Długa droga do sukcesu

Początek ich opowieści to zmaganie się z brakiem wsparcia ze strony najbliższych czy biedą. Było trudno, miały chwile zwątpienia. Jednak dzięki determinacji Anna, Magda i Jola odniosły sukces. Dowiodły, że warto się nie poddawać.

Ania Gawlik osiągnęła sukces w modzie, choć jej prowadziła do niego wyboista droga (zdj. ilustracyjne)
Ania Gawlik osiągnęła sukces w modzie, choć jej prowadziła do niego wyboista droga (zdj. ilustracyjne)123RF/PICSEL

Jak daleko z Gródka na pokazy mody?

ANIA GAWLIK (30) - wychowała się w Gródku, małej wiosce na Podlasiu. Dziś ma na koncie sukces jako początkująca projektantka mody, została finalistką w prestiżowym włoskim konkursie Ferrari.

W jej rodzinnych stronach ludzie od pradziada uprawiali ziemię i dorabiali jako robotnicy. Żyli od pierwszego do pierwszego, z przeświadczeniem, że najlepsze, co człowiekowi może się przytrafić, to konkretna praca dająca zarobek. - Pewnie dlatego - myśli głośno Ania - nikt się nie zastanawiał nad tym, że dziecko może mieć jakieś hobby, chcieć rozwijać się w jakimś kierunku.

O swoim dzieciństwie i wczesnej młodości mówi: to było szare życie. Latem pomagała w sianokosach, zbierała jagody i grzyby, żeby dorobić do domowego budżetu. Zimą zaczynała dzień od przyniesienia drew, napalenia w piecu i podgrzania wody. W miejscowym Gminnym Ośrodku Kultury były zajęcia z plastyki. Lubiła je. Rysowała panie w kapeluszach i modelki. Zajęcia się skończyły, ona rysowała w domu, ale dość szybko przestała. Rodzice się tym nie interesowali, uważali, że marnuje czas. A ona nie lubiła się chwalić czymś, co inni uważali za bezużyteczne.

Skończyła liceum ekonomiczne. Dzień wypełniały dojazdy do szkoły, nauka i spotkania towarzyskie. Ale wszystko było nijakie. Po maturze, w wakacje dowiedziała się, że szukają kogoś na zastępstwo do opieki nad starszą panią we Włoszech. Pojechała, chociaż nie znała języka. - Pani miała 88 lat - wspomina Ania. - Była sprawna fizycznie i sympatyczna. Cierpliwie uczyła mnie podstawowych słów: łyżeczka, bułka... Niby nie było źle, a jednak w połowie miesiąca zaczęłam odliczać dni do końca kontraktu. Dokuczał upał. Tęskniłam za rodziną. Dała o sobie znać ta moja cecha charakteru, z którą potem walczyłam - że jak jest ciężko, to trzeba zrezygnować. Ale nie zrezygnowała.

Nauczyła się cieszyć z małych rzeczy. Kiedy starsza pani ucinała sobie poobiednią drzemkę, Ania wychodziła na balkon i obserwowała ulicę, jakby oglądała film. Miasteczko Latina w pełnej krasie. Sznur kolorowych samochodów. W kabrioletach i na skuterach pięknie ubrane kobiety. Po miesiącu dostała wynagrodzenie - 300 euro. Po raz pierwszy w życiu miała własne pieniądze. Kupiła swoim siostrzenicom lalki Barbie. Wysłała je w paczce do Polski. Sobie kupiła buty - różowe, wyszywane cekinkami japonki na koturnie - jakże inne od tych, które zawsze się nosiło w Gródku, praktycznych, najlepiej w ciemnym kolorze. Wtedy uświadomiła sobie, że wcale nie chce wracać.

Kobieta, za którą Ania miała zastępstwo, po powrocie do Włoch wprowadziła ją w środowisko Polaków. Ci załatwili jej nową pracę - sprzątanie klatek schodowych. Podszkoliła język. Mogła zmienić pracę na lżejszą. Stanęła przy zmywaku w restauracji. A kiedy powiększyła zasób słów, zaczęła pracować jako kelnerka. Utknęła w Latinie na siedem lat.

Kiedyś wracała z pracy o pierwszej w nocy, rowerem. Dopadło ją zwątpienie: "Co ja tu robię? Czy już tak zawsze będzie? Będę w obcym kraju zmywać gary?". Zapisała się do szkoły fryzjerskiej. Pracowała rok w zakładzie kosmetycznym. Na początku włoskie miasteczko było dla niej wielkim światem. Zmieniła się. Wielki świat się skurczył. Postanowiła spróbować szczęścia w Rzymie. Na wyjazd namówił ją włoski kolega. "Łatwiej się utrzymać, wynajmując do spółki mieszkanie" - tłumaczył.

Rzym na początku ją przytłoczył. Pracowała jako fryzjerka. Złapała dół. Czy już tak będzie do końca świata? - Miałam początki depresji. Chodziłam non stop po sklepach. Kupowałam ciuchy, ale cieszyło mnie to tylko pięć minut. Potem znowu dół. Zdała sobie sprawę, że potrzebuje pomocy. W ogłoszeniach znalazła Polaka - psychoterapeutę. Poszła do niego, a on oprócz indywidualnej terapii zaproponował spotkania w polskiej grupie wsparcia. - Właśnie wtedy zaczęłam zadawać sobie ważne pytania. Skąd we mnie ten lęk? Dlaczego mam tak małe poczucie własnej wartości? Czy umiem zaakceptować siebie, a potem pokochać nawet ten mój za długi nos? Czy odkryję swoją życiową pasję?

Medytowała, pracowała nad zahamowaniami. - U nas na wsi byłoby to niemożliwe - śmieje się. - Ktoś, kto idzie po pomoc do psychologa, uważany jest za wariata. Szukając ukrytych talentów, przypomniała sobie o tym, jak bardzo lubiła malować panie w kapeluszach. Wróciła do rysowania. Dzień w dzień, aż ręka była coraz pewniejsza. Któregoś dnia Ania odważyła się pokazać rysunki grupie wsparcia. - Wszyscy byli zachwyceni. Pomyślałam: jeśli wszyscy twierdzą, że to jest coś warte, to może jest to właśnie moja droga?

Zapisała się do Instituto Italiano della Moda. Na pierwszych zajęciach znowu dół. Brakowało jej słów związanych z modą. Notowała wszystkie niezrozumiałe określenia, by potem w domu sprawdzać w słownikach, co znaczą, i uczyć się ich na pamięć. Przez kilka tygodni musiała nadrobić te braki. Jej koleżanki były o osiem lat młodsze. Na drugim roku razem z innymi studentkami pracowała przy pokazie mody. Tam dostrzegła ją włoska projektantka Morgana Lengfeld i zaproponowała pracę osobistej asystentki.

- Myślę, że Morgana doceniła moją pokorę. W czasie pokazu pomagałyśmy modelkom przy zmianie ubrań, wkładałyśmy im buty. Moje koleżanki miały z tym problem, ja nie. One nie zmywały klatek schodowych. Ja tak. Ania przyjęła indywidualny tok studiów. W biurze Morgany poznała pracę projektanta mody od podszewki. Przekonała się, że od tego, co się namaluje na kartce, do tego, co widzi się na wieszaku w sklepie, daleka droga. Zaprojektowała pierwszą sukienkę - tubę z pięknym kołnierzem z aplikacjami. Projekt wysłano do szycia, do fabryk. Sześć miesięcy później sukienkę zobaczyła w rzymskich sklepach. - Nie da się opisać tego, co czułam! Zrozumiałam, że już nie chcę robić nic innego!

Po trzech latach studiów swoje projekty dyplomowe zgłosiła na prestiżowy konkurs Ferrari dla młodych projektantów. Jej dwie sukienki zakwalifikowały się do ścisłego finału, wzięły udział w pokazie. Obie czarne, z ręcznie wyszywanymi, czerwonymi aplikacjami. Jedna długa - z wyszywanym napisem Michael Schumacher i czerwonym modelem ferrari. Druga krótka, z wyszytym logo Formuły 1. - Dostałam bardzo dużo komplementów. Pokazali moje projekty we włoskiej prasie. A ja myślałam, co dalej. Chciałam rozwijać się. Pracować na własną markę.

Przyjechała do Polski. Zatrudniła trzy miejscowe krawcowe. Zaprojektowała własną kolekcję. Jej chłopak, Włoch Ivano, przyjechał razem z nią. Jest informatykiem, zaprojektował jej stronę i sklep internetowy. - Kiedy tu wróciłam, zrozumiałam, że ten świat w Gródku nie jest gorszy, tylko inny - śmieje się Ania. - Nauczyłam się doceniać to, co jest tu - przyrodę, bliskość ludzi, spokój. Mogę żyć w Gródku, albo i Rzymie. Wszędzie, gdzie jest mój ukochany, a ja robię to, co kocham, może być mój dom.

Wszystko przede mną

JOLA GRĘDA (39) - wychowała się w Drgiczu, mazowieckiej wiosce. Miała może osiem lat, gdy orała końmi w polu. Dziś ma na koncie dwa kierunki studiów i trzeci w trakcie.

Ojciec zajmował się gospodarką, mama pracowała w Węgrowie, przy stole montażowym. Kiedy wracała, zajmowała się domem i gospodarstwem. Była przemęczona, nerwowa. Jola pierwszy raz wyszła z końmi w pole, mając siedem, może osiem lat. Sprężynowała (spulchniała) ziemię po tym, jak ojciec skosił żyto. Pamięta - konie jej słuchały. Opuszczały łby, by ona, mała, drobna dziewczynka mogła nałożyć im chomąto i uzdę, a potem podrzucały łbami, by oporządzenie zsunęło się na właściwe miejsce. Lubiła taką pracę.

Nie lubiła za to szkoły. - Nie uczyłam się, bo właściwie nikt się mną nie zajmował - opowiada. - Rodzice powtarzali, że mam, co potrzeba: dach nad głową, jedzenie, chodzę czysto ubrana. A to przecież nie wszystko! Na studiach wykładowca opowiadał nam o eksperymencie psychologicznym. Małe małpiątka przystawiano do metalowej małpy, do której przytwierdzono pojemnik z mlekiem. I do atrapy małpy, bez pokarmu, ale miękkiej i ciepłej. Małpiątka szły zawsze do tej ciepłej małpy. My, jako ssaki, najbardziej potrzebujemy ciepła i przytulenia. Ja tego nie miałam.

Po podstawówce mama wybrała Joli szkołę zawodową, kierunek - aparaty przetwórstwa mleczarskiego, ponieważ obiecano płatne praktyki. - Nie lubiłam tej szkoły. Nie wyobrażałam sobie pracy w mleczarni - wspomina Jola. - Ale nie myślałam o niczym innym. Mama nazywała mnie "melakiem", czyli tumanem. Nie wierzyłam w siebie.

A jednak w zawodówce coś się w Joli przełamało. - Zaczęłam czytać książki. Znalazłam w nich alternatywny świat. Chowałam się z tymi książkami przed babcią, która, jak to ludzie na wsi, uważała, że marnuję czas. W zawodówce pojawiła się też ambicja. Z koleżanką Gosią dostały się do technikum żywienia w Wyszkowie. - Świat się powoli przede mną otwierał - śmieje się. - Zaczęła mnie fascynować geografia. Pojawiły się marzenia o podróżach. I o studiach.

Po dwóch latach Jola postanowiła wspólnie z koleżanką wynająć pokój w Warszawie i tam uczyć się w trybie zaocznym. - Matka straciła pracę, ojciec nie miał jeszcze emerytury. Dostawałam 20 zł na bilet. Wszystko. Znalazła pracę w maleńkiej pizzerii. Ledwo starczyło na opłacenie pokoju. - Szłam do pracy bez śniadania. Jadłam dopiero w pizzerii. Szefowa spytała mnie kiedyś: "Jolu, dlaczego nie zmienisz tych sportowych butów na klapki? Straszny upał!". Głupio odpowiedzieć, że nie mam nic na zmianę. Ale w planach miała studia na turystyce.

- Mama nic nie mówiła, ale sąsiadka skomentowała wprost: "Po co taki głąb pcha się na studia?!". Jola jednak wróciła na stancję do Warszawy. Znalazła lepiej płatną pracę w salonie meblowym. - Zarabiałam 1600 zł, za mieszkanie płaciłam 450. Pomyślałam, że na turystyce, o której ciągle marzyłam, trzeba dobrze znać język. Zapisałam się na angielski. Semestr kosztował 1200 zł. Nie chodziłam do kina, teatru, na imprezy. Dawała radę, aż w pracy przeżyła mobbing. Zachorowała, wylądowała w szpitalu, wpadła w depresję, wróciła do domu.

Jej koleżanka zatrudniła się w opiece społecznej. Kiedy opowiadała o pracy, Jolę olśniło: To jest to! Być blisko ludzi i na dodatek pomagać! Znalazła odpowiedni kierunek - pedagogikę socjalną w Wyższej Szkole Pedagogicznej ZNP. - Uwielbiałam to: naukę, dyskusje, czytanie mądrych książek. Nie byłam już tą zahukaną Jolą. Zmieniałam się. Potrafiłam bronić swojego zdania, uodporniłam się na manipulację. Coraz lepiej rozumiałam, co tak naprawdę działo się między moimi rodzicami i mną. Dlaczego nie dawali mi wsparcia.

Napisała pracę magisterską o sytuacji społecznej dzieci w gimnazjach. Obroniła się na czwórkę z plusem. Wróciła autobusem do domu. - Nikt mi nie gratulował. Dla mamy ważniejsze było to, żebym znalazła sobie męża... Skończyła podyplomowe studia z psychologii reklamy. Podjęła kolejne - negocjacje i mediacje. Ta wiedza na pewno przyda się jej w pracy w i kontaktach z ludźmi.

A przed nią kolejne zadania: - Pojechać do Włoch i zobaczyć Wenecję. Nauczyć jeździć na rolkach. Znaleźć odpowiedniego faceta. Inteligentnego, z poczuciem humoru, bez nałogów - mówi. - Na wsi o takiego trudno, ale nie odpuszczam.

Czuję się spełniona

MAGDA JURCZUK (38) Wychowana przez mamę, w wiosce Michałowo na Podlasiu. Dziś ma na koncie dyplom, wtedy jedynych w Polsce, prestiżowych studiów dla położnych w Lublinie.

Rodzice rozstali się, kiedy miała dwa lata. Mieszkała z mamą i z dziadkami w dużym domu. Babcia, krawcowa, zawsze elegancka, w jej ubraniach chodziło całe Michałowo. Trzymała rodzinę twardą ręką. Dziadek, złota rączka, pracował na budowach i stróżował, wspólnie z babcią prowadził gospodarstwo (kilka hektarów ziemi, kilka świnek, owce, kury i konie). - I póki żyli dziadkowie, wszystkiego było dużo - opowiada Magda.

Nie rozpieszczali jej w oczywisty sposób, uczyli od małego, jak palić w piecu centralnego ogrzewania, jak gotować, robić na drutach, strzyc owce. - Nie mówili "kocham" tak często, jak ja to mówię swoim dzieciom, ale dali mi dużo ciepła i swobody. Od zawsze marzyłam o pracy w służbie zdrowia, więc kiedy dziadek po pracy siadał w swoim fotelu, bandażowałam go, podawałam na niby lekarstwa, czesałam. Raz nawet, kiedy drzemał, zrobiłam mu kucyk z trzema frotkami. Z taką fryzurą otworzył drzwi sąsiadowi!

Magda miała 12 lat, gdy dziadek zmarł na zawał. Mama straciła pracę, bo zlikwidowano urząd pocztowy, w którym pracowała. Zatrudniła się w sklepie jako sprzedawca. Zarabiała grosze. - Wtedy właśnie po raz pierwszy poszarpałam się z koleżanką w szkole. Dokuczali mi, że nie mam ojca. Po dwóch latach od śmierci dziadka babcia przeszła udar. Była sparaliżowana, nie mówiła, leżała w szpitalu. - Wszystko się posypało - wspomina Magda.

- Mama zwolniła się z pracy w sklepie i zatrudniła jako salowa w szpitalu, by być bliżej babci. Czasami brała dzień po dniu dyżury dwunastogodzinne. Nocowała u siostry w Białymstoku. Na początku bardzo się bałam zostać sama... Byłam w ósmej klasie. Paliłam w piecu, na dużej przerwie gnałam do domu, by nakarmić prosiaczki, które musiały jeść trzy razy dziennie.

Jako jedna z najlepszych uczennic w szkole Magda marzyła o nauce w najlepszym białostockim liceum o profilu biologicznym. Tylko skąd wziąć pieniądze na dojazdy? Nie chciała też zostawiać mamy samej. Stanęło na liceum w Michałowie. Po maturze po raz pierwszy pomyślała o studiach medycznych. Powiedziała o tym mamie. - W nocy usłyszałam jej płacz. Czułam, że tego nie chce, a ja nie chciałam się zdradzić, że o tym wiem. Zdecydowała się na naukę w białostockim studium medycznym. Potem na półroczny staż na położnictwie w szpitalu. I w końcu złożyła papiery na studia położnicze w Lublinie. 30 miejsc i 600 chętnych.

- Dostałam się. Pamiętam, mama pieliła wtedy ogródek. Powiedziałam jej: "Zgadnij"... Obie rozpłakałyśmy się. Po latach mi wyznała, że tak bardzo bała się, że polegniemy finansowo, więc chciała, żebym dostała się na te studia i nie chciała jednocześnie. - Przez te pięć lat nie miałam życia. Moje koleżanki bawiły się, a ja pracowałam i studiowałam, ale miałam z tego wielką frajdę.

Pracowała w Domu Pomocy Społecznej w Jałówce jako terapeutka. Na drugim roku Magda wyszła za mąż. Na piątym roku zaszła w ciążę. - Cudowny czas. Pracę magisterską napisałam w pięć dni - śmieje się. - Obroniłam się na piątkę, dostałam wyróżnienie rektorskie. Po dwóch tygodniach urodziłam Michała. Dziś pracuje jako zastępca kierownika w prywatnej przychodni. Czuje się zawodowo spełniona.

- Największy życiowy sukces to rodzina. Mam wspaniałą mamę, która mieszka obok. Kochanego męża, który mnie wspiera, a czasami stopuje. Syn Michał skończył 11 lat, a córka Oksanka 10. Są bardzo wrażliwe, dobrze się uczą. Córka gra na skrzypcach, chodzi na balet. Syn gra na akordeonie. Nasze dzieci ciągle słyszą, że są kochane. I to do nas wraca. Syn biegnie do mnie i krzyczy: "Mamo, mamo... czy ty wiesz, jak ja cię kocham!!!?". To naprawdę daje mi siłę.

Maria Mamczur

Olivia
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas