Ucieczka od kompleksów

Na szkolnych dyskotekach podpierały ściany. Niepewne siebie, zakompleksione, z podziwem patrzyły na odważniejsze, ładniejsze koleżanki. Czas kompletnie je odmienił. Polubiły siebie, wypiękniały.

Julia Kamińska/fot. Andrzej Szilagyi
Julia Kamińska/fot. Andrzej SzilagyiMWMedia

Piaseczno pod Warszawą. Trwają zdjęcia do TVN-owskiego serialu "BrzydUla" w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego. Julia Kamińska umocowuje sobie metalowy aparat na zęby. Charakteryzatorka rozczesuje dziewczynie mocne brwi, bo muszą robić wrażenie zaniedbanych. Dodatkowo podkręca grzywkę i prawie przylepia ją aktorce do czoła. Na koniec zakłada jej zdezelowane okulary pozlepiane plastrem. Brzydula jest gotowa.

Scena dzieje się na ulicy. Wychodzi Julia Kamińska w pełnej charakteryzacji. Wokół ekipy zbiera się grupka ciekawskich. Po kolejnym ujęciu przerwa na herbatę. Aktorka zdejmuje okulary. Podchodzi do niej dwóch mężczyzn spod pobliskiej budki z piwem, przyglądają się jej i deklarują: "Wcale nie jest pani taka brzydka jak w telewizji".

Nie taka brzydka...

To prawda, bo Julia Kamińska jest śliczną dziewczyną, jednak świetnie odnajduje się w serialowej roli. Choć ma dopiero 21 lat, przez długi czas czuła się brzydkim kaczątkiem. Jako dziewczynka w podstawówce odstawała od rówieśników. Zawsze była na uboczu, miała problemy w dogadywaniu się z innymi dziećmi, bo nie zbierała pokemonów, nie bawiła się lalkami Barbie.

- W klasie za mną nie przepadali. Nauczycielki chwaliły mnie, bo ciągle zgłaszałam się z nowymi pomysłami, ale takich dzieci się nie lubi - mówi Kamińska. - Może jestem trochę z innej epoki, ale zawsze drażniło mnie, że żyjemy w świecie, w którym przede wszystkim liczą się standardy wyznaczane przez telewizję i młodzieżowe gazetki. Już nawet wśród 9-, 10-latków ważne jest, jak kto wygląda, co ma na sobie, a nie co myśli i czuje.

W gimnazjum Julce też brakowało przyjaciół. Znów tam nie pasowała. Wszyscy chcieli być szybko dorośli, a ona nie. Koleżanki malowały się, zakładały krótkie koszulki odsłaniające pępek, ona niezależnie od pory roku - swetry, długie spódnice i ciężkie glany.

- Modny lans był mi zawsze obcy - wspomina. - Często w domu po lekcjach płakałam. Przeżywałam to odtrącenie. Dzieci potrafią być okrutne, wytykają palcami, jeśli się odstaje od reszty.

Uciekała w świat książek, pisała wiersze. Dopiero w liceum spotkała osoby podobne do siebie i poczuła się pewniej. Dzięki nowym przyjaźniom starała się uporać z kompleksami, ale nadal, gdy na ulicy spotykała dawne koleżanki, robiło się jej słabo.

Ula brzydula

Julia Kamińska jako Ula brzydula/fot. Marek Ulatowski
MWMedia

- To była ciężka praca nad sobą, nad własnymi emocjami - opowiada. - Lubiłam to, na scenie czułam się wspaniale, nie miałam tremy. I podobał mi się żywy kontakt z widzami, ich reakcje na moją grę. Mogłam śmiać się ze swoich słabości i nikogo nie udawać.

Aktorstwo dodało jej wiary w siebie. Zapisała się do agencji aktorskiej i dostawała zaproszenia na castingi. Zagrała w serialu "Ja wam pokażę", potem w "Barwach szczęścia". Mimo sukcesów zdecydowała się jednak zdawać na germanistykę, ale być może jeszcze kiedyś spróbuje sił w Akademii Teatralnej.

Rok temu, gdy Julia Kamińska postanowiła wziąć udział w castingu do polskiej wersji "Brzyduli", nie widziała wcześniej amerykańskiej "Brzyduli Betty", ale słyszała, jak na jej uczelni koleżanki rozmawiały o odtwórczyni tytułowej roli - Americe Ferrerze. Charakterystyczna, zrobiona w filmie rzeczywiście na wyjątkowo nieatrakcyjną aktorka zawładnęła masową świadomością. Brzydula to obdarzona fatalnym gustem dziewczyna, która dostaje pracę w ekskluzywnym domu mody. Jej postać jasno podkreśla znaną prawdę, że w dzisiejszych czasach, gdy ktoś myśli o karierze w mediach, show-biznesie czy polityce, musi być piękny. Dziewczyna ma jednak osobowość i to jest jej sposób na chore z ambicji i przesiąknięte blichtrem otoczenie. Telenowela odniosła na świecie wielki sukces, bo złamała obowiązującą konwencję. Po raz pierwszy główna bohaterka nie jest ideałem urody.

- Rola polskiej Brzyduli daje mi wielką satysfakcję - mówi Julia Kamińska. - Ula niesie ze sobą nadzieję dla kobiet. Każda z nas może znaleźć coś, w czym jest naprawdę dobra. Widzowie uwielbiają takie historie, bo dziewczyna musi stać się w końcu ładna, inaczej nie można byłoby mówić o happy endzie, na który wszyscy czekają. Dzięki swojej inteligencji, sile woli i charakterowi zmienia się i to pokazuje, jak wiele zależy od nas samych - mówi Kamińska. - Przecież w życiu też zdarzają się bajki, które się dobrze kończą.

Ewa Gawryluk: Czas mnie nie goni

Ewa Gawryluk/fot. Marek Ulatowski
MWMedia

Niektórzy mówią, że jest zimna, niedostępna, a ona po prostu nie lubi się narzucać. W kawiarni Klaps w wytwórni filmowej na Chełmskiej, gdzie się spotykamy, otwarcie opowiada o swoich kompleksach. Paradoksalnie to właśnie one pomogły jej w zawodzie aktorki. Nie lubiła swojego ciała, zatruwała się myślami: "za duży nos", "za słabe włosy". Wolała ukryć się za rolą. - Nie byłam wtedy Ewą, tylko moją postacią, żyłam nią, myślałam tak jak ona, wczuwałam się w jej charakter, jeśli było trzeba, zmieniałam się też fizycznie - mówi Gawryluk.

Nigdy nie bała się celowo oszpecić, zagrać burdelmamy czy pijaczki. Już w łódzkiej filmówce podczas ćwiczeń nauczyciele często obsadzali ją w rolach charakterystycznych. Na studia przyjęto ją warunkowo - była pierwsza pod kreską. Na egzaminach często miała kłopoty. Przez dwa pierwsze lata nauka szła jej fatalnie. - Mieszkałam w akademiku, wciąż brakowało mi pieniędzy, źle się czułam między pewnymi siebie studentami - dodaje. - Stres zaczęłam zajadać i zmieniłam się w pulpeta. Chciałam rzucić studia.

Każdy potrzebuje akceptacji

Szkoła filmowa, zamiast ją otworzyć, sprawiała, że była jeszcze bardziej niepewna siebie. Kiedyś, już po studiach, spotkała swoją profesor, która powiedziała: "Uważałam, że byłaś zdolna, tylko leniwa, dlatego dawałam ci złe stopnie". - A ja po prostu potrzebowałam wsparcia i akceptacji - wspomina Gawryluk.

Wszystko nagle się zmieniło, gdy na początku trzeciego roku zagrała w filmie. Dostała rolę szkockiej dziewczynki u Juliusza Janickiego w "Wiatrakach z Ranley". Wkrótce reżyser Sławomir Kryński sam wybrał ją do głównej roli w swoim fabularnym filmie "Dziecko szczęścia".

- To mnie podbudowało - opowiada. - Ktoś we mnie uwierzył i dostawałam coraz więcej propozycji. Wtedy pomyślałam: "A może to jednak zawód dla mnie i nie warto tak łatwo rezygnować?".

Na czwartym roku jako jedyna ze szkoły miała zapewniony etat w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Wcześniej wystąpiła w "Szulerze", widowisku Adka Drabińskiego. W filmówce pocztą pantoflową rozeszła się wieść, że Ewa ma talent. To wywoływało zazdrość. Tym bardziej że nagle ta najgorsza uczennica, prowincjonalna gąska, za którą nikt nie dałby złamanego grosza, została doceniona przez autorytety.

Zaczął się dla niej dobry czas zawodowy. W latach 90. występowała w teatrze, radiu i wielu filmach. Najbardziej lubiła komedie, gdzie stworzyła świetne role, między innymi w "Sztosie" Olafa Lubaszenki, "Człowieku z..." Konrada Szołajskiego.

Ewka - Niagara seksu

Ewa Gawryluk/fot. Marek Ulatowski
MWMedia

Granie okazało dla niej terapią na kompleksy. Wydaje się jej, że gdyby nie była aktorką, wyglądałaby na dwadzieścia lat starszą. Jednak nie tylko aktorstwo dodało jej wiary w siebie. - Bez wątpienia zmieniła mnie też miłość - mówi Gawryluk. - Dopiero w małżeństwie poczułam się akceptowana i kochana. Mąż dostrzegł we mnie piękną kobietę, a ja w końcu to przyjęłam. Przez lata byłam przekonana, że jestem brzydka. Był czas, gdy brałam pigułki antydepresyjne, piłam, kompletnie się pogubiłam.

Rozbudzona kobiecość

Nigdy nie zapomni jednej sytuacji z dzieciństwa. Kiedyś znajomy rodziców powiedział do jej mamy: "Ale z tej Ewy ładna dziewczyna". A ona odpowiedziała na to: "Ewa? To Małgosia jest ładna", i wskazała na jej o dwa lata starszą siostrę. - Mama mnie kochała i pewnie robiła to nieświadomie - opowiada Gawryluk. - Nie chciała mnie ranić, mówiła tylko to, co myślała. Ale we mnie zostawiło to głęboki ślad.

Mama zawsze ubierała ją w spodnie, bo Ewa była przeraźliwie chuda. Odstawała od klasy. Wcześnie nauczyła się czytać. Takich mądrych dzieci się raczej nie lubi. Przez cztery lata dostawała lanie od koleżanek, które zaczajały się na nią za szkołą.

Dziś, gdy patrzę na Ewę Gawryluk, trudno mi uwierzyć, że kiedyś była taka nieśmiała i mało atrakcyjna. W kawiarni, gdzie się spotykamy, siedzi elegancka, pewna swojej kobiecości blondynka.

- Byłam tym drugim dzieckiem, które wychowuje się tak trochę przy okazji - wspomina. - Chodziłam z kluczem na szyi, bo mama pracowała w sklepie "Społem", a ojciec często wyjeżdżał w delegacje. Zajmowała się mną piękna siostra, moja idolka.

Ewa Gawryluk z mężem/fot. Paweł Przybyszewski
MWMedia

Męża Waldemara Błaszczyka poznała u swojego kolegi. Miała 28 lat, on - 23. Przystojny, wysoki brunet, studiował na Akademii Teatralnej. Miał już za sobą debiut filmowy - główną rolę w "Autoportrecie z kochanką" w reżyserii Radosława Piwowarskiego. Na początku podchodziła do tej znajomości z dystansem, ale Waldemar o nią zabiegał.

- Chciało mu się mnie zaskakiwać. W moich poprzednich związkach zawsze było odwrotnie. To ja krzątałam się, opiekowałam - przyznaje aktorka. - Dopiero przy Waldku poczułam, jak powinna naprawdę wyglądać miłość. On umie był prawdziwym partnerem, potrafi wspierać, gdy trzeba, czasem postawić do pionu.

Gdy się jej oświadczył, nie zastanawiała się długo. Dziś są 10 lat po ślubie. - Wcześniej zależało mi, by podobać się wszystkim, przeżywałam niedostatki swojej urody. Teraz nie boję się nawet upływu czasu, bo to nie nasza wina, że się starzejemy, ale zwykła kolej losu, i trzeba się z tym pogodzić.

Kasia Kowalska: Dla dzieci się uśmiecham

Na swojej internetowej stronie wygląda pięknie. Na fotografiach przyjmuje zmysłowe pozy, leżąc na skórzanej kanapie, w wydekoltowanej bluzce, spod której widać koronkowy top. Ma 35 lat i uważa, że dopiero teraz umie cieszyć się życiem.

Uważa, że nie była ładną dziewczynką. Chuda, drobna, z jasną karnacją. Piegi na buzi szorowała pumeksem, żeby się ich pozbyć. W domu nikt nie zawracał sobie głowy jej kompleksami. Rodzice ją kochali, ale nie umieli okazywać uczuć.

Wychowała się w Sulejówku pod Warszawą. Godzinami siedziała sama w ogródku i w wymyślonym przez siebie języku rozmawiała z kotami. Nie chodziła do przedszkola, czasami zostawała pod opieką dużo starszych braci, którzy często żartowali z jej odstających uszu. Czuła się samotna, dobry kontakt miała tylko z tatą. Głaskał ją po głowie i rozśmieszał, gdy była smutna. To po nim odziedziczyła słuch i miłość do muzyki. Po pracy grał na klarnecie i saksofonie. Jako pierwszy uwierzył, że córka ma talent.

Kasia Kowalska/fot. Marek Ulatowski
MWMedia

Z bajki o Kopciuszku

Trzecia klasa liceum. Kolega Kasi, który gra na gitarze, proponuje jej występ w przedstawieniu dla klas maturalnych. Kowalska wybiera "Memory" z musicalu "Cats". Stoi na scenie z ogoloną głową i trzęsącymi się nogami. Jej występ jest tak przejmujący, że zebrani na sali gimnastycznej zaczynają klaskać i wstają. To dla niej szok i przełom zarazem. Zaczyna brać lekcje śpiewu u Grażyny Orszt- Alber, pianistki, żony znakomitego gitarzysty Henryka Albera. W ich artystycznym domu znajduje azyl, może się rozwijać. Wkrótce ktoś poleca Kowalską muzykowi Robertowi Amirianowi, który szuka wokalistki do zespołu Evergreen. Zostaje przyjęta i występuje z nimi na koncertach.

- Na jednym z nich w Stodole wypatrzyła mnie Katarzyna Kanclerz. I zaczęło się: kontrakt, płyty. Ale moja historia przypomina raczej bajkę o Kopciuszku - sierocie, która skrobała ziemniaki w kuchni, a potem nagle znalazła się na salonach - opowiada Kowalska. - Sukces przyszedł bardzo wcześnie i nie umiałam go udźwignąć przez wiele lat.

W 1994 roku podpisuje pierwszy kontrakt. Szybko staje się znana. Przyzwyczajona do garażowych koncertów i starych martensów na dużych bankietach czuje się obco.

- Popularność to bilet w jedną stronę - uważa dzisiaj. - Duże zainteresowanie wcale mnie nie cieszyło, lecz przyprawiało o lęk. W salach koncertowych nie wiedziałam, jak się zachować. Nikt mnie nie nauczył, jak się poruszać w tym świecie. Wolałam się skryć, niż w wywiadach otwarcie opowiadać o sobie. I nie umiałam być miła na zawołanie. Często odbierano to jako lekceważenie.

Przypomina sobie występ na festiwalu w Sopocie w 1995 roku. Na scenę wyszła w pożyczonych od Renaty Przemyk butach na obcasach, nie miała własnych, które nadawałyby się na taki występ. Wygrała, dostała nagrodę publiczności. Organizatorzy jednak czegoś nie dopatrzyli i zapomnieli powiadomić ją o konferencji prasowej. Nie przyszła, a w kuluarach rozeszło się: "Tej panience woda sodowa uderzyła do głowy".

Toksyczna miłość

Kasia Kowalska/fot. Marek Ulatowski
MWMedia

Jej sukcesy przyciągały ludzi, którzy chcieli tylko grzać się w jej sławie, nie ofiarując niczego w zamian. Ona przede wszystkim szukała akceptacji, potwierdzenia swojej wartości, dlatego często ślepo im ufała. Podobnie było z mężczyznami. Związała się z muzykiem Kostkiem Yoriadisem, urodziła córeczkę. To była toksyczna miłość. Często czuła się upokorzona, bez wsparcia, ale długo nie mogła wyzwolić się z chorego związku, za bardzo kochała. W końcu rozstali się, a ona została sama z Olą. Schudła, ważyła tylko 40 kilo. Próbowała ułożyć sobie życie, chciała za wszelką cenę stworzyć rodzinę dla córki. Za to w tym trudnym czasie udała jej się jedna ważna rzecz: nawiązała więź z mamą.

- Wraz z urodzeniem Oli coś się między nami otworzyło - mówi piosenkarka. - Mama widziała, jak bardzo się szarpię. Stała się dla mnie cieplejsza, czulsza. Zrozumiałam, że to z braku czasu, a nie miłości zbyt mało się mną zajmowała. Rozmowy z nią powoli pozwoliły mi odbudować siebie.

Jednak Kowalskiej częściej niż dobre chwile zdarzały się te gorsze. Zły stan psychiczny odbijał się na jej zdrowiu. Bardzo chorowała. Ponad dwa lata temu wzięła się za siebie, przeprowadziła zdrowotny, a zarazem emocjonalny detoks. Przeszła na dietę. Odstawiła białą mąkę, cukier, produkty mleczne, alkohol i papierosy. Po półtora roku dolegliwości ustąpiły. Patrzyła w lustro i już nie widziała przemęczonej Kaśki. To ją zaskakiwało, choć nadal jej myśli dalekie były od samoakceptacji. Postanowiła z tym zawalczyć. Pomogła psychoterapia. Dzięki niej oswoiła się z kompleksami, zaczęła rozumieć ich przyczynę.

Całkiem fajne życie

Poczuła przypływ energii, chęć do życia, spotkań z ludźmi. Pomyślała o nowej płycie. Wcześniej nie chciało jej się pracować i przez cztery lata nic nie nagrała. Gdy już nawet pogodziła się z tym, że może być sama, na próbie spotkała Marcina, muzyka sesyjnego, perkusistę. Zakochała się. Dopiero w tym związku poczuła się naprawdę kobieco. Zaczęła nosić większe dekolty, koronkowe sukienki, malować usta czerwoną szminką. Wkrótce zaszła w ciążę. Ignacy urodził się sześć miesięcy temu.

Gdy spotykamy się w żoliborskiej restauracji niedaleko jej domu, zamawia zupę z dyni i dietetyczną sałatkę. Co chwilę przeprasza mnie i dzwoni do niani, zapytać, czy mały nie zgłodniał, bo karmi go naturalnie. Synek i dwunastoletnia córka Ola są dla niej najważniejsi. - Dla nich staram się zmienić i przestać myśleć pesymistycznie, tak jak to robiłam przez lata - podkreśla.

Kompletnie zmieniła styl życia. Chce być świadomą i umiejąca dawać miłość kobietą. Olę urodziła bardzo wcześnie, to drugie macierzyństwo jest dojrzalsze i dużo ją uczy. A ona odkrywa w sobie nowe pokłady uczuć, ale nie zapomina o sobie. - Dziś umiem cieszyć się drobnostkami i czasem mówię: "Kaśka, nie masz się czego wstydzić! Masz całkiem fajne, udane życie".

Monika Głuska-Bagan

PANI
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas