Reklama

Amant z Ameryki

Choć od śmierci Stacha minęły już trzy lata, nie opuszczało mnie poczucie osamotnienia. Chodziłam codziennie do mojej córki Eli opiekować się wnusiem, ale to nie mogło wypełnić pustki po mężu.

Pewnego dnia Ela ni z tego, ni z owego zagadnęła mnie:

- Mamuś, jest nam bardzo miło, że przychodzisz do nas, ale... - zawahała się, głaszcząc czule moją rękę - ale odwiedzanie zamężnej córki i przewijanie wnuczka nie powinno stanowić jedynej treści twojego życia. Moim zdaniem - podjęła, wciągnąwszy głęboko powietrze - powinnaś sobie znaleźć jakiegoś pana.

- Jakiegoś pana? - nastroszyłam się.

Szczerze mówiąc, nieraz myślałam o tym, że byłoby przyjemnie pójść z kimś do kina czy na kawę, ale te pragnienia, wypowiedziane głośno, wydały mi się nagle czymś gorsząco niestosownym.

Reklama

- A zresztą - skapitulowałam - interesujących i wolnych panów w moim wieku jest niezmiernie mało i nie mam pojęcia, gdzie ich szukać - starałam się obrócić tę krępującą rozmowę w żart.

- Mogłabyś na przykład poszukać kogoś przez internet. Wszystkie amerykańskie wdowy tak robią - ciągnęła z zapałem, nie zważając na moją oburzoną minę. - A niedługo będą walentynki i takich ogłoszeń przybywa jak grzybów po deszczu!

- W internecie miałabym ogłaszać na cały świat, że po śmierci męża szukam przyjaciela?! - przerwałam jej. - Ty chyba straciłaś rozum! Jak Amerykanki chcą, to niech się obnoszą ze swoim życiem osobistym, ale ja nie mam najmniejszego zamiaru! Nie jestem amerykańską wdową! Walentynki, też mi coś! - prychnęłam z pogardą.

- A ja ci mówię, że coś w tej dacie jest - Elę niełatwo było zbić z pantałyku.

- Trzy moje koleżanki znalazły tego dnia swoje połówki.

- Ale ja nie znajdę - ucięłam. - Bo po pierwsze nie mam pojęcia o komputerze, a po drugie nie zamierzam szukać.

- Wszystko ci pokażę, to jest proste. No, chodź! - zawołała, włączywszy komputer.

Niechętnie zbliżyłam się do biurka. Uznałam, że im szybciej się zgodzę, tym prędzej Ela zostawi mnie w spokoju.

Ela jeździła myszką to w lewo, to w prawo, na ekranie pokazywały się co rusz jakieś inne ramki. Po piętnastu minutach byłam już zupełnie skołowana.

- Dobrze, już wiem - wstałam od stołu, mrugając oczami.

- Na pewno? - wypytywała Ela.

- Tak, tak, jutro sobie włączę... - zapewniłam ugodowo i czmychnęłam do kuchni.

Następnego dnia, kiedy skończyłam zmywanie, a wnuczek wciąż spał, ostrożnie podeszłam do komputera. Początkowo wylękniona, ale z minuty na minutę coraz pewniejsza siebie, zaczęłam szukać internetowych randek. Okazało się, że Ela miała rację, to nie było trudne i bez większego wysiłku znalazłam, co chciałam.

Z rozbawieniem czytałam wszystkie anonse, ale w końcu rozbolały mnie oczy i już chciałam wyłączyć komputer, kiedy trafiłam na coś, co mnie zastanowiło. Jakiś Alex Otrembsky z Denver szukał partnerki do ciepłych rozmów, a gdyby znajomość okazała się interesująca, gotów był przyjechać do starego kraju, by ową panią poznać osobiście.

Zamyśliłam się. Nazwisko Otrembsky było mi znane. Szczerze mówiąc, od czterdziestu paru lat miało ono swoje stałe miejsce w mojej pamięci...

Byłam w siódmej klasie, kiedy szczupły, romantyczny chłopiec przyrzekał mi na parkowej ławce, że będzie mnie kochał aż do śmierci! Ja zresztą też zamierzałam go kochać po grób. Potem szczupły chłopiec wyjechał z rodzicami do innego miasta, ale przysyłał mi długie, pełne miłości listy, przeplatane wierszami Asnyka, na które odpisywałam mu z zapałem. Lecz z czasem nasze listy były coraz rzadsze, aż w końcu miłość okazała się zbyt krucha, żeby sprostać odległości... Tamten chłopiec nazywał się Olek Otrembski. Ale czy możliwe, żeby to była ta sama osoba? Sięgnęłam po okulary i przyjrzałam się zdjęciu. Łysawy pan z podwójnym podbródkiem nie zdradzał żadnego podobieństwa do Olka... "A jeśli jednak to on?", pomyślałam. "Byłabym niemądra, gdybym nie spróbowała nawiązać z nim kontaktu..."

Okazało się, że Alex Otrembsky to rzeczywiście Olek, który w dodatku, ku mojej radości, także pamiętał i mnie, i nasze listy, i przysięgę, jaką składał mi w parku.

Pod koniec stycznia Olek wyraził chęć przyjazdu do Polski.

"Valentines day to najlepszy czas na odnowienie takiej znajomości", napisał.

"Powariowali wszyscy z tymi walentynkami", myślałam sceptycznie, patrząc z rosnącą obawą w lustro. Czułam się śmieszna w roli starej baby ściągającej sobie jakiegoś amanta z Ameryki.

W końcu nadszedł czternasty lutego. Zmieniłam chyba z pięć sukienek, zanim zdecydowałam się na skromną, z eleganckiej popielatej wełenki, w której wkroczyłam do umówionej kawiarni.

Rozejrzałam się po salce. Otyły pan w krzykliwej koszuli i jeszcze barwniejszym krawacie poderwał się od stolika i zawołał na całą kawiarnię:

- Hallo, Mary!

Strasznie był amerykański i najwyraźniej jeszcze z chęcią to podkreślał. Uniósłszy się nad krzesłem, podał mi rękę i krzepko nią potrząsnął. Kalecząc polski, przywołał kelnerkę.

- Dwa mineral water, please - zamówił, a widząc moją zdziwioną minę, dodał:

- Ty wolisz może herbata, co?

- Hm, no... nie - bąknęłam, bo nawet nie raczył mi podać karty. Może bał się, że zamówię coś więcej niż "mineral water".

A potem zaczął się jego wielki monolog. Opowiadał o swoim "dom", co ma "dużego basen". O cudownym synu, który studiuje w "kolidż" i o starszej córce, która ma własny biznes, czyli piekarnię. Trajkotał bez przerwy, najwyraźniej uważając, że mi imponuje swoimi zarozumiałymi gadkami. Kiedy po blisko godzinie udało mi się w końcu od niego uwolnić, zwiałam szybko w pierwszą boczną uliczkę, żeby broń Boże mnie nie dogonił. "Tylko walentynki gwarantują prawdziwą miłość!", przypomniałam sobie słowa Eli.

- Prawdziwa miłość! - mruknęłam z gniewem. - I pomyśleć, że kiedyś to był romantyczny chłopiec, który czytał mi poezje!

Zamyślona i zawiedziona szłam przed siebie, gdy nagle usłyszałam pisk opon i poczułam uderzenie w lewe udo. Z zielonego auta, pod które wlazłam jak cielę, wyskoczył kierowca.

- Nic się pani nie stało? - zapytał przerażony.

- Nniee... - odparłam niepewnie, stając na nogach. - Wszystko w porządku - zapewniłam, otrzepując dłonią płaszcz.

- Wolałbym zawieźć panią do lekarza - nalegał, podtrzymując mnie za łokieć.

- Nie trzeba! - opierałam się. - Nic mi nie jest. Ja... tylko chwilę odpocznę i pójdę...

- Ale mowy nie ma, żeby sama pani w takim stanie podróżowała - zaprzeczył łagodnie, lecz stanowczo. - Zawiozę panią, tylko proszę powiedzieć dokąd.

Nie chciało mi się z nim spierać, więc podałam adres i pozwoliłam się poprowadzić do jego auta. Posadził mnie troskliwie na fotelu i ruszył.

- Oj! - zwinęłam się nagle wpół, bo ostry ból przeszył mnie gdzieś w środku.

Kierowca przyhamował.

- A jednak coś pani dolega - powiedział przejęty.

- Chyba nie. No, sama nie wiem... - wzruszyłam zdziwiona ramionami.

Ostry ból powtórzył się i nagle z mojego żołądka doszło głośne i żałosne burczenie.

Kierowca uśmiechnął się od nosem.

- A może w takim razie - powiedział z figlarną miną - pozwoliłaby się pani zaprosić na obiad?

Obrzuciłam kierowcę rozbawionym spojrzeniem. "Jak tak bardzo chce, to niech mnie nakarmi", pomyślałam. Do domu droga była daleka, a mój opiekun w dodatku bardzo przystojny. Dopiero teraz to zauważyłam! Szpakowaty, ale bardzo męski, a jednocześnie ujmująco ciepły i miły.

- To co by pani zjadła?- zatarł dłonie, widząc, że się nie opieram. - Tu niedaleko jest bardzo przyjemna restauracyjka.

Kiedy przy małym stoliku pałaszowaliśmy swoje porcje, mój towarzysz nagle poderwał się z miejsca.

- Och, najmocniej przepraszam! - zawołał. - Przecież ja się nie przedstawiłem! Nazywam się Jakub Jurewicz - skłonił się w pas i ucałował mnie w rękę, a ja z żalem pomyślałam, że to tak właśnie powinien wyglądać i zachowywać się "mój Olek".

- Nigdy tu nie byłam - zagadnęłam.

- Jak pan wykrył tę cudowną restauracyjkę? - zapytałam, by nie dostrzegł zainteresowania, z jakim mu się przyglądam.

- Kiedy się jest samotnym wdowcem, a przy tym lubi się dobrze zjeść... - wyjaśnił z bezwstydną szczerością - to człowiek musi mieć nosa do takich miejsc.

Przyjrzałam mu się uważniej. "Samotny wdowiec?", zastanowiłam się. Zaraz jednak się ofuknęłam. "Jak na jeden dzień, to chyba wystarczy samotnych wdowców!", pomyślałam z ironią. Lecz kiedy przy pożegnaniu pan Jakub zapytał, czy nazajutrz nie znalazłabym trochę czasu na małą kawę w jego towarzystwie, z uśmiechem się zgodziłam. Widujemy się codziennie, znów jestem bardzo szczęśliwa. I choć nie przyznaję się do tego głośno, poważnie się zastanawiam, czy w tym wszystkim nie maczał jednak palców święty Walenty?

Imiona i nazwiska bohaterów zostały zmienione.

Maria R., 61 l.

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama