Reklama

Cena za lepsze życie

Paweł i ja byliśmy zgodną parą przez kilka dobrych lat. Poznaliśmy się w pracy. Zatrudniłam się jako nauczycielka angielskiego, on od czterech lat uczył matematyki. Od razu poczuliśmy do siebie słabość.

Całe grono pedagogiczne nam kibicowało. To było bardzo miłe. W ogóle atmosfera w pokoju nauczycielskim w naszej szkole była zupełnie inna niż to najczęściej ma miejsce. Dlatego dość trudno przyszło nam podjąć decyzję o zmianie pracy. Ale to było znacznie później.

Zaraz po ślubie zamieszkaliśmy w Pawła kawalerce, a choć był to tylko pokój z kuchnią, wkrótce musieliśmy znaleźć w nim jeszcze miejsce na łóżeczko Gabrysi. Kiedy mijaliśmy się obok niego, musieliśmy siłą rzeczy ocierać się o siebie.

- Jesteśmy sobie jeszcze bliżsi - żartował zawsze w takich chwilach Paweł, przytrzymując mnie w ramionach.

Reklama

Tak, wesoło nam było w tym ciasnym mieszkanku, ale kiedy Gabrysia zaczęła raczkować, uznaliśmy, że dłużej tak żyć nie możemy. W jednym kącie stało nasze małżeńskie łoże w postaci wersalki, w drugim zalegały zabawki naszej córeczki. A musieliśmy zmieścić jeszcze jej łóżeczko, kojec, szafkę na buty i coś w rodzaju szafy - stelaża, na którym wieszaliśmy nasze ubrania. No i stół, przy którym jedliśmy i poprawialiśmy klasówki.

- Trzeba pomyśleć o kupieniu jakiegoś większego mieszkania - zadecydował w końcu Paweł.

- Trzeba. Tylko za co? - przytaknęłam mu markotnie.

- Obliczyłem, że jakby sprzedać tę kawalerkę i zlikwidować twoją książeczkę mieszkaniową, to za te pieniądze może dałoby się kupić jakieś dwupokojowe mieszkanko.

Niestety, szybko się okazało, że uskładanych pieniędzy w żadnym razie nie wystarczy na nowe lokum.

Byłam niepocieszona. Paweł wykazywał większy optymizm.

- Trudno - uśmiechnął się. - Mogliśmy tyle czasu mieszkać tu prawie piętrowo, to wytrzymamy jeszcze trochę. Może w końcu dadzą nam te obiecane podwyżki - powiedział z nadzieją w głosie.

- Wiesz przecież dobrze, że to będą tylko marne grosze - mruknęłam smętnie.

- A poza tym nasze wydatki stale rosną. Teraz dojdzie nam czesne za przedszkole. Gabrysi trzeba kupić nowe ubranka i buty, ona rośnie jak na drożdżach. Sądzę, że za jakiś czas nasze pensje nie wystarczą na podstawowe rzeczy.

Jeszcze raz obliczyliśmy wszystko i wyszło nam czarno na białym, że musimy szukać lepiej płatnej pracy. Tak się złożyło, że ja znalazłam nowe zajęcie bardzo szybko.

- Kochanie! - zawołałam podekscytowana od progu, gdy wróciłam ze spotkania. - Wyobraź sobie, że będę tłumaczem w firmie handlowej i jednocześnie asystentką prezesa! Z pensją cztery i pół tysiąca złotych na rękę. Słyszysz? Na rękę! - powtórzyłam, bo w porównaniu do skromnej pensji nauczycielskiej wydało mi się to niezmierzonym bogactwem.

Paweł mi pogratulował, ale nie podzielał mojej radości. Domyśliłam się, że wolałby, żeby było odwrotnie. Żebym to ja miała nauczycielską pensję, a on zarabiał kilka tysięcy złotych. Rozumiałam to. Taka już jest natura mężczyzny, ale przecież nie mogłam zrezygnować z takiego daru losu, tylko dlatego, by mu poprawić samopoczucie.

- No, kochanie, nie przejmuj się tak - powiedziałam, zarzucając mu ręce na szyję. - Zobaczysz, też wkrótce znajdziesz coś ciekawego. Daj sobie trochę czasu.

Pokiwał głową i zmienił temat.

Od tego dnia zaczęło się moje biznesowe życie. Tak je sobie nazywałam, bo co rusz mieliśmy jakieś spotkania z kontrahentami, kolacje i obiady, na których byłam absolutnie niezbędna. Cieszyłam się, bo odnosiłam sukcesy i prezes mnie wychwalał pod niebiosa, ale w domu nie układało mi się za dobrze. Paweł nie umiał ukryć zazdrości o moje sukcesy.

- Znowu wychodzisz? - zapytał, widząc, że maluję się po kolacji przed lustrem.

- Tak, mamy spotkanie z węgierskim kooperantem. Zrozum - zwróciłam się do męża ciepło. - To jest bardzo ważna rozmowa. Szef powiedział, że jeśli dostaniemy od nich zamówienie, to otrzymam podwyżkę - uśmiechnęłam się.

Ale Paweł nie odwzajemnił uśmiechu. Miałam wrażenie, że jest na mnie zły.

- O co ci chodzi? - zapytałam podniesionym głosem.

Miałam czasami dość jego nieuzasadnionych fochów. Poza tym czułam żal, że nawet nie próbuje okazać radości z moich sukcesów. Ostatecznie, choć może wyglądało to inaczej, ja przecież nic nie dostawałam za darmo. Wiele wysiłku wkładałam w te spotkania, w tłumaczenia pism handlowych. Pracowałam całymi dniami, niekiedy nawet w niedziele - nie dla kogo innego, ale dla nas. Wszystkich.

Wkrótce kupiliśmy duże mieszkanie, odkładaliśmy pieniądze na przyszłość dla Gabrysi, a Paweł jakby zapomniał, że o to nam chodziło. Stawał się coraz bardziej małomówny, zamykał się w sobie.

A ja się tak starałam! Mój każdy dzień wyglądał tak samo. Wstawałam przed wszystkimi i po cichu szykowałam się do wyjścia. Gabrysię do żłobka odwoził Paweł i po południu ją odbierał. Ja pracowałam od siódmej do osiemnastej-dziewiętnastej, a nieraz i dłużej. Niektóre weekendy też miałam zajęte. Wypełniały mi je kursy organizowane przez firmę i wyjazdy integracyjne.

- Sto razy bardziej wolałabym zostać w domu - tłumaczyłam mężowi. - Ale przecież nie mogę. To byłoby bardzo źle widziane. A jak się chce do czegoś dojść, trzeba zacisnąć zęby i robić swoje.

Paweł kiwał głową, ale miałam wrażenie, że nie rozumie tego, co mówię. Wydawało mi się, że mąż każdy mój sukces traktuje, jak zarzut z mojej strony. A jednocześnie złości się, że brakuje mi czasu dla domu. I nie umie zrozumieć, że aby dojść do czegoś, muszę się starać, dawać z siebie niemalże wszystko.

- To nowa sukienka? - zapytał, jakby był o kogoś zazdrosny. Może uważał, że mam romans? Jak miałam go zapewnić, że nie? Męczyły mnie jego obiekcje i zaborczość. Ale czy to moja wina, że mnie się udało, a jemu nie?

- Tak, nowa - odpowiedziałam, starając się zachować spokój. - Nie stroję się dla nikogo. Muszę jakoś wyglądać.

Odwrócił się i odszedł w głąb mieszkania, a mnie zrobiło się przykro.

Tamtego dnia miałam mieć całe popołudnie wolne. Radośnie wracałam do domu, planując, że poczytam Gabrysi - od paru tygodni nie miałam na to czasu, a potem zrobię kolację i posiedzimy z mężem przy winie, jak za dawnych czasów.

Wracając do domu, zadzwoniłam do szkoły do Pawła, żeby mu powiedzieć, co dla niego szykuję. Kiedy weszłam do mieszkania, odstawiłam zakupy na stole i poszłam zdjąć buty. Po chwili usłyszałam dźwięk dzwonka mojej komórki.

- Pani Doroto - usłyszałam głos szefa. - Mamy niespodziewanych gości. Musi pani mnie poratować i znaleźć czas dzisiejszego wieczoru.

Szybko pozbierałam myśli i uznałam, że może uda mi się jakoś uratować sytuację, jeśli zaproszę gości do nas. Może to był głupi pomysł, ale lepszy nie przyszedł mi do głowy.

Zaproponowałam to prezesowi i szybko zabrałam się za przygotowania. Goście mieli przybyć o dziewiętnastej.

O osiemnastej zjawił się Paweł. Prosto od fryzjera, odświętny, pachnący wodą kolońską i z wielkim bukietem róż. Wiedziałam, że może być zawiedziony tym, co miałam mu do powiedzenia, więc odwlekałam ten moment jak najdłużej.

- A dla kogo ty tyle tego jedzenia szykujesz? - zapytał. - Pękniemy, jak zjemy choć połowę tego!

Przygryzłam wargi.

- No, tak się składa, że musiałam dziś troszkę zmodyfikować nasze palny. Ale tylko troszeczkę - zapewniłam pospiesznie, widząc, że twarz mu tężeje. - No, nie gniewaj się, tak się złożyło, nie miałam wyjścia i? musiałam zaprosić do nas gości z firmy na kolację. Ale co, wolałbyś, żebym znów musiała wyjść? - pospieszyłam za nim do przedpokoju, gdzie Paweł bez słowa zakładał z powrotem kurtkę.

- Paweł! - zawołałam za nim, gdy zbiegał po schodach.

Usłyszałam tylko, jak zapuszcza motor auta i wszystko ucichło.

Wróciłam do kuchni i przez chwilę walczyłam ze łzami. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak się zachowuje, dlaczego mi to robi. Zupełnie, jakby zapomniał, że projekt zmiany pracy był przecież wspólny. Chcieliśmy, żeby nam się lepiej wiodło i udało się, a ja dwoiłam się i troiłam, żeby dać radę ze wszystkim. Gdyby dwa lata temu ktoś nam powiedział, że będę tak dobrze zarabiać, zmienimy auto na nowe i mieszkanie na znacznie większe, bylibyśmy nie wiem jacy szczęśliwi! Dlaczego więc teraz Paweł nie cieszył się, był taki okrutny? Dlaczego teraz, gdy nasze marzenia się spełniały, on tak się ode mnie oddalił?

Przez cały wieczór męczyłam się i rozciągałam usta w uśmiechu, myśląc tylko o tym, żeby Paweł już wrócił i byśmy się pogodzili.

Wrócił. Rano. Zawzięty, milczący, obcy. Minął mnie, jakbym była powietrzem i podszedłszy wprost do szafy, zaczął pakować swoje rzeczy.

- Co ty robisz? - zagrodziłam mu drogę. Popatrzył na mnie zimno, jak na obcą osobę i odsunął delikatnie, ale stanowczo na bok.

- Odchodzę - powiedział. - Próbowałem to jeszcze jakoś posklejać, ale już nie daję rady. To nie ma najmniejszego sensu. Nie mogę być tylko opiekunką do naszego dziecka, które ty oglądasz wyłącznie w przelocie. To nie jest rodzina. Nie masz czasu dla Gabrysi, dla mnie. A kiedy nadarza się okazja spędzenia ze mną czasu, spraszasz gości do domu. Miej sobie te biznesy i te swoje kolacyjki, ale na mnie już nie licz.

Zabrał swoją walizkę i wyszedł. A ja zostałam, zgnębiona, zapłakana, nie rozumiejąc, co takiego zrobiłam, że rozpadło się moje małżeństwo?!

Wkrótce się dowiedziałam, że Paweł miał romans. I to z kim! Z najbardziej szarą myszą z pokoju nauczycielskiego. Uczyła matematyki, nigdy nie zachwycała ani wyglądem, ani dowcipem.

- Będzie jej robił dziecko za dzieckiem, żeby tylko siedziała w domu i żeby przypadkiem nie zaszła wyżej niż on - skwitowała moja mama, chcąc mnie pocieszyć.

Więc tego chciał? Nijakiej żony, nie dążącej do niczego, przy której będzie się czuł jak macho? To po co to było? Po co moje wysiłki, po co marzenia o lepszym życiu? Czy moja samotność to cena za sukces, który odniosłam, czy tylko wynik kompleksów Pawła i jego nieprzystosowania? Nie wiem. Tak bardzo się starałam, a taką poniosłam klęskę!

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy