Być jak Nowicki

Łukasz Nowicki nie wie, ile miał lat, gdy ojciec się wyprowadził. Może rok, a może trzy? Pamięta tylko, że odtąd Jan Nowicki był w domu rzadkim, ale upragnionym gościem.

Jan i Łukasz Nowiccy/fot.A. Szilagyi
Jan i Łukasz Nowiccy/fot.A. SzilagyiMWMedia

- Mamo, syn mi się urodził! - Jan Nowicki dzwoni z Krakowa do rodzinnego domu w Kowalu na Kujawach.

- Syn ci się urodził?! To ty masz ślub z Basią?

- Nie, nie mam.

- Chodziliście do łóżka?

- Tak.

- A no tak, to stąd dziecko... A Basia cię kocha?

- Chyba tak. Przynajmniej tak mówi.

- A dba o ciebie?

- Dba.

- No to Pan Bóg chyba też się cieszy - mówi mama. Jest rok 1973. Jan Nowicki daje synowi na imię Łukasz. A na drugie Piotr - jego przyjacielem jest Piotr Skrzynecki. Mama Łukasza to Barbara Sobotta, słynna sprinterka, mistrzyni Europy i medalistka olimpijska. Trzydzieści lat później Łukasz swojemu synowi da na imię Piotr. Na pierwsze imię.

Święta z tatą

JN: Wciąż pamiętam wzruszenie tamtą rozmową z mamą. Ona - wychowana w maleńkim miasteczku, w którym ludzie nie wyobrażali sobie życia bez ślubu - z miłości do mnie, swojego dziecka, zaakceptowała tak odmienny tryb życia. To niezwykłe, jak prości ludzie, zakorzenieni w tradycji, potrafią w jednej chwili ją przeskoczyć - dla miłości. Cały mój dystans do sukcesu i jego braku, do przemijania ma źródło w domu, w Kowalu, gdzie była radość z urodzenia kolejnego dziecka i nie było histerii z powodu śmierci dorosłych - Bóg daje, Bóg zabiera.

Nazajutrz po tamtej rozmowie mama Jana Nowickiego zabija kaczkę i ze słoikiem czerniny wsiada do pociągu osobowego. Po całodziennej podróży i trzech przesiadkach przyjeżdża do Krakowa zobaczyć wnuka. U ukochanej babci na Kujawach Łukasz będzie spędzał wakacje i Boże Narodzenie. Przy wigilijnym stole jest babcia i ojciec, brakuje mamy. Rodzice rozstali się i mama jeździ na święta do swojej rodziny do Poznania. Łukasz spędza je z ojcem. Z mamą mieszka na co dzień.

ŁN: Nawet nie wiem, kiedy to się stało. Nie potrafię powiedzieć, ile miałem lat. Ale ojciec bywał w domu rzadkim gościem. Gdy przychodził, było święto. Wciąż go wyczekiwałem. Biegłem do drzwi na dźwięk dzwonka. Do dziś pamiętam swoje rozczarowanie, gdy okazało się, że to tylko sąsiadka albo listonosz. Wyglądałem przez okno, czy tato idzie. Schowany za firanką, żeby mnie nie zauważył - wstydziłem się tej tęsknoty.

Mężczyzna ma ciężko pracować

JN: Nie miałem wtedy wyrzutów sumienia, że zaniedbuję syna. Nie znałem mojego ojca, zmarł, gdy miałem rok. A ojczym potrafił znikać na kilka lat. I to w niczym nie przeszkadzało mi go kochać. W Kowalu wokół nie widziałem ojców zajmujących się dziećmi. Tak jak w góralskiej piosence: "Kołysz se go sama, boś ty jego mama, ja kołysał nie będę". Mężczyźni w moim miasteczku byli prostymi rzemieślnikami. Całymi dniami ciężko pracowali, by zarobić na rodzinę. Zapamiętałem, że facet ma ciężko pracować, a potem może się napić. Po rozstaniach wciąż utrzymywałem i dzieci, i byłe kobiety.

Jan Nowicki/fot. Błażej Sendzielski
Agencja SE/East News

Gdy Łukasz ma 20 lat, mama wręcza mu pudełko z mnóstwem listów, które pisał do niego ojciec. Z planów filmowych, hoteli, po spektaklach.

Listy ze świata

ŁN: Miałem siedem miesięcy, a on pisał do mnie jak do dorosłego: "Jest rano, głowa mi pęka... Synku, bądź grzeczny i opiekuj się mamą. Kocham Cię. Tato".

JN: Bardzo chciałem mieć dziecko, czułem, że to ten moment. Ale gdy Łukasz się urodził, trudno było uwierzyć, że to mój syn. Jakbym patrzył w teatrze na dziecko w jasełkach. Dotarło do mnie, że to naprawdę mój syn, gdy w skrzynce na listy znalazłem pismo adresowane do Nowickiego, ale nie do mnie. To było wezwanie dla Łukasza, na szczepienie.

ŁN: Ojca widywałem rzadko, nawet wtedy, gdy rodzice byli jeszcze razem. Jednak strata wiązała się z czymś wymiernym - jako gówniarz zobaczyłem go w Nocy Listopadowej, w Magnacie. Mama tłumaczyła, że to dlatego ojca nie było pół roku. Miałem trzynaście lat i słuchałem Modern Talking, ale czułem, że ojciec robi coś wielkiego, że to magia. Nie powiem: fajnie mieć rozbitą rodzinę, ale chyba bez problemu zaakceptowałem naszą sytuację. To zasługa mamy - nigdy nie mówiła nic złego o ojcu i vice versa. Pamiętam, jak ojciec zażartował, że znów z nami zamieszka. Trochę się przestraszyłem, poczułem zazdrość, że mama nie będzie miała całego czasu dla mnie. Była moim największym przyjacielem.

Wiele kobiet, żadnej żony

Po rozstaniu z Barbarą Sobottą w życiu Jana Nowickiego będzie jeszcze wiele kobiet. Z Ireną Paszyn, dyrektor Muzeum Zamoyskich w Kozłówce, ma córkę Sajanę. Dziś mieszka w Niemczech, ma dwoje dzieci - z wnukami Jan Nowicki nie rozmawia, mówią tylko po niemiecku. Z Martą Meszaros, węgierską reżyserką, będzie związany przez trzydzieści lat. Z żadną z kobiet nigdy się nie ożeni. Jego syn Łukasz żeni się w wieku 30 lat. Po zaledwie trzech miesiącach znajomości. Halinę Mlynkovą, ekswokalistkę Brathanków poznał na promocji książki ojca, w Piwnicy pod Baranami.

Łukasz poślubił Halinę po trzech miesiącach znajomości/fot. A.Szilagyi
MWMedia

JN: Nie ufam kobietom. We wczesnej młodości przez miłość dwa razy zawalił mi się świat. Potem już nie umiałem zaufać. A te najważniejsze kobiety mojego życia miały przede mną mężów. Mogłem z nimi wziąć ślub cywilny, ale ten z urzędnikami w ohydnych kostiumach z łańcuchami ze sztucznego srebra jest dla mnie tylko nieestetycznym widowiskiem. Nie chciałem w tym brać udziału.
Łukasz Nowicki dla żony Haliny zmienia wyznanie: zostaje ewangelikiem, choć mówi, że w głębi duszy jest katolikiem. Ona introwertyczka, on ekstrawertyk. Ich mocne osobowości często się ścierają. Nie jest nudno.

ŁN: Ewangelicy dopuszczają rozwody. Gdyby było nam ze sobą źle, możemy się rozstać. Ale myślę, że tak się nie stanie. Jestem zwyczajnie szczęśliwy.

JN: W wieku Łukasza kochałem kobiety, grałem, piłem i czytałem książki. Dojrzałość odkładałem w nieskończoność nawet za cenę błędów. Chciałem być wolny. I byłem. Gdy w maju dyrektor teatru obsadził mnie w spektaklu, do którego zaczynały się próby, wyśmiałem go. Bo właśnie się zakochałem. Czas spędzałem z dziewczyną w łóżku albo jechałem na rowerze na drugą stronę Wisły.

Wybitni artyści to szaleńcy

ŁN: Mój ojciec nigdy mnie nie przewinął, bo brzydził się kupy (śmiech). Myślałem, że też będę się brzydził. A jednak przewijałem mojego syna. Dla mnie to nie problem. Patrząc na ojca, jak sunie w tym swoim kapeluszu, myślę: jest wolną duszą. Wszystko mu wybaczam. Czytałem biografie Dalego, Picassa. Wybitni artyści to szaleńcy. Schizofrenicy, alkoholicy. Za wielką sztukę płaci się dużą cenę - zwykle jest to rodzina. Przez brak ojca na co dzień moje dzieciństwo też składało się z tęsknoty. Choć rozumiem jego wybór, sam dokonałem innego: stawiam na rodzinę, a nie karierę. Jest mi łatwiej. Mam mniej talentu niż ojciec, gorzej wyglądam, mniej mi się chce, a w dodatku są gorsze czasy i nie za bardzo jest o co się bić. O co, o serial?! Gdybym dziś zdawał maturę, być może nie zostałbym aktorem, tylko na przykład podróżnikiem.

Jan Nowicki nie wiedział ani o pierwszej miłości syna, ani o jego pierwszym seksie i pierwszych używkach. To mama była powierniczką - Łukasz nie wstydził się mówić jej o największych słabościach. W życiu nastoletniego Łukasza ojciec pojawiał się sporadycznie. Jeden z takich momentów to półrocze trzeciej klasy liceum.

Bałem się, że się okaże, że mój syn jest gejem.../fot. Piotr Liszkiewicz
Agencja SE/East News

JN: Pomyślałem, to znak: Łukasz powinien przestać mieszkać z mamą, powinien się usamodzielnić. I po prostu zostawiłem mu swoje mieszkanie.
Za kulisami Starego Teatru, gdzie grał ojciec, Łukasz spędził dzieciństwo. Mama marzyła, że syn skończy AWF, ale syn postanowił zostać aktorem. Zdawał do szkoły teatralnej w Krakowie i w Łodzi, żeby nikt nie traktował go ulgowo, jako syna Nowickiego. Równie często, jak do teatru ojciec zabierał go na mecze Wisły.

Bałem się, że jest gejem

JN: Mógł zostać sprawozdawcą sportowym. Byłby świetny - Bóg obdarzył go rewelacyjnym głosem, a Łukasz interesował się sportem. Nie chciałem wpływać na jego wybory, ale pamiętam, że gdy wpadł na pomysł zdawania na filmoznawstwo, zapowiedziałem, że nie będę go już utrzymywał.

ŁN: Ojciec wyczuł, że wybrałem ten kierunek z lenistwa. Było tam tylko kilkanaście godzin zajęć.

Jan Nowicki przygotowuje syna do egzaminów. Doradza repertuar: "Czerwone Maki na Monte Cassino" - melodeklamacja niskim głosem Łukasza na pewno spodoba się starszym paniom siedzącym w komisji. Fragment książki kucharskiej - przepis na pieczenie kurczaka Łukasz ma przeczytać w różnych interpretacjach: tragicznej, śmiesznej, marszowej.

ŁN: Dla mnie było ważne, bym zdał z wysoką punktacją. Wiadomo, w krakowskiej komisji zasiadali znajomi ojca, więc choć bez protekcji, w jakiś sposób i tak byłem protegowany. Ale do dziś nie śmiem go poprosić, by przyjechał z Krakowa na moją premierę, bo nie uważam, żeby moje dokonania artystyczne były tak ważne, by ojciec miał spędzać prawie cztery godziny w pociągu. Widuje mnie w teatrze przypadkiem, gdy akurat jest w Warszawie przy innej okazji.

JN: Na koniec szkoły przyszedłem zobaczyć dyplom Łukasza. Byłem zdenerwowany, musiałem walnąć setkę. Bałem się, że się okaże, że mój syn jest gejem jak wielu chłopaków w tym środowisku. Wsłuchiwałem się w jego głos. Uff... odetchnąłem z ulgą - nie był gejem. Ale wiedziałem, że teraz nasze drogi się rozchodzą. Zawodowe. Nie jestem panem P. czy Z. i nie będę prosił kolegów: "To mój syn, weź go do swojego filmu, spektaklu".

fot. A.Szilagyi
MWMedia

Warszawska zadyszka
JN: "No i jak ci, synku, w tej Warszawie", spytałem kiedyś z niepokojem. "Tato, nie mów mi nic złego o Warszawie. To miasto dało mi chleb", powiedział Łukasz. To mnie przekonało. Choć przykro mi, że widzimy się rzadko. Czasem przez pięć minut na dworcu, bo Łukasz wciąż gdzieś się spieszy. Widzę jego kalendarz usiany czarnymi "muchami" i tłumaczę, że aktora poznaje się po tym, czego nie zagrał, a nie ile gra.

ŁN: Ojciec dzwoni nagle, że przyjechał. A ja mam próbę, nagranie w radiu, muszę odebrać syna z przedszkola. Mówię, że o godz. 15.20 podjadę i będę miał dla niego 20 minut. On tego nie rozumie, denerwuje się, że tak gonię. Nazywa to "warszawską zadyszką". Ojciec żyje we własnym, krakowskim rytmie. Z trudem namówiłem go na komórkę.

Jan Nowicki mówi, że trochę się przestraszył, widząc, że jego syn dobrze zarabia. Teraz powtarza Łukaszowi, że sukces to nie dobrobyt i że duże pieniądze deprawują artystę. A szczególnie sukces w byle jakim teatrze.

JN: Jako chłopiec żyłem w biedzie. Mama dzieliła zapałkę na cztery części. Dziś pod supermarketem marnuje się więcej jedzenia, niż my mieliśmy na Wielkanoc. Marzyłem o fasolce po bretońsku, zostałem aktorem i nagle okazało się, że mam na trzy porcje. Nie wiedziałem, co z tym zrobić. Kupiłem pierwszy samochód i jadąc w deszczu, miałem poczucie winy, że inni mokną.

ŁN: Ojciec nauczył mnie szacunku do ludzi i do pieniędzy. Znam swoje miejsce, gdy w teatrze widzę, że Marian Kociniak chce herbatę, to mu ją przynoszę. A gdy syn złośliwie zniszczy samochodzik, nie kupuję nowego od razu. Choć to tania zabawka i bez problemu mógłby dostać ich mnóstwo.

Prawdziwy mężczyzna musi...

JN: Nauczyłem syna jeszcze czegoś: jeśli chcesz być prawdziwym mężczyzną, musisz zawsze pachnieć dobrą wodą kolońską, mieć w domu na stole cięte kwiaty, nawet zimą, i zawsze płacić za kobiety.

ŁN: Płacę nie tylko za kobiety - płacę za wszystkich. Ojciec nie nauczył mnie takich męskich rzeczy jak golenie czy wiązanie krawata. Dopiero w teatrze mi pokazali, jak zrobić to dobrze. Ale nauczył mnie, że zawsze trzeba być dżentelmenem, zachowywać klasę, nawet w mało eleganckich sytuacjach.

Jan Nowicki/fot/ A.Szilagyi
MWMedia

ŁN: Mam 35 lat i wyleczyłem się z kompleksu ojca. Pomógł wyjazd z Krakowa. Ale irytują mnie dowody absolutnej fascynacji ojcem, które spotykam na każdym kroku. Słyszę: "Czytałem wywiad! Co za facet! Ale ma mózg! Ty to masz ojca!". Albo: "Widziałem wszystkie role! Zazdroszczę ci. Serdeczne ukłony dla taty!". Myślę wtedy, że ja i moja siostra oczekujemy od Jana Nowickiego trochę innych rzeczy. Ktoś wymaga, bym bił przed nim pokłony jak przed królem, a ja wolałbym, żeby ojciec zapytał, czy nie mam hemoroidów. Docenił, że nie jestem pijakiem, narkomanem, że nie jestem na jego garnuszku i utrzymuję rodzinę, że kobiety nie ścigają mnie o alimenty. I że gram, choć nie jestem największym aktorem w tym kraju.

Chciałbym, żeby cieszył się tym, a nie dobrą recenzją albo że zagrałem u Kazimierza Kutza. By dostrzegł moją normalność, ważniejszą niż bycie gwiazdą. Ojciec rzadko to okazuje, zawiesza wysoko poprzeczkę. Kiedyś bardzo chciałem mu zaimponować, udowodnić, że jestem świetny. Dziś nabrałem do tego więcej dystansu, choć ojciec jest surowym cenzorem. Potrafi powiedzieć: "To poprawne, ale czy tylko na to cię stać?" albo "Synku, mam już dosyć oglądania prostokąta" i tylko ja wiem, jaka to złośliwość pod adresem mojego wyglądu, poruszania się.

JN: Niedawno widziałem Łukasza w Kolaboracji, grał nazistę. "Przeczytałeś historię III Rzeszy?" - zapytałem. Powiedział, że nie. "No widzisz, a oni często byli homoseksualistami. Dlaczego twój Hans nie krzyknie czasem trochę wyższym głosem?".

Mistrz - uczeń

ŁN: Ojciec wytknął mi: "Tylko poprawnie zagrałeś, może to wina reżysera? Choć nie, nie jego. Nie jesteś już początkującym aktorem, jesteś dziesięć lat na scenie". Dawniej to by bardzo bolało. Dziś po prostu się cieszę, że wybitny aktor poświęca mi tyle uwagi. Na szczęście przed laty, gdy debiutowałem, ojciec nie krytykował mnie tak mocno.

JN: Miałem świadomość, że to młody chłopak, który zmaga się z ciężarem nazwiska. Bałem się, do dziś się boję, że się obrazi i nie będzie się odzywał przez dziesięć lat. Łukasz jest obrażalski. Dlatego nawet boję się o nim mówić, bo jeszcze niechcący go dotknę.

ŁN: Ja też zawsze bałem się, że dotknę ojca. Ale on chyba nie zauważył, że się zmieniłem - już się nie obrażam. Ale ojciec jest delikatny. A ja mam to po nim. Gdy go odwiedzałem, nigdy nie pytałem, co robi tu jakaś kobieta. Dlaczego nocuje, skoro ojciec jest związany z Martą. Nasz układ to trochę mistrz-uczeń. Ale lubię to. Nie chcę, by ojciec był kumplem. Tylko czasem boję się, że nasze relacje cierpią, bo obojgu coś się wydaje na nasz temat.

Mam 35 lat i wyleczyłem się z kompleksu ojca/fot. Marek Ulatowski
MWMedia

To dwucentymetrowe nacięcie to najważniejszy sygnał, jaki otrzymałem od syna przez ostatnie kilka lat. Nie informacja, że zagrał w teatrze, nawet nie ta, że urodził się mój wnuk. Choć, gdy przyszedł na świat Piotruś, kolejny Nowicki, to było wydarzenie. Nadzieja, że rodzina nie zginie.
Geny w zaniku
ŁN: Ojciec nie lubi egzaltowanych, na siłę radosnych ludzi. Bardzo pokochał mojego synka. Jego "smutne" oczy - po mamie. Piotruś czasem bywa melancholijny, choruje na astmę i ma alergię, ma świadomość swoich ograniczeń. Usłyszałem, jak siedząc w swoim pokoju, powtarzał: "Tego mi nie wolno i tego mi nie wolno - nic mi nie wolno"... Jest bardzo dojrzały jak na swoje cztery latka.

JN: Miałem nadzieję, że Łukasz i Halina będą mieli więcej dzieci, ale widzę, że nie chcą.

ŁN: Ojciec martwi się, że geny Nowickich są w zaniku, Piotruś ma brązowe oczy po Halinie, a nie niebieskie jak my. W Afryce postanowiliśmy z żoną, że jeśli będziemy chcieli drugie dziecko, adoptujemy je tam. Nie dlatego, że to teraz modne. Halina mówi: "Adoptując dziecko w Afryce, dajesz mu życie, a adoptując w Polsce - tylko lepsze życie".

Halina zrezygnowała z kariery dla syna - przez kilka lat całkowicie mu się poświęciła. Łukasz wie, że żona marzy o śpiewaniu, i nie chce, by urodzenie kolejnego dziecka pozbawiło ją marzeń. On też nie zrezygnował z podróży.

ŁN: Zastanawiam się, czy to nie dlatego, że ojciec mnie zostawiał. Myślę, że Piotruś będzie szczęśliwy, mając spełnionego ojca. Zresztą zabiorę go do dżungli. Pokażę świat, a nie hotelową plażę. Teraz zabieram go do Kowala do dziadka. Niedawno poszli razem łowić ryby. Ojciec miał profesjonalną wędkę, z kołowrotkiem. Piotruś dziecinną, z kija, którego koniec zanurzał w wodzie - teoretycznie nie miał prawa złowić ryby. I nagle Piotruś wyłowił sporego okonia. Chyba przez przypadek, nie widział, że bierze. Ojciec wyraźnie się zdenerwował i po chwili powiedział, że koniec łowienia. Mój prawie 70-letni ojciec rywalizował z czteroipółlatkiem!

Jestem dumny z wnuka/fot. A.Szilagyi
MWMedia

Nie wiem, czy trudniej pochować ojca, czy mamę. Ale mamę było bardzo ciężko. Nie chcę tracić czasu na udowadnianie ojcu czegokolwiek, rywalizację, kto lepiej zagrał. Boję się, że potem zostanie żal o niedokończoną rozmowę, niewypite wspólnie piwo... Niedawno rozmawialiśmy przy winie do szóstej rano. On po wypaleniu niewyobrażalnych ilości papierosów otwierał kolejną butelkę i namawiał mnie na kąpiel w jeziorze. Przy tej dewastacji organizmu, jaką sobie zafundował, wciąż ma energię 30-latka. Chciałbym być taki w jego wieku. A dziś staram się spędzać z nim więcej takich chwil. I nad ranem położyć go spać, zamiast starać się mu zaimponować. Bo jestem pewien, że mój ojciec to naprawdę Ktoś.

Agnieszka Sztyler

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas