nie Karela Gotta?

- O, Karel to był dopiero król życia! Ale świetnie chłopak śpiewał. Niestety, nigdy nie miałem okazji stanąć z nim na scenie. Kolegowałem się za to z Heleną Vondráčkovą. Ale daj już spokój, ja bardzo nie lubię gadać o muzyce. Wolę sobie pogadać o życiu.

To dobrze. Jak udaje się panu utrzymać relacje rodzinne, kiedy się jest tyle lat w rozjazdach?

- Telefonicznie. Codziennie dzwonię. Od czterdziestu paru lat. Z córkami i synem mam bardzo dobre relacje.

Ale chyba wnuki (a ma pan ich aż czworo) wolałyby pobawić się z dziadkiem, a nie oglądać go w telewizji.

- Wpadam do Krakowa na dwa-trzy, czasem cztery dni w miesiącu. Głównie po to, żeby zobaczyć się z wnukami. Otrzeć się trochę o dom i o Kraków. Wtedy biorę dzieciaki ze sobą, odprowadzam do szkoły. Później jemy razem obiad, łazimy sobie po Rynku. Dopiero przy wnukach się zorientowałem, jak mało dałem swoim dzieciom. Jak bardzo byłem zajęty własną karierą. Nie było czasu, człowiek był młody, ciągle coś miał do zrobienia. Dziś uważam, że facet powinien mieć dzieci dopiero po czterdziestce. Dopiero kiedy wnuki pojawiły się na świecie, zrozumiałem, jak wiele fajnych chwil można spędzić z rodziną.

To dość smutna refleksja.

- Ale to wynika z genów. Mój ojciec był taki sam - nie mieliśmy zdrowia do zajmowania się codziennością. To jest, niestety, taka choroba. Przez dwa dni, kiedy jestem z rodziną, czuję się szczęśliwy. Później już zaczyna człowieka gonić dalej. Ten typ tak ma. Nie usiedzę na miejscu. A dzieci wciąż mnie proszą: "Może pojedziemy razem na Florydę?". No to jedziemy, ale po kilku dniach odpoczynku chcę wracać na scenę.

Widziałem zabawne zdjęcia z Florydy. Pozuje pan z Robertem Rozmusem i Piotrem Gąsowskim w samych slipach.

- To był żart. Jechaliśmy do Chicago z Nowego Jorku i wpadliśmy do kolegi. Kupiliśmy sobie majteczki z flagą amerykańską. Poszliśmy się wykąpać i zrobiliśmy sobie zdjęcie. Fotografia poszła w świat.

Doskonale na niej widać, że wciąż jest pan w formie.

- Przyznaję, że jestem w sztosie. Mimo moich sześćdziesięciu paru lat. Dają mi to koncerty. Ale mimo takiego trybu życia jestem też wielkim telemaniakiem. Uwielbiam siedzieć przed telewizorem i oglądać politykę albo czekać całą noc na walkę bokserską. Z zafascynowaniem oglądam kłótnie naszych polityków. Z ciekawością oglądam też na przykład Pawła Kukiza, który przeistoczył się w polityka. Kiedy to widzę, od razu mam ochotę jeszcze więcej ćwiczyć na instrumencie, żeby mnie to nie spotkało. Tylko już mi się trochę nie chce.

Miał pan niedawno wypadek samochodowy. Nadal pan tak szarżuje na drodze?

- Lubię i muszę. Uważam, że więcej niebezpieczeństwa stwarzają ludzie, którzy jeżdżą wolno i nieporadnie. Wie pan, kiedy ma się świadomość, że czeka na nas siedemset osób, to przecież głupio jest się spóźniać. A tu jakaś kląkra tarasuje mi prawy pas i jedzie czterdzieści na godzinę. Kto takim ludziom daje prawo jazdy, to ja nie wiem!

To na koniec porozmawiajmy o miłości.

- Proszę pana, ja w publicznych miejscach nie rozmawiam o łóżku!

Oskar Maya

Zbigniew Wodecki
Zbigniew WodeckiPiotr AndrzejczakMWMedia
Wstydliwe zdjęcia gwiazdINTERIA.PL
Show
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas