Miłość od drugiego wejrzenia

Gdy jesteśmy młodzi, nasze zawodowe wybory bywają przypadkowe. Nie wiemy, kim jesteśmy i czego chcemy. Dopiero niespodziewane zdarzenie sprawia, że odnajdujemy właściwą drogę...

Lesław Żurek/fot. Andrzej Szilagyi
Lesław Żurek/fot. Andrzej SzilagyiMWMedia

Popołudnie nie było już jednak takie jak zwykle. Zerwała z nim dziewczyna. Lesław podejrzewał, że tym drugim jest student szkoły aktorskiej. Wracając do domu, wpadł na pomysł. Udowodni, że to żadna filozofia być aktorem. Postanowił: "Też dostanę się na Akademię Teatralną". A ekonomia? W tamtej chwili w ogóle o niej nie myślał.

Od tamtej pory minęło 10 lat. Dziś Żurek uznawany jest za jednego z najzdolniejszych aktorów młodego pokolenia. Zagrał m.in. w "Małej Moskwie" Waldemara Krzystka czy popularnym ostatnio serialu "Londyńczycy". Ale sam przyznaje, że gdyby nie tamta sytuacja, jego życie wyglądałoby inaczej. Pewnie byłby poważnym panem w garniturze i z teczką, który każdego dnia odbija kartę magnetyczną w banku czy innej dużej zachodniej firmie.

Czas zamknąć szufladki

Marcin Perchuć wpada na wywiad spóźniony. Przedłużyły się jego zajęcia ze studentami na Akademii Teatralnej. Perchuć uczy interpretacji wiersza na pierwszym roku, poza tym od lat prowadzi z kolegami znany warszawski Teatr Montownia. Skończył 35 lat, ale dopiero niedawno, po roli premiera Konstantego Turskiego w serialu Agnieszki Holland i Kasi Adamik "Ekipa", stał się rozpoznawalny. Dziś jest o nim coraz głośniej. Zagrał m.in. w popularnych serialach: "Teraz albo nigdy" i "Twarzą w twarz".

O Perchuciu mówi się, że ma magnetyczną osobowość, ujmujące spojrzenie i przede wszystkim, że jest niezwykle utalentowanym aktorem. A o mały włos nie został fizykiem. Wszystko to, podobnie jak u Żurka, przez kobietę. W liceum Perchuciowi podobała się koleżanka z klasy. Któregoś dnia zaprosiła go na próby do teatru offowego, w którym grała. Podziemie Pałacu Ujazdowskiego pełne było kolorowej młodzieży, reżyser od razu postanowił zaangażować Perchucia do pomocy: "Słuchaj, przydasz się, będziesz grał na butelce", rzucił. "Butelce?", Perchuć przewrócił ze zdumienia oczami. Reżyser (z politowaniem i lekkim niesmakiem, podejrzewając, że ma do czynienia z kimś kompletnie pozbawionym wyobraźni): "Udawaj, że to saksofon".

Na aktora się nie nadajesz...

- No i chyba nie wyobraziłem sobie tego zanadto dobrze, bo dziewczyna nie chciała się więcej ze mną spotkać. "Co?! Ja się nie nadaję na aktora? - zdenerwowałem się. - Oczywiście, że się nadaję".

Po maturze złożył papiery jednocześnie na fizykę i na Akademię Teatralną. Na wydział aktorski dostał się za pierwszym razem. Jednak na trzecim roku studiów usłyszał od jednego z profesorów: "Aktor to z ciebie będzie żaden". Niespecjalnie się tym przejął.

Marcin Perchuć/fot. Adam Kępiński
MWMedia

- Ależ mnie to wciągnęło. Po czterech miesiącach usłyszałem: "Masz program od 10 do 14". Od tego momentu tylko się zastanawiałem, jak tu nie iść na zajęcia - opowiada. Dyplom uzyskał tylko dzięki dobrej woli Waldemara Śmigasiewicza, reżysera przedstawienia dyplomowego "Wesele Figara". "Daj sobie szansę", radził Perchuciowi Śmigasiewicz. Spektakl został przyjęty bardzo dobrze, ale mimo to Perchuć postanowił zatrzasnąć szufladkę z napisem "aktorstwo". Uważał, że ten etap jego życia się skończył.

To jednak nie to

Pierwsze zawodowe wybory często są przypadkowe. Nie wiemy, kim jesteśmy i czego chcemy, więc decydujemy się na to co nasi rówieśnicy albo słuchamy podpowiedzi rodziców. Lesław Żurek przyznaje: nie miał pomysłu na siebie, zdał na ekonomię tylko dlatego, że tam szli jego kumple.

Perchuć chciał iść na fizykę, bo jego tata jest geofizykiem. - Ojciec zwiedził cały świat, od Stanów Zjednoczonych po Syberię. Kiedy miałem 7 lat, zabierał mnie na badania sejsmograficzne - wspomina. Marcin szybko jednak się zorientował, że to, czym zajmuje się tata, a jego studia to dwie zupełnie różne rzeczy.

Dzień otwarty na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Przy tablicy stoi profesor w lekko zużytym garniturze. Zaaferowany kreśli skomplikowane wzory, mrucząc coś przy tym pod nosem. Nagle stwierdza: "Jest, wyszło", odkłada kredę i bez słowa wychodzi z sali. "Jezu, tak mają wyglądać te moje wymarzone studia?", myśli przerażony Perchuć. Ale chociaż plany związane z fizyką skończyły się po tym jednym dniu na uniwersytecie, w rozmowie często powtarza: - Fizyka porządkuje świat, uczy logicznego myślenia. Najlepsi reżyserzy są po fizyce, chociażby Krzysztof Zanussi.

Emigracja wewnętrzna

Z Tomaszem Koneckim (reżyserował m.in. "Ciało", "Testosteron", "Lejdis" i najnowszy film "Idealny facet dla mojej dziewczyny") umawiam się w restauracji sushi. Opowiada długo i barwnie. Gdy się go słucha, trudno uwierzyć, że ten twórca najlepszych polskich komedii ostatnich czasów kilkanaście lat temu zapowiadał się na naukowca.

Tomasz Konecki, podobnie jak Marcin Perchuć, dorastał w domu, gdzie zdobywanie wiedzy było czymś oczywistym. Mama była chemikiem, tata inżynierem. Ojcu najbardziej nowatorskie rozwiązania przychodziły do głowy w nocy. W piżamie, z nieobecnym spojrzeniem chodził po przedpokoju. - Zachowywałem się podobnie. Potrafiliśmy w ten dziwny sposób mijać się na korytarzu. Wyglądaliśmy jak wyjęci żywcem ze szpitala psychiatrycznego.

Tomasz Konecki/fot. Andrzej Szilagyi
MWMedia

- W komunistycznym świecie każdy, dla kogo uczciwość była priorytetem, nie miał innego wyboru - mówi Konecki. - Rozwiązaniem była jedynie "emigracja wewnętrzna". Ja uciekałem w naukę, do świata, gdzie poszukiwało się odpowiedzi na pytanie: "Jak Bóg skonstruował wszechświat?".

Konecki podkreśla: - Nigdy nie dzieje się tak, że stuprocentowy fizyk robi zwrot o 180 stopni i nagle przeistacza się w filmowca. W szkole średniej robiłem tysiące rzeczy niezwiązanych z przedmiotami ścisłymi. Bawiłem się w fotografię, muzykowałem. W czwartej klasie, gdy stanąłem przed poważnym wyborem studiów, w zasięgu moich zainteresowań znalazły się też reżyseria i filozofia.

Dlaczego więc fizyka? - Bo tuż przed maturą mój ukochany profesor zaczął mówić o pulsujących wszechświatach, a z tej perspektywy wszystko inne wydało mi się błahe.

Nic nie dzieje się nagle

Sebastian Karpiel-Bułecka, lider zespołu Zakopower, powtarza: "Nic nie dzieje się nagle". W 2005 roku wydana została debiutancka płyta grupy zatytułowana "Music Hall". Kilkaset koncertów (tylko w zeszłym roku ponad sto), liczne nagrody (m.in. zwycięstwa: Top Trendy 2005, Opole 2005, Opole 2008, Fryderyk 2008) oraz wywiady. O Zakopower mówi się, że znakomicie łączą tradycyjne brzmienia z nowoczesnością.

Kilkanaście lat wcześniej. Sebastian Karpiel-Bułecka uczy się w technikum budowlanym w Zakopanem. Męczy go, że musi dostosować się do systemu, który narzuca mu szkoła. Z lekcji ucieka przez okno, po to żeby w zakopiańskich knajpach spotykać się z kolegami i razem z nimi muzykować. Ludzie z najbliższego otoczenia nie wróżą mu wtedy dobrej przyszłości. Nie pomagają rozmowy z mamą, która wychowuje go samotnie, ani ze starszym o dwadzieścia lat bratem. W końcu Sebastiana wyrzucają ze szkoły. Dopiero to okazuje się przełomem, zmusza go do zastanowienia się co dalej.

Miejska kakafonia

Wtedy ostro bierze się do pracy, dociera do niego, że nie chce życia bez perspektyw. Przenosi się do liceum. Postanawia zdawać na architekturę w Krakowie. Jego brat Jan jest już wtedy znanym na Podhalu architektem, pomaga mu przygotowywać się do egzaminów. Nagle Sebastian odnajduje w sobie ogromne pokłady pracowitości. Ćwiczy rysunek od rana do nocy. W kolejnym roku bez problemu zdaje na architekturę na Politechnice w Krakowie, gdzie wynajmuje mieszkanie na szarym blokowisku.

Ze swojego domu w Zakopanem widział góry, tutaj może podziwiać jedynie supermarkety. Męczy go hałas, każdy dźwięk wyprowadza z równowagi. Uczyć się może tylko w nocy. Jest pilnym studentem, ale nawet wtedy w jego życiu ciągle obecna jest muzyka.

- Na Podhalu to prestiż umieć grać. Miałam 5 lat, kiedy zacząłem chodzić na lekcje skrzypiec do znajomego sąsiada. Nie uczyłem się jednak tradycyjnie, z nut. Wracałem do domu i odtwarzałem melodie, które mi grał - opowiada.

Sebastian Karpiel- Bułecka/fot. Andrzej Szilagyi
MWMedia

Jest taki dzień

Sebastian Karpiel-Bułecka planował wraz kolegą założenie własnego biura architektonicznego. Czasem tylko myślał, że nie wyobraża sobie pracy "od - do", spędzania całych dni przy stole kreślarskim, ślęczenia przed komputerem, terminów i projektowania pod presją czasu. Bo w głębi duszy ciągle był tym samym "freakiem" co w liceum.

Takie poczucie, że "coś tu nie gra", jest zwykle początkiem życiowej rewolucji. Dziewczyna dziewczyną, ale Lesławowi Żurkowi właśnie w tym samym czasie, gdy został porzucony (był wtedy na trzecim roku ekonomii), przyszło do głowy, że jest coś przeraźliwie smutnego w wizji przyszłości, która go czeka. Życie z teczką? Pod krawatem? Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Tomasz Konecki też przez cały czas czuł, że nie przystaje do grona fizyków.

- Fascynował mnie ich świat, a jednak miałem przeświadczenie, że nie do końca do niego pasuję. Ja zawsze byłem osobą niezwykle emocjonalną, a kolegów fizyków nazwałbym flegmatykami. Kiedy ja się męczyłem, siedząc nad czymś długo bez kontaktów z innymi ludźmi, oni wręcz przeciwnie - byli w swoim żywiole.

Alternatywa

Konecki był już na piątym roku, gdy pierwszy raz pomyślał: "Po cholerę w ogóle to zaczynałem?". Na rok odłożył obronę dyplomu. Założył z kolegami zespół Defloracja, chodził na zajęcia na filozofii. Nagle ze zdwojoną siłą dał upust spontaniczności, która przez lata była uśpiona.

Rok 1992. Tomasz Konecki właśnie skończył studia doktoranckie w PAN, pracuje od rana do nocy. "Co robić dalej?", zastanawia się. "W telewizji jest konkurs na prezenterów, zapisałam cię", informuje któregoś dnia Iwona, jego żona. Konecki wybucha śmiechem, jest pewien, że to żart. Rozbawia go sama myśl, jak zareagowaliby jego koledzy fizycy, gdyby zobaczyli go na wizji. Nagle orientuje się, że Iwona mówi poważnie. Konecki na początku konsekwentnie odmawia, ale żonie wtóruje jego mama:

- Sięgnęła po najcięższy kaliber, argumentując, że zmarnuję Iwonie życie, jeśli nie pójdę na ten casting - żartuje reżyser. Dzisiaj wspomina: - Miałem wybór: kolejny tydzień słuchać kobiecego gderania albo zgodzić się na te cholerne przesłuchania.

Wybrał drugą opcję. Na telewizyjnym korytarzu 400 osób. Sami faceci w garniturach, bardzo przejęci. A on wyluzowany, przecież wpadł tylko na chwilę. W końcu staje przed komisją. "Co by pan chciał tu robić?", ktoś pyta. "Ja? Może programy o fizyce?", odpowiada. Rozmowa toczy się gładko, bez żadnego stresu. "Dobra, mam to z głowy", myśli Konecki, wychodząc ze studia. Za dwa tygodnie telefon. Okazuje się, że to właśnie on razem z dwiema innymi osobami został wybrany spośród wszystkich chętnych.

Marcin Perchuć z żoną/fot. Marek Ulatowski
MWMedia

Ci, co niosą zmianę

Pierwszą ważną osobą w nowym życiu zawodowym Koneckiego był Tomek Madejski, znakomity operator. - Zrobiłem z nim wiele etiud dokumentalnych. Okazało się, że myślę podobnie jak on. Robiliśmy reportaże o starych muzykantach ludowych i potem przy montażu rozmawialiśmy, co nas wzruszyło, jak należy to pokazać. Ileś tych reportaży uświadomiło mi, że ja chyba wiem, jak pokazywać emocje.

Potem z Tomkiem Madejskim spotkali Andrzeja Saramonowicza, z którym zrobili program filmowy "Bez przebaczenia", a później też "Pół serio" - z jego elementów zmontowali film fabularny pod tym samym tytułem. Ich wspólna praca nabierała tempa. Kolejny projekt "Ciało" stał się hitem.

Sebastian Karpiel-Bułecka na obronę dyplomu przygotował projekt wielkiego aquaparku w Zakopanem. Dostał piątkę. I wkrótce otrzymał pierwsze zlecenie - zaprojektował wioskę windsurfingową. I pewnie dalej rozwijałby działalność architektoniczną, gdyby nie telefon od Tomika Grewińskiego, szefa wytwórni płytowej Kayax, któremu wcześniej zostawił demo swojego nowego pomysłu muzycznego Zakopower. Tomik odezwał się po dwóch tygodniach, żeby powiedzieć tylko jedno: "To jest naprawdę dobre, biorę!".

Gdy dogania nas los

Marcin Perchuć śmieje się: - Może przed przeznaczeniem nie można uciec?

1996 rok. Perchuć jest radiowym sprawozdawcą na olimpiadzie w Atlancie. Codziennie ma wejścia, bo ciągle coś się dzieje. Gdy po kilku tygodniach wraca do Polski, sypią się propozycje pracy z najbardziej znanych rozgłośni. Marcin jest zachwycony. Któregoś dnia wraca metrem do domu. Spotyka kolegę z Akademii Teatralnej, tamten mówi o nowym spektaklu w warszawskim Teatrze Powszechnym, zaprasza go na premierę. Perchuć obiecuje, że wpadnie, wymieniają się wizytówkami. Dwa dni później dramatyczny telefon: "Nasz główny aktor nie dostał pozwolenia z uczelni na pracę, musi robić dyplom. Pomożesz nam? Zagrasz? Przyjdź chociaż na próbę". Perchuć się zgadza. Nie dlatego, że tęskni za aktorstwem. Chce tylko pomóc kumplom, ale granie go wciąga.

Sebastian Karpiel-Bułecka/fot. Andrzej Szilagyi
MWMedia

Słabości i sentymenty

Żaden z nich nie żałuje, że na początku wybrał inny zawód. Tamte doświadczenia cały czas im się przydają. Marcin Perchuć ciągle ma sentyment do radia, tak jak Tomasz Konecki ma słabość do fizyki.

- Studiowanie tego kierunku powinno być obowiązkowe - mówi. - To jedyna nauka, która uczy pokory. Wie się, że nie ma niczego "na zawsze" i "na pewno", bo kilka lat można snuć swoje teorie, a jedno doświadczenie sprawia, że wszystko bierze w łeb.

Konecki uważa, że fizyka pomaga mu dzisiaj w pracy: - Fizyk myśli modelami, widzi zbiór mechanizmów, jakie między nimi zachodzą, i stara się przewidzieć, jak się będą zachowywać. To wprowadza porządek i ład. A gdy się pracuje z aktorami, wszystko musi mieć logiczną strukturę.

Sebastian Karpiel-Bułecka mówi, że muzyka i architektura to dwie dziedziny bardzo do siebie podobne. Obie odpowiadają za kształtowanie przestrzeni wokół człowieka. Karpiel-Bułecka do tej pory projektuje. Nic go tak nie wycisza, nie uspokaja. Z architektury wziął to, co najlepsze. Nie porzucił jej zupełnie. Teraz kończy przygotowywać szkic domu dla jednego ze swoich przyjaciół. - Mam coraz więcej zamówień - mówi. - Ale obiecałem sobie, że następny projekt zrobię dla siebie. Półżartem dodaje, że dzięki architekturze zawsze ma plan B, na wypadek gdyby nie wyszło mu z muzyką. Lesław Żurek uważa, że dzięki decyzji o zmianie zawodu ma duży dystans do tego, co robi. - Nie podoba mi się, że w Polsce aktorzy ciągle żyją pod presją. Ja chcę traktować aktorstwo jak hobby, zabawę. W taki sposób funkcjonuje się w Anglii. Aktorzy grają, ale oprócz tego mają jakiś inny fach. Tak powinno być.

Katarzyna Troszczyńska

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas