Moje nowe życie po czterdziestce

Nigdy nie jest za późno – często to słyszymy, gdy świat wali nam się na głowę. Wolne żarty? Nie. Marzena i Maja opowiadają nam, jak przeprowadzić życiową rewolucję.

Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjne123RF/PICSEL

Teraz mogę wszystko!

MARZENA KOWALSKA (50 L.), KIEDYŚ Z KROSNA, DZIŚ Z KRAKOWA, PRZEZ PIERWSZĄ CZĘŚĆ ŻYCIA BYŁA WYŁĄCZNIE MATKĄ I ŻONĄ. To był ważny czas: wychowała świetnych synów. Jednak w chwili, gdy postawiła na siebie, zmieniła wszystko. I nie żałuje.

Dziś jest strażnikiem ochrony mienia w prestiżowej instytucji. Marzena się śmieje, że aby dostać tę pracę, wygrała casting. Chętnych na to stanowisko było kilka osób. Być może miała większe szanse, bo skończyła studia kierunkowe w Wyższej Szkole Bezpieczeństwa Publicznego I Indywidualnego, ze specjalizacją: administracja z systemami bezpieczeństwa. Ale to nie stało się tak od razu.

Najpierw był tamten majowy dzień. Jej starszy syn kończył właśnie pierwszy rok studiów. Młodszy, w klasie maturalnej, oznajmił, że chce wyjechać za granicę. Siedziała na kanapie, patrzyła w okno. W kompletnej ciszy. I nagle poczuła strach, że zaraz obydwaj zaczną swoje życie, a ona nie ma nic. Prócz niewielkiego doświadczenia, gdy jako młoda dziewczyna, z dyplomem technika-górnika o specjalności eksploatacja wiertnicza złóż, pracowała trochę tu, trochę tam. A potem już tylko dom i dzieci. Gotowała, prała, sprzątała. - Nawet koleżanek nie miałam - wspomina czas, gdy uwijała się tylko między kuchnią a salonem.

- Odrobina przyjemności to przejażdżki rowerowe. I gdy się wyrwałam na aerobik. Nigdzie nie wyjeżdżałam, nie znałam świata. Dlatego mój lęk był podwójny. Jak będzie wyglądała moja przyszłość? Skąd wezmę pieniądze na starość? Moje małżeństwo się psuło, mogłam liczyć tylko na siebie. Tylko co robić? Zerwała się z kanapy, odszukała dyplom ukończenia szkoły średniej i pobiegła do urzędu zatrudnienia.

Akurat był to czas, gdy dzięki Unii Europejskiej organizowano kursy i szkolenia dla osób, które nie mogły znaleźć pracy w swoich zawodach. - Bhp, księgowość i ochrona mienia. Dwa pierwsze kursy wydały mi się nudne. Poczytałam program ostatniego i wciągnęło mnie - uśmiecha się. - Zajęcia z prawa, socjologii, psychologii. Powiedziałam: Tego chciałabym się nauczyć! Wprawiłam wszystkich w konsternację, bo na kurs zapisali się sami faceci. Musiałam przekonywać doradcę zawodowego, że się do tego nadaję. Miałam rację. Tylko trzy osoby zdały za pierwszym razem, w tym ja. Z własnych pieniędzy musiałam opłacić licencję. Kilkaset złotych. Pożyczyłam od ojca, bo mąż był przeciwny mojemu kształceniu. Może przeczuwał, że to może być kolejnym krokiem do naszego rozstania.

Marzenie udało się jednak uzyskać zwrot kosztów, bo udokumentowała swoją pilność i przedstawiła sytuację życiową. Teraz mogła zacząć szukać pracy. - Tylko że nigdzie mnie nie chcieli - wzdycha. - Byłam gotowa jeździć wszędzie: do Sanoka, do Rzeszowa. Robili wielkie oczy: kobieta do ochrony? Chcemy tylko mężczyzn! W końcu postanowiła wyjechać do Krakowa, a potem rozwieść się z mężem. Szczęśliwie mogła zamieszkać u siostry, bo ona z kolei znalazła pracę za granicą. Marzena miała opiekować się nastoletnią siostrzenicą i zacząć zupełnie inne życie. - I zaczęłam - opowiada.

- Już następnego dnia, gdy wysiadłam z pociągu dostałam pracę. Byłam w szoku! Chcieli mnie przyjąć wszędzie, gdzie poszłam, mogłam przebierać w ofertach! Wybrałam najlepszą. W końcu miałam własne pieniądze - w oczach ma dumę, że dała radę. - Mogłam o sobie decydować. Zdecydowała więc, że pójdzie na studia. Zapłaci za nie z własnej pensji, choć większość znajomych pukała się w głowę, że nigdy mi się do niczego nie przydadzą. - Mylili się - Marzena cieszy się, że w kwestii własnego życia słuchała wyłącznie podszeptów swojej intuicji.

- Zrobiłam licencjat, a potem studia magisterskie uzupełniające na Uniwersytecie Pedagogicznym. Wierzyłam, że zarówno wykształcenie, jak i lata ciężkiej pracy przyniosą mi w końcu życiową szansę, a ja dobrze ją wykorzystam. I tak się stało: mam obecną posadę i służbowe mieszkanie! No i przeżyłam trzy świetne lata, gdy studiowałam - wylicza. - Później niż inni, ale co z tego?

Marzena dorzuca, że choć jej opowieść toczy się gładko, to nie obyło się bez gorzkich słów, a nawet więcej - tych potępiających ją jako matkę. Co z tego, że zawalczyła o siebie, gdy synowie już dorośli? Że wykorzystała szansę, na zmianę losu i nie musi wtrącać się do życia dzieciom, bo ma własne? Kobieta zawsze jest winna, choćby poświęciła wszystko. - Dziś do tego nie wracam - Marzena jest konsekwentna i pewna, że dobrze zrobiła. - Z synami mam świetny kontakt, młodszy studiuje w Krakowie, często się widujemy. Jestem innym człowiekiem. Kiedyś nie umiałam obsługiwać komputera, nie miałam pojęcia o rozliczaniu podatków, nie chodziłam do kawiarni, na koncerty. Teraz mogę wszystko! Zawdzięczam to sobie, ale i... pieniądzom z Unii Europejskiej. Wciąż słyszę wokół malkontenckie głosy: a co my niby mamy z tej zjednoczonej Europy? Ja mam. Zupełnie inne życie.

Nowy zawód, nowa ja

MAJĘ KRAUZE (54 L.) NIEŁATWO PRZEDSTAWIĆ. ZMIENIAŁA ZAWÓD NIE RAZ, ALE KILKA! - Przez całą szkołę średnią wciąż widziałam siebie, jak kręcę w moździerzu kremy - śmieje się Maja. - Ciągnęło mnie do ziół, ręcznie robionych masek. Poszłam na farmację. Obroniłam dyplom, urodziłam dwie córki. Nie wyobrażałam sobie, żeby opiekował się nimi ktoś obcy. Praca w aptece musiała poczekać. Gdy podrosły, spróbowałam zatrudnić się jako farmaceutka. Tylko że wtedy pracowało się w aptece na dwie zmiany, a mąż wciąż był w delegacjach. Miała siedzieć kolejnych kilka lat w domu? W życiu! Przecież na aptece świat się nie kończył.

Jej tata pracował w firmie, która miała biuro w jednym z luksusowych hoteli w Warszawie. Czasem go odwiedzała. Zapachniał jej wielki świat. A co by było, gdyby chciała się zatrudnić jako sekretarka w dobrej firmie? - Zapisałam się do szkoły dla sekretarek i asystentek. Bezwzrokowe pisanie, obsługa faksu, ksero, programu DOS - śmieje się.

- Dziś to już historia, ale wtedy dało mi przepustkę do dobrej pracy w brytyjskiej firmie. Po dwóch latach zaczęłam rozmyślać. Sekretarką można być, póki się jest młodym i ma się długie nogi. A dobrej księgowej nikt w metrykę nie zagląda. Znów zaczęła naukę: na rocznym kursie samodzielnych księgowych. Gdy go skończyła, zatrudniła się w agencji reklamowej.

- Całe życie miałam szczęście do świetnych szefów - wspomina z rozrzewnieniem. - Ale byłam także otwarta na wszystko, co się wokół działo. Potrzebna księgowa? Nie ma sprawy, nauczę się. Potrzebna główna księgowa? Czemu nie, nauczę się więcej. Wciąż szukałam, rozwijałam się. Wpadałam do domu z menażkami, dawałam moim dziewczynom obiad i jechałam do drugiej firmy, gdzie pracowałam do dziewiątej wieczorem. Miałam poczucie, że sama zmieniam, decyduję, wybieram. Tylko że agencję, w której pracowałam, wykupiła korporacja. I przyszedł moment, gdy zawalił mi się świat.

To był dzień firmowej wigilii. Choinka, przyjęcie, pachniało piernikami. Wezwał ją szef i wręczył wypowiedzenie. Ścięło ją z nóg. Wbiła paznokcie w dłoń, byle się nie rozpłakać. Kompletnie się tego nie spodziewała! Następne trzy miesiące spędziła w dresie, snując się po domu. "Weź się do lepienia pierogów" - córka chciała ją zmotywować. - "Trzeba coś robić. Cokolwiek". Żeby ratować się przed depresją i coraz gorszym samopoczuciem, Maja poszła raz, drugi, trzeci do znajomej lekarki, która oprócz tego, że była lekarzem medycyny, znała się też na medycynie chińskiej. - Akupunktura stawiała mnie na nogi - zapewnia. - Lekarka wbijała igły w bolące ramię i ono przestawało boleć. Czułam się coraz silniejsza. Myślałam: skoro mogłam być farmaceutką, sekretarką i księgową, to kim mogę być teraz? I przypomniała sobie, że przecież sama skończyła kursy masażu, kiedy jeszcze podliczała rzędy cyfr. Niektórzy w firmie wpadali do księgowości po fakturę, inni, żeby im wymasowała karczek.

- Wizyty u pani doktor otworzyły mi w głowie jakieś okno - wspomina Maja. - Zrezygnowałam z pomysłu studiów, dzięki którym mogłabym założyć własne biuro rachunkowe. Zapragnęłam nauczyć się tego, co mnie samej przyniosło ulgę. Znalazłam kurs refleksologii stóp. Wpadłam tam w ostatniej chwili, bez zapisu. "Jeśli to ma być dla mnie, przyjmą mnie" - usłyszałam we własnej głowie. Przyjęli. Zajęcia ciekawe, egzaminy niełatwe. Zdała. Powoli zaczęła wchodzić w ten świat, choć rodzina nie od razu to zaakceptowała. Miała tytuł magistra, nosiła do pracy eleganckie kostiumy, a tu nagle zaczęła masować ludziom stopy! A jednak Maja konsekwentnie uczyła się kolejnego fachu, zdobywała klientów.

- Dziś refleksologów jest wielu - mówi. - Ale gdy zaczynałam, specjalistycznych kursów nie było w Polsce, po wiedzę jeździłam do Hiszpanii. Tam nauczyłam się refleksologii twarzy i wielu innych zabiegów związanych z pracą na meridianach, czyli według medycyny chińskiej kanałach, którymi płynie ludzka energia. Po pewnym czasie Maja sama zaczęła prowadzić szkolenia, uczyć innych. Ma radość i satysfakcję, że "spod jej rąk" wyszło ponad 300 specjalistów. Założyła studium refleksologii, ma własny gabinet. Niektóre z jej kursantek też pracowały kiedyś w innych zawodach, były nauczycielkami, inżynierami, pielęgniarkami. Inne po raz pierwszy miały zacząć samodzielną pracę, bo jako żony przy mężach, od lat zdane były wyłącznie na ich portfel.

- Wszystkim powtarzam, że trzeba w siebie wierzyć - uśmiecha się Maja. - Nic nie dzieje się od razu, ale gdy mamy w sobie zarówno odwagę, jak i pokorę, na pewno nam się uda. Wiem, bo sprawdziłam na sobie.

Sonia Ross

Olivia
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas