Jego wyjazd cieszy i martwi
Kiedy Marek powiedział mi, że kolega namawia go na przyjazd do Anglii, bo ma dla niego pracę, najpierw się ucieszyłam.
- Cudownie, wreszcie skończą się nasze kłopoty finansowe - wykrzyknęłam z radością i rzuciłam się mu w ramiona.
Nie było nam łatwo. Z jednej skromnej pensji męża utrzymać rodzinę z dwójką małych dzieci wymagało liczenia się z każdym groszem. O mojej pracy nie było mowy, ponieważ córeczki często chorowały. Czynsz i inne opłaty za pokój z kuchnia nie były wysokie, ale ta stała troska, aby starczyło od pensji do pensji, ciążyła mi jak kamień. W nocy nie mogłam spać, ale wtedy Marek mnie przytulał i pocieszał, że wszystko się dobrze ułoży. Jego miłość, czułość dla mnie i dziewczynek była jak mocny filar.
Kiedy powiedział mi o propozycji dobrze płatnej pracy w Anglii, w nocy kochaliśmy się namiętnie, jak zaraz po ślubie. Ale gdy opadła radość, górę wzięły obawy. Znów nie mogłam spać, bo tyle słyszałam od znajomych o rozwodach i rozstaniach nawet dobrych małżeństw.
- Obiecaj mi, że nie spojrzysz w Londynie na żadną dziewczynę - przypominałam mu codziennie.
- Najpiękniejsze dziewczyny mam w domu - śmiał się z moich obaw.
Kiedy wychodził do pracy, biłam się z myślami: zgodzić się czy nie na jego pracę w Londynie. Każdego dnia znajdowałam inne argumenty. Robiłam też, co mogłam, żeby odwlec jego wyjazd. Aż pewnego dnia Marek po powrocie, powiedział, że traci pracę. Wiedziałam, że ta sytuacja przesądziła decyzję o wyjeździe. I nic go już nie powstrzyma. Wiedziałam, że zostanę sama ze swoim strachem o trwałość naszego małżeństwa, bo Marek pojedzie za pracą.
Aśka