"Poczta Uczy Pokory"
Syn w tamtym roku rozpoczął studia. Byłem z niego dumny, bo poszedł w moje ślady - postanowił zostać architektem. Kilka tygodni po rozpoczęciu roku akademickiego Mateusz zamówił przez internet nową deskę kreślarską, ekierki i poziomicę. W sklepach internetowych te rzeczy są tańsze.
Wszystko byłoby pięknie, gdyby wskazał właściwy adres, na jaki mają mu przesłać zakupy, ale on z przyzwyczajenia podał adres domowy. Od tego zaczęły się moje problemy. Najpierw kurier przyjechał z zamówieniem do domu. Odebrałem przesyłkę, bo wszystko było opłacone. Gdy okazało się, że adresatem jest Mateusz, chwyciłem za słuchawkę i zadzwoniłem.
- Cześć, synu! - przywitałem się.
- Witaj, tato, co słychać w domu?
- Wszystko w porządku. Dzwonię, bo przyszła do ciebie paczka.
- No nie! Czekam na te rzeczy, są mi potrzebne na zajęcia w przyszłym tygodniu. Wydawało mi się, że podałem przy zamówieniu adres wrocławski - oznajmił.
- A jednak przesyłka trafiła do nas. Pewnie z rozpędu wpisałeś adres domowy.
- Dobra, tato, a może przesłałbyś mi tę paczkę pocztą? Priorytetem...
- No, skoro jest ci ona tak potrzebna, to wyślę - zgodziłem się, bo czego się nie robi dla własnego dziecka.
- Super! Dzięki! - wołał Mateusz do słuchawki. - Zapisz adres...
Syn podał nazwę ulicy, numer mieszkania, miasto, nazwę dzielnicy, niestety nie znał kodu pocztowego. Rozmawialiśmy jeszcze kilka minut, dałem Mateuszowi kilka ojcowskich rad,
a po zakończeniu rozmowy wziąłem wielką paczkę i zataszczyłem ją na pocztę.
Nasz mały osiedlowy urząd jak zawsze oblegany był przez tłumy. Stanąłem na końcu "wężyka" i spokojnie czekałem na swoją kolej. Podczas pielgrzymki do okienka zauważyłem, że choć stanowisk jest więcej, to czynne jest tylko jedno. Pani w nim siedząca, z pasją przybijała pieczątki.
W sumie nie dziwiłem się jej. Też bym tak walił w stół, gdybym nienawidził swojej pracy, a wszyscy interesanci patrzyliby na mnie spode łba. Stałem już dobre dziesięć minut i nie zanosiło się na to, że wyjdę z urzędu wcześniej niż za godzinę. Po kwadransie w drugim okienku pojawiła się urzędniczka.
- No nareszcie - usłyszałem. - Kto to widział, żeby przy czterech okienkach tylko jedno było otwarte! - powiedziała głośno starsza kobieta stojąca za mną.
Urzędniczka w okienku numer 2 przyspieszyła pochód pielgrzymki, ale petenci, którzy odchodzili od jej stanowiska, nie mieli zadowolonych min.
- Podchodzi pan?! Czas tracę! - kobieta wpatrywała się we mnie znacząco.
Chwyciłem paczkę i podszedłem.
- Dzień dobry - przywitałem się.
- Dla kogo dobry, dla tego dobry...
Zignorowałem tę nieuprzejmość i zabrałem się do załatwiania sprawy:
- Chciałem nadać paczkę priorytetem.
- Proszę podejść do okienka numer 4, tam zważymy paczkę - rzuciła oschle.
Zrobiłem, co mi kazała.
- Proszę położyć karton na blat, muszę przecież przenieść go na wagę!
Kolejny raz wykonałem polecenie.
Wtedy blond urzędniczka, którą w myślach zacząłem nazywać "Helgą", zlustrowała pakunek i oznajmiła:
- Brak kodu adresata! Nawet nie ma sensu, żebym kładła ten ciężar na wadze.
- Tak - przyznałem - syn od niedawna mieszka we Wrocławiu i nie wie, jakim kodem pocztowym objęty jest jego rewir.
- To niech syn się dowie, a potem niech pana wyśle na pocztę - rzuciła Helga.
Do tej pory próbowałem być dla niej miły i załatwić wszystko "na miękko", ale ta uwaga doprowadziła mnie na skraj wytrzymałości.
- Poproszę w takim razie o księgę kodów. Chyba każdy urząd pocztowy jest w nią zaopatrzony? - spytałem retorycznie.
- Widzi pan, jaka jest kolejka?! - zaatakowała mnie zołza. - Co pan myśli, że ja mam czas na takie głupoty? Proszę znaleźć sobie kod tej ulicy w internecie, właściwie zaadresować paczkę, a potem pojawić się na poczcie! - oznajmiła.
- Chyba się przesłyszałem?! - nie dałem za wygraną, babsztyl wyprowadził mnie z równowagi. - W tej chwili poproszę o księgę kodów! - zażądałem.
- Nie ma! - odparła obojętnie.
Helga zostawiła mnie z paczką i problemem, a sama usiadła przy swoim stanowisku i bezczelnie krzyknęła:
- Następny!
Byłem w szoku! Myślałem, że takie sceny to już przeszłość! Ostatni raz z taką sytuacją miałem do czynienia dwadzieścia parę lat temu... Zdenerwowałem się jak nigdy. Kolejny raz podszedłem do kobiety, przeprosiłem stojącego przy okienku mężczyznę i powiedziałem:
- Proszę natychmiast wezwać kierownika. Jestem jeszcze uprzejmy...
- Kierowniczka nie ma czasu na awanturowanie się z petentami - odparła bez mrugnięcia okiem.
- Jeszcze raz, ostatni raz, proszę panią, aby wezwała tu pani swoją szefową.
- Proszę nie przeszkadzać mi w pracy - odparła bezczelnie. - Widzi pan, że teraz obsługuję tego pana - wskazała palcem mężczyznę, którego przeprosiłem.
Ten odsunął się na bok i przysłuchiwał naszej kłótni, jak chyba wszyscy ludzie obecni w urzędzie.
Kobieta po raz kolejny mnie zignorowała. Przybiła pieczęć na rachunku mężczyzny i przez szparę w szklanej szybie podała mu dokumenty.
Myślałem, że wyjdę z siebie i stanę obok. Przez chwilę nie wiedziałem, co robić, ale nagle mnie olśniło. Zabrałem swoją przesyłkę, usiadłem przy jednym ze stolików, wyjąłem z kieszeni marynarki paczkę papierosów i zapalniczkę i pierwszy raz w życiu zapaliłem papierosa w urzędzie.
- Co pan robi?! - wrzasnęła Helga.
- Palę, nie widzi pani? - odparłem.
- To zabronione!
- Tak, to proszę wezwać kierowniczkę, niech sama mi to powie.
Kobieta zrobiła się czerwona jak burak, a ja siedziałem, sprawiając wrażenie wyluzowanego i puszczałem dymka. Napięcia nie wytrzymała spokojna urzędniczka z okienka numer 1. Wstała i poprosiła mnie do siebie.
- Proszę zgasić papierosa - powiedziała uprzejmie.
Podała mi książkę z kodami, a potem nadała przesyłkę.
- Mam do pani prośbę, czy mogłaby pani poprosić tu kierowniczkę.
- No dobrze... - pani z okienka numer 1 zniknęła w czeluściach urzędu na parę dobrych minut. Pewnie opowiadała kierowniczce, co się stało.
Po chwili zjawiły się obie kobiety. Natomiast "Helga" złagodniała w stosunku do klientów. Szefowa urzędu poprosiła mnie do swojego gabinetu.
- Wiem, że koleżanka była bardzo nieuprzejma - zaczęła. - Ma bardzo trudną sytuację rodzinną i chyba nerwy jej puszczają. Porozmawiam z nią. W jej imieniu proszę, aby nie wnosił pan skargi.
- Skoro bierze to pani na siebie, jestem skłonny przystać na takie rozwiązanie. W końcu trzeba być człowiekiem. Mam tylko nadzieję, że ta pani wyniesie z tej sytuacji jakąś naukę i że będzie traktowała ludzi z szacunkiem.
- No tak, no tak... Jeszcze raz pana przepraszam - kierowniczka kajała się w imieniu swojej pracownicy.
Wyszedłem z urzędu z załatwioną sprawą, ale i ze zszarganymi nerwami. Odwróciłem się jeszcze i spojrzałem w stronę budynku. Wielki napis nad wejściem głosił: Państwowy Urząd Pocztowy, a ja pomyślałem: "Poczta Uczy Pokory!".
Jan I., 56 lat