Ręka w rękę

Nie są do siebie podobni. Różnią się charakterem i temperamentem. Ale wspólna pasja i to "coś" (właśnie, co?!) między nimi sprawia, że w swoich działaniach nie mają sobie równych.

Melkart Ball/fot. Adam Kępiński
Melkart Ball/fot. Adam KępińskiMWMedia

Spotykam ich w Warszawie, kiedy pojawiają się na naszej sesji zdjęciowej. Przyjechali zaledwie na tydzień z zagranicy, gdzie występują z kanadyjskim cyrkiem Eloize. Przyglądam się, jak przygotowują się do zdjęć. Bartek jest trochę przeziębiony. Widać, że Jacek się tym przejmuje, bo to właśnie jego przyjaciel musi mieć siłę do podnoszenia go wysoko, kiedy trenują. On jest tzw. dźwiganym, czyli lżejszym, a Bartek Pankau - dźwigającym.

Blisko, coraz bliżej

Spokojny, refleksyjny, cichy, za to Jacek Wyskup mówi bez przerwy. Jest energiczny, wręcz szalony. Obaj są zdyscyplinowani i systematyczni. Na prośbę fotografa szybko zgadzają się umalować ciała na złoto. Jeden pomaga drugiemu. Widać, jak bardzo są ze sobą zżyci. Dla heteroseksualnych mężczyzn taka bliskość bywa trudna, ale oni są do niej przyzwyczajeni.

Na co dzień znoszą razem wielki wysiłek, pot i łzy, bo przede wszystkim liczy się dla nich praca i jej wizualny efekt.

Koniec listopada ubiegłego roku, finałowy odcinek popularnego programu "Mam talent". W studio Farat, w podwarszawskich Włochach kilkaset osób; przed telewizorami prawie sześć milionów. Na scenie pozostali najlepsi. Do końca nie wiadomo, kto wygra: jedenastolatka o niezwykłym głosie, młody pianista, zespół wokalny Audiofils czy Melkart Ball.

Pokaz duetu akrobatów trwa około pięciu minut. Widzowie wstrzymują oddech. Ich ekwilibrystyki wydają się przeczyć prawom fizyki. Nie ma tu fajerwerków, ogni sztucznych, nachalnej muzyki, ale występ odsłania najwyższy kunszt artystyczny i piękno ludzkiego ciała. Akrobaci sprawiają wrażenie, że są jednością, żywym pomnikiem wyrzeźbionym przez Michała Anioła. Melkart Ball zdobywa główną nagrodę: 100 tysięcy euro.

Nie są debiutantami, razem pracują już od 10 lat. W kraju byli do tej pory prawie nieznani. Chcieli pracować w Polsce, ale nie było tu dla nich miejsca. Drażniło ich, że sztuka cyrkowa wciąż kojarzona jest u nas z kiczem i dręczeniem zwierząt. Wyjechali więc za granicę. Zainteresował się nimi cyrk Eloize, bo wysłali mu nagranie swojego programu. Jego twórcy zaprosili akrobatów do siebie. Wraz z trupą występowali już na całym świecie, a po przedstawieniach dostawali gratulacje od królowej Elżbiety II, Nicole Kidman, Romana Polańskiego.

Ręka w rękę

Spędzają ze sobą więcej czasu niż z własnymi rodzinami. I od samego początku dobrze się rozumieli. Poznali się w Złotoryi. Trafili tam do jednej z najlepszych szkół Towarzystwa Akrobatycznego w Polsce. Obaj ćwiczyli od dziecka. Pankau pochodzi z Bydgoszczy i wcześniej trenował w klubie Zawisza. Wyskup mieszkał w Złotoryi - gdy miał 11 lat, był już mistrzem Polski w czwórkach męskich w gimnastyce. Zaprzyjaźnili się, bo obaj chcieli czegoś więcej, niż tylko trenować gimnastykę. Z czasem rywalizacja na zawodach przestała im wystarczać. Zaczęli wymyślać nowe akrobatyczne układy.

Godzinami, niezależnie od pogody trenowali na podmiejskiej łące. Sami dobierali muzykę, wymyślali choreografię. Wszystko nagrywali na amatorską kamerę i przeglądali wieczorami. Perfekcjoniści, ciągle czuli niedosyt.

Dziedzina, którą wybrali, nazywa się po angielsku "hand to hand" albo "hand balancing". To niebezpieczna sztuka wymagająca niezwykłej zręczności. Jacek i Bartek ćwiczą swoje figury podczas długich i morderczych treningów. Są wtedy bardzo skoncentrowani i odpowiedzialni. Gdy jednemu coś nie wyjdzie, drugi natychmiast musi ratować sytuację, aby obaj byli bezpieczni. Dźwigający mimo bólu pleców czy nagłego skurczu mięśni nigdy nie upuściłby kolegi. Dźwigany z kolei jest niezwykle dokładny. Nie może pozwolić sobie na najmniejsze uchybienia. - Bartek czasem przymyka na coś oko, ale ja nie daję za wygraną - mówi Wyskup. - Bywam okrutny jak kat. Pytam: "Dlaczego wczoraj było lepiej?" i trenujemy do skutku. "Moja prawa ręka, jego lewa. Jeden ruch, jedno ciało".

- Nawet moja żona, która jest mistrzynią fitnessu, nie jest w stanie zauważyć naszych błędów. O nich wiemy tylko my sami - mówi ze śmiechem Bartek Pankau. - Nie ma dla nas rzeczy niemożliwych. To kwestia treningu, kondycji, rozciągania mięśni.

Przez lata wspólnych ćwiczeń nauczyli się porozumiewać gestami. Na figurę, gdzie obaj ustawieni są w literę V, mówią "Małysz", o drugiej, widowiskowej ze staniem na głowie - "Bańka". - Czasem zdarza się tak, że mistrz w swojej dziedzinie zestawiony w parze z innym nie jest w stanie pokazać pełni swoich umiejętności - mówi Jacek Wyskup. - Aby razem coś osiągnąć, trzeba się lubić, dopasować i cierpliwie przez lata ćwiczyć. Nasze wzajemne zaufanie jest bezgraniczne, bo bez niego moglibyśmy nawet stracić życie. Uzupełniamy się i do tej pory ani razu się nie pokłóciliśmy - śmieje się.

Melkart Ball z z cyrkiem Eloize są w trasie osiem miesięcy w roku. Zjechali całe Stany, Australię, Japonię, Koreę, Europę. W cyrku pokazują nie tylko swój program, ale też uczestniczą w występach podczas spektaklu: śpiewają i tańczą z całą grupą. Jest tam tylko 12 artystów, trudno kogokolwiek zastąpić. Dwa lata temu, gdy byli w Australii, Jackowi Wyskupowi miała urodzić się córeczka. - Bartek bez wahania kazał mi wracać do Polski. Zrezygnowaliśmy z naszego pokazu - mówi Wyskup. - On sam podjął się zastąpienia mnie w programie artystycznym cyrku. Pracował za dwóch, a ja zdążyłem na narodziny Neli - śmieje się.

Obaj wierzą, że sukces w "Mam talent" zwiększy zainteresowanie sztuką akrobatyczną w Polsce. Nie wiedzą jeszcze, na co wydadzą nagrodę. Ale jedno było od samego początku pewne: że pieniędzmi podzielą się po równo.

Tylko my dwaj
Mariusz Treliński i Waldemar Dąbrowski

Tworzą jedyny w swoim rodzaju duet kreatywny. Obaj wyraziści, twórczy i kompletnie różni. Dzieli ich wiek, doświadczenia, wykształcenie. Łączy determinacja i wspólny cel. Od kilku miesięcy ponownie kierują stołeczną Operą Narodową.

Gmach Teatru Wielkiego w Warszawie. Wszystko tu przytłacza rozmiarami: długie korytarze, pomieszczenia, wielkie biurka, kanapy, obrazy. W teatrze pracuje 1200 ludzi. W dwóch dużych gabinetach oddzielonych pokojem asystentek rządzą dyrektorzy: artystyczny Mariusz Treliński i naczelny Waldemar Dąbrowski.

Mieli tylko kilka miesięcy na przygotowanie programu artystycznego. Teatry operowe na całym świecie swój repertuar szykują przez wiele lat, ale oni nie boją się wyzwań.

Treliński bywa chimeryczny, mówi dużo i szybko. Drobny, z niesforną fryzurą, ma w sobie ciekawość dziecka i artystyczną przekorę. Nosi ekscentryczne garnitury i ciemne koszule. O Dąbro-wskim współpracownicy mówią "Złotousty", bo waży każde słowo i pięknie je wypowiada. Jest wysokim dżentelmenem w szarym eleganckim garniturze.

Treliński to tytan pracy, wymagający wobec siebie i współpracowników. Nie toleruje spóźnień ani kaprysów. Dąbrowski ceni w nim to zaangażowanie, bo sam obowiązki traktuje podobnie. Bez jego opanowania i precyzyjnego myślenia trudniej byłoby poprowadzić cały teatr. Ma doświadczenie, bo kierował już Teatrem Wielkim od 1998 do 2003 roku, kiedy to został mianowany Ministrem Kultury. Zna świetnie artystów z chóru, baletu, orkiestry. Treliński też nie bał się spotkania z ludźmi opery, bo pracował nie tylko jako dyrektor, ale też jako reżyser.

Nie boją się wyzwań

W lutym, w walentynki, odbyła się "ich" pierwsza premiera. Spektakl "Dwa słowa" w reżyserii Laco Adamika był reklamowany plakatami z wizerunkiem ometkowanej dziewczyny przypominającej lalkę Barbie. - To pierwsza próba nowej konwencji, szukanie współczesnych kontekstów w klasycznych dziełach - mówi dyrektor Dąbrowski.

Choć jest starszy od Trelińskiego 11 lat, rozmawiają ze sobą jak partnerzy. Nie widać różnicy pokoleń. Reżyser przyznaje, że jeszcze jako chłopak słyszał o Dąbrowskim: - Byłem uczniem liceum w smutnych latach 80., kiedy nie miałem pojęcia, że istnieje coś takiego jak szkoła filmowa, a chciałem robić filmy. Oczarowało mnie Centrum Sztuki Studio, doznałem estetycznego przełomu - opowiada. - Tamtejsze przedstawienia były fantastyczne. Podkreślały niezgodę na rzeczywistość, niosły powiew wolności.

Teatr Studio wraz z reżyserem Jerzym Grzegorzewskim prowadził właśnie Waldemar Dąbrowski. Treliński poznał go dopiero w latach 90., kiedy ten szefował Komitetowi Kinematografii. Sam zadebiutował wtedy filmem "Pożegnanie jesieni" według Witkacego. Dąbrowski był pod wrażeniem talentu młodego reżysera. - Pół roku przed objęciem przeze mnie w 1998 roku rządów w Teatrze Wielkim, zjawił się u mnie Maestro Treliński - opowiada z emfazą Dąbrowski. - Wraz ze scenografem Borisem Kudličką pokazali mi projekt "Madame Butterfly".

To spotkanie przesądziło w dużej mierze o tym, że odrzucane dotąd propozycje objęcia sceny operowej po kilku miesiącach przyjął. Do wystawienia "Madame Butterfly" przekonał ówczesnego dyrektora muzycznego Jacka Kasprzyka. Spektakl okazał się sukcesem, a Trelińskiego obwołano mianem najciekawszego współczesnego realizatora przedstawień operowych.

Quasi-teatralna opowieść zdecydowanie wykraczała poza sztywną konwencję gatunku. Była przekazem opartym na wysmakowanych obrazach i wolnej narracji. Treliński wprowadził do opery nowych artystów, do współpracy zaprosił projektantów mody, a na widownię ściągnął młodych ludzi. Operę obejrzał też Placido Domingo i zaprosił reżysera do jej realizacji w Waszyngtonie. A później w Petersburgu, Tel Awiwie i wszędzie odnosiła spektakularny sukces.

- Największym grzechem byłoby samozadowolenie, bezwzględna akceptacja i lenistwo - mówi Mariusz Treliński. - My wiecznie przerzucamy się pomysłami, inspirującymi poglądami, spieramy się, ale dzięki temu efekt końcowy jest lepszy.

Pracowici i perfekcyjni

- Owszem, czasem mamy różne zdania, ale zostawiamy sobie czas na komentarz i dyskusję. Czym się różnimy? - zastanawia się Dąbrowski. - To chyba mało istotne. Ważne, że łączy nas fascynacja teatrem i pomysły dotyczące jego kształtu - dodaje. - Gdybyśmy nie wierzyli, że tworzymy najlepszy spektakl, nic by się nie udało.

Dąbrowski nie chce limitować wyobraźni pieniędzmi. To jednak on bierze na siebie odpowiedzialność finansową, ale wierzy w kierunek obrany przez Trelińskiego.

Obaj są pracowici i perfekcyjni. Są przyjaciółmi, nawet poza pracą obracają się w tym samym środowisku, ale na razie na nic poza teatrem nie starcza im czasu. Tu zajmują ich rozmowy, plany, negocjacje z artystami światowej sławy. Na razie nie chcą zdradzać szczegółów repertuaru, ale obiecują, że jeszcze wszystkich zaskoczą.

Jak ogień i woda
Adam i Piotr Rączyńscy Mieli po dwadzieścia lat i krok po kroku uczyli się pracy ze sobą. Nie przypuszczali wtedy, że przygotowują w ten sposób grunt pod inwestycje w nowych czasach. I tak wspólnie zrealizowali strategię, która zaprowadziła ich na szczyt prestiżowego rynku biżuterii.

Mówi się, że milczenie jest złotem, a mowa srebrem. To powiedzenie idealnie pasuje do braci Rączyńskich, prezesów jubilerskiej firmy Apart. Adam, ten młodszy, jest spokojny, wyważony. Na co dzień zajmuje się wszystkim, co dotyczy biżuterii. Każdy nowy wzór przechodzi przez jego ręce. Piotr zaś to "żywe srebro" - ekspresyjny i dynamiczny. W rozmowie zarzuca mnie potokiem słów i przekrzykuje brata. Lubi snuć wizje, a marzenia wcielać w życie.

To on, kiedy tylko otworzyły się granice pod koniec lat 80., ruszył w podróż po Europie. W Paryżu zachwyciły go eleganckie, wysmakowane butiki z biżuterią. Pomyślał, aby podobne zrobić w kraju, w którym do tej pory jubilerskie punkty były siermiężnymi sklepami. Pierwszy ekskluzywny butik z przeszklonymi witrynami stanął w Poznaniu, a wkrótce następny w Alejach Jerozolimskich w Warszawie. Dziś to wielka sieć - 140 sklepów w całym kraju.

Bez ryzyka nic by nie wyszło

Namówienie obu braci na wywiad, w którym mają opowiadać o sobie, graniczy z cudem. Nie lubią błysku fleszy, nie obnoszą się z bogactwem, rzadko bywają na imprezach. W poznańskiej siedzibie Apartu przyjmują mnie w nowocześnie urządzonej sali, w budynku ze szkła i stali. Gdy pytam, jak udało im się stworzyć tak wielką firmę, pierwszy odpowiada Adam:

- Bez ryzyka, nic by nam w życiu nie wyszło - mówi zwięźle. Za to Piotr barwnie opowiada historię ich pierwszych jubilerskich zakupów.

Przyjechali do Antwerpii na początku lat 90. Kupili około 200 karatów, w większości niewielkie kamienie. Teraz jednorazowo sprowadzają 10 razy tyle. Wtedy nie zapewnili sobie ochrony. Wracali samochodem, z duszą na ramieniu. Celnicy nie wierzyli, że wiozą zgłoszone diamenty, jakby to były pomarańcze. Dziś po antwerpskiej ulicy Hoveniersstraat - zwanej diamentową od giełd kamieni, które tam się mieszczą - spacerują z uśmiechem. Są tu dobrze znani. Przez lata zbudowali dobre kontakty w światowym jubilerstwie.

Bracia Rączyńscy, choć z charakteru różnią się jak ogień i woda, to w pracy uzupełniają na każdym kroku. Adam zawsze wprowadza nutę rozsądku i tonuje Piotra, ale też zwykle wspiera go w pomysłach.

- Często w zaciszu gabinetu słychać mój podniesiony głos, ale brat nie daje łatwo za wygraną - opowiada Piotr Rączyński. - Spokojnym głosem próbuje mi wyjaśnić swoje racje. W końcu dochodzimy do kompromisu i nie pamiętam, abyśmy choć raz rozstali się w złości.

Wszystko zostaje w rodzinie

Czasem mają inne zdania dotyczące rozwoju firmy czy marketingu. Przeżyli razem setki trudnych chwil, kryzysów gospodarczych, problemów z kredytowaniem inwestycji, a jednak zawsze dochodzili do ugody. Dzięki zderzeniu kontrastujących poglądów ocena sytuacji staje się pełniejsza, a uzyskany kompromis obiektywny.

- W przypadku jednoosobowego zarządzania firmą to byłoby niemożliwe - podkreśla Adam Rączyński. - Potrzebny byłby doradca. Ale brat jest w tym najlepszy. Nikt, komu musielibyśmy słono zapłacić, nie dbałby tak o nasze wspólne interesy jak my sami. Poza tym wszystko zostaje w rodzinie - śmieje się.

Rączyńscy, rodowici poznaniacy, od dzieciństwa słyszeli o etosie pracy, o byciu uczciwym i cierpliwym w interesach oraz o tym, że trzeba sobie wzajemnie pomagać. Adam od zawsze wykazywał zdolności artystyczne. Na początku lat 80. został najmłodszym w Polsce mistrzem grawerskim, wkrótce złotnikiem i założył małą pracownię. Starszy o półtora roku Piotr skończył Politechnikę i dołączył do brata.

Wymyślili, że stworzą rodzinny biznes, a firmę nazwali Apart - od pierwszych liter swoich imion oraz słowa "art". - Postanowiłem pomóc Adamowi i wykorzystać wiedzę o zarządzaniu w rodzinnej firmie. Wiadomo, że koszula bliższa ciału - żartuje Piotr Rączyński. Nie przenoszą firmowych problemów do domu. Cokolwiek by się działo, przed siedemnastą znikają z gabinetów.

Myślą o pracy, ale unikają rozmów o niej podczas rodzinnych świąt czy imprez. Ten czas rezerwują dla bliskich, domu, na sport. Lubią dobre samochody. Hobby Adama to filatelistyka. Piotr kocha zegarki i to on sprowadza coraz bardziej ekskluzywne marki do ich sklepów. Obaj marzą, aby ich dzieci kiedyś włączyły się w zarządzanie firmą. Na razie syn i córka Adama mają po kilka lat, a córka Piotra jest nastolatką.

- Za wcześnie, by o tym decydować - dodają bracia zgodnie.

Monika Głuska Bagan

PANI
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas