Reklama

Chłopak z sali numer 5

​Właściwie skończyłam pracę, pozostał mi jeszcze kubek po kawie do umycia.

Już chciałam otworzyć drzwi pokoju gospodarczego, gdy nieoczekiwanie usłyszałam głos Michała, kolegi z biura, który tak bardzo mi się podobał... Mimo woli cofnęłam się i nadstawiłam uszu.

- Ty chyba żartujesz - śmiał się Michał. - Z tym pasztetem miałbym się umówić?

- Werka nie jest zła - głos należał do Zbyszka, naszego inżyniera. - Inteligentna, elegancka, brykę też ma niezłą...

- No, niby tak, ale laską też nie jest... - zaśmiał się Michał.

Przez moment zabrakło mi tchu. To o mnie rozmawiali! To ja w oczach Michała byłam tym pasztetem, to ze mnie sobie kpił w żywe oczy. A ja głupia łudziłam się, że kiedyś się ze mną umówi...

Reklama

Poczułam, jak łzy upokorzenia dławią mnie w gardle. Wycofałam się cicho. To prawda, że nie jestem zbyt piękna, ale bez przesady. Są przecież znacznie brzydsze ode mnie... "Czy tylko dziewczyny wyglądające jak modelki mają prawo do szczęścia?", pomyślałam z żalem. "Jakie to wszystko jest niesprawiedliwe!"

Nazajutrz zdecydowałam, że nie pójdę do pracy. Byłam zbyt nieszczęśliwa, nie wyobrażałam sobie, że mogłabym normalnie rozmawiać z Michałem. Nie po tym, co usłyszałam na swój temat. Zatelefonowałam do biura i wzięłam trzy dni urlopu. Kręciłam się po domu, nie bardzo wiedząc, co zrobić, gdy niespodziewanie w drzwiach stanęła sąsiadka z mieszkania naprzeciwko, pani Maja.

- Ja przepraszam, że ci przeszkadzam, ale usłyszałam, że jesteś i pomyślałam, że może czegoś potrzebujesz... - patrzyła na mnie z uwagą, jak to ona. - Ale nie wyglądasz na chorą, raczej na taką, co to ukrywa się we własnym domu...

Wzruszyłam ramionami, nie patrząc jej w oczy.

- A masz jakieś szczególne plany na dzisiaj? - pani Maja drążyła dalej. - Bo może pojechałabyś ze mną do lecznicy... Wiesz, Marek się ucieszy, a poza tym każda para rąk jest tam na wagę złota - przyglądała mi się spod oka. - To chyba lepsze niż takie siedzenie w mieszkaniu.

Wahałam się tylko przez ułamek sekundy.

- A wie pani, że bardzo chętnie - zapaliłam się do jej pomysłu.

- Świetnie.

- No nie wiem, czy tak świetnie - pokręciła głową. - Nie wyobrażaj sobie, że to będzie wycieczka. To nie jest takie proste, dziewczyno... Ale zbieraj się już, szkoda czasu na gadanie.

Wiedziałam, że jej syn miał wypadek samochodowy i od wielu miesięcy leży gdzieś na rehabilitacji, a ona kilka razy w tygodniu jeździ tam do niego z obiadkami. Tylko tyle wiedziałam, bo prawdę powiedziawszy, niewiele mnie to wszystko obchodziło. To nie było moje życie i nie mój problem. Dość miałam swoich. Już w lecznicy, gdy wchodziłyśmy po schodach, pani Maja zatrzymała się na chwilę i chwyciła mnie za ramię.

- Zanim tam wejdziemy, powiem ci, jak to mniej więcej wygląda - patrzyła na mnie ze ściągniętą nagle twarzą. - Stary dziadek pod ścianą jest zupełnie bezwładny. Na lewo, pod oknem leży Janek, bardzo go lubię. Niecały rok po wypadku, troszkę zaczyna mu wracać władza w rękach, ale jeszcze sporo czasu upłynie, zanim... - westchnęła. - Mój Marek jest w najlepszym stanie... Więc spokojnie, nie przestrasz się, Werka.

W pierwszej chwili chciałam zaprotestować, pojęcia nie miałam, że tak się sprawy mają. Ale nie było już odwrotu, pani Maja pociągnęła mnie za sobą. A w sali od razu skierowała się do łóżka w rogu.

- Witaj, Maruś! Popatrz, kogo dziś przyprowadziłam - pochyliła się nad jakimś chudzielcem z brodą. Nigdy bym go nie poznała, gdyby nie ten uśmiech...

A Marek gadał jak najęty, w tym czasie pani Maja krzątała się koło niego. Ja wciąż stałam, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. To wszystko jednak straszliwie mnie przytłoczyło, wprost mnie przerosło. Gdybym wiedziała, co tutaj zobaczę, nigdy bym nie przyjechała.

- Nie chcę teraz tych racuchów, bo najadłem się na śniadanie - Marek śmiał się, ale nagle spojrzał na mnie.

- Nie masz pojęcia, Werka, jak to jest, gdy człowiek po pół roku nieruszania rękami nagle może sam zacząć jeść - urwał. - Janek, a może ty masz ochotę na racucha?

Teraz dopiero ostrożnie odwróciłam głowę i spojrzałam na łóżko pod oknem.

- Jeść to nie... - usłyszałam głos z tego łóżka, miły, łagodny. - Ale napiłbym się, jeżeli pani coś przywiozła.

- Wera, weź pojniczek Janka, przepłucz go i nalej soku. A w drugi potem nalejesz dla dziadka...

- Janek to ja - usłyszałam spod okna. Podeszłam tam. Czułam, jak w środku, gdzieś w żołądku tłucze mi się mały wróbel, ani na chwilę nie chce przysiąść, podfruwa, kręci się za własnym ogonem...

Na łóżku leżał młody mężczyzna, długawe ciemne włosy, bardzo blada twarz, głęboko zapadnięte brązowe czy. Coś ściskało mnie za gardło, nie pozwalało oddychać.

- Nie trzeba nalewać do pełna, mnie jeszcze trudno utrzymać... Posłusznie nalałam soku do połowy i wróciłam do jego łóżka.

- Podłóż mu jaśka pod poduszkę i zaciśnij jego rękę na pojniczku, to będzie sam trzymał - poinstruowała mnie pani Maja. - Janek już niedługo zacznie całkiem swobodnie ruszać rękami...

Jego dłonie były dziwnie ciężkie i z trudem udało mi się zacisnąć je na garnuszku. Podniósł go do ust z wysiłkiem, a potem pił powoli, łyk po łyku, jakby sprawiało mu to straszliwą trudność. To wszystko mnie przerażało, miałam ochotę odwrócić się i uciec z tego dusznego pokoju, od tych bezbronnych, połamanych ludzi. Uciec, nie widzieć niczego, nie słyszeć, znaleźć się jak najdalej.

- Już - ręce Janka ciężko opadły na kołdrę. - Dziękuję... - uśmiechnął się do mnie z wdzięcznością.

"Jakiż on ma czarujący uśmiech, jakby nie z tego świata", pomyślałam.

- Podać panu coś jeszcze? - spytałam zupełnie onieśmielona.

- Tu się nie "panuje" - rzucił Janek cicho. - Wytrzyj mi usta ligniną, proszę...

Wytarłam delikatnie jego wargi. I nagle poczułam się tak, jakbym głaskała pisklę, jakbym trzymała w ręku małego ptaszka albo kociaka... I nieoczekiwanie wszystko się zmieniło, już nie miałam ochoty stamtąd uciekać, chciałam zostać jak najdłużej, żeby zająć się, pomóc... Wracałyśmy z lecznicy już pod wieczór. Pani Maja opowiadała mi o wypadku Janka, w górach, na nartach.

- Teraz to i tak jest z nim dużo lepiej, a przecież lekarze nie dawali mu żadnych szans - mówiła, a mnie coraz trudniej było się skupić na prowadzeniu samochodu. Nie mogłam przestać myśleć o tym, co widziałam tam, na tej niewielkiej sali szpitalnej. Za gardło chwytało mnie dziwne wzruszenie. A pani Maja, nie zwracając uwagi na moje milczenie, ciągnęła dalej.

- Ale w nim jest taka siła woli, taka chęć do życia, że kto wie, może nawet będzie mógł chodzić...

Tamtego wieczoru nie mogłam zasnąć. Wciąż myślałam o tych wszystkich biednych ludziach leżących na sali Marka. Nazajutrz, z samego rana zaproponowałam sąsiadce swoją pomoc. Ucieszyła się, bo akurat źle się czuła.

- Nie będę mogła tam do nich pojechać, a miałam dziś zawieźć Janka na basen, i Markowi świeża piżama by się przydała... - westchnęła.

- No to ja pojadę - nie dałam jej dokończyć. - Po to tu przyszłam.

- Ale poradzisz sobie, dziewczyno? - popatrzyła na mnie z troską.

- No, pani Maju, chucherkiem to ja nie jestem - po raz pierwszy byłam zadowolona ze swojej solidnej sylwetki. - I dziadkowi pomogę przenieść się na wózek, i Janka jakoś przetransportuję na ten basen - zapalałam się coraz bardziej, chociaż tak naprawdę to pojęcia nie miałam, jak sobie z tym wszystkim dam radę. Ale jakoś dałam. Najpierw jedzenie i piżama dla Marka, potem natarłam plecy dziadkowi i pomogłam przesiąść się na wózek, znowu o coś mnie prosił Marek... Tylko Janek niczego ode mnie nie chciał, chyba udawał, że drzemie. Ale po jakimś czasie uśmiechnął się tylko do mnie, na przywitanie, i zrobiło mi się tak miło. Podeszłam do niego.

- A ty niczego nie potrzebujesz? Chciałabym ci pomóc, przecież po to przyjechałam... - powiedziałam.

- Dziękuję ci, u mnie wszystko w porządku... - znowu uśmiechnął się tym swoim nieporadnym, wzruszającym uśmiechem.

- A z basenem to sobie nie poradzisz. Ale podaj mi ten sznur, to sam się podciągnę, usiądę trochę - no nareszcie mogłam coś dla niego zrobić...

- Dziękuję, jeżeli chcesz, to teraz pomóż innym, oni mają gorzej, do nich rzadko kto przyjeżdża...

Przerażały mnie te jego słowa. Jak to inni mają gorzej... To można mieć jeszcze gorzej? I co miałam o tym powiedzieć ja, która tak często czułam się nieszczęśliwa i zadręczałam się swoim wyglądem, brakiem przyjaciół i chłopaka, jesiennymi i wiosennymi dołami. Te wszystkie problemy wydały mi się teraz kompletnymi bzdurami.

- Czy ty zawsze byłeś taki? - spytałam go po chwili. - No, rozumiesz, taki dzielny... Bo ja na przykład, to strasznie się nad sobą lituję...

- Ty? - oczy Janka zrobiły się ogromne ze zdziwienia. - Ty? Taka ładna i taka miła... A jak się uśmiechasz, to te twoje dołeczki w brodzie... - umilkł i uciekł oczami w bok. Nigdy w życiu nikt nie powiedział mi czegoś podobnego...

I w tym momencie przypomniałam sobie kpiące słowa Michała... Ale jakże daleko byłam teraz od nich. I znowu spędziłam cały dzień w tej małej, dusznej salce. A gdy wychodziłam, dobiegł mnie spod okna słaby głos Janka.

- Jak wybierzesz się jeszcze kiedyś do nas, to proszę, przywieź mi mydło... Zapomniałem powiedzieć o nim pani Mai. Takie, jakie sama lubisz - uśmiechnął się i ten uśmiech zabrałam ze sobą na cały wieczór i na następny ranek, kiedy to znowu przyjechałam do lecznicy... Potem spędzałam w niej każdy weekend. Coś mnie tam ciągnęło tak mocno, że nie było siły, abym w którąś sobotę i niedzielę nie pojechała. I chociaż pomagałam wszystkim chorym, zaczęłam nawet z uśmiechem znosić fanaberie dziadka spod ściany, to w końcu stało się dla mnie jasne, że jeżdżę tam głównie dla Janka. A on z każdym tygodniem robił coraz większe postępy. Często zastanawiałam się, co czuje taki człowiek, który wie, że już nigdy nie zjedzie szusem po zaśnieżonym stoku, nie skoczy do wody...

Jedyne, do czego może najwyżej dążyć, to normalne chodzenie, normalne używanie rąk i nóg. Moje myśli wciąż krążyły wokół Janka, a więc kule, laska, powolne samodzielne kroki... Zdawałam sobie sprawę, że powinnam jakoś okazać mu swój szacunek dla jego postawy, swoje uczucia, może samej zacząć się zmieniać, przestać tak wciąż użalać się i rozczulać nad sobą. Przemóc się tam, gdzie coś wydaje się trudne i nie do przeskoczenia... Bo czymże są moje problemy wobec tego Jankowego życia w bezsilności...

- Pomyśl tylko - powiedział którejś soboty, gdy zawiozłam go po obiedzie na oszkloną, pełną zieleni werandę. - Pomyśl, że mnie tylko o włos ominęła śmierć... Teraz się męczę i będę się męczył, ale mam jakiś cel, czegoś chcę... Każdego dnia lepiej ruszam rękami, za kilka miesięcy powinienem zacząć chodzić...

Zauważyłam kropelki potu nad jego górną wargą. Chciałam mu przetrzeć twarz, ale nie pozwolił.

- Poczekaj, sam to zrobię - powiedział. - Weź moją rękę i prowadź. Muszę ćwiczyć, wciąż ćwiczyć...

Z dumą patrzyłam, jak Janek sobie radzi. Mocno trzymał chustkę i przesuwał ją po czole i zapadniętych policzkach. A przecież jeszcze miesiąc temu, gdy przyjechałam tu po raz pierwszy, jego dłonie były zupełnie bezwładne. Przymknęłam oczy. Pod powiekami pojawił się jakiś obraz, muzyka, kawiarniany dym, Janek w dżinsach, pali, jego kule leżą na ziemi, ja obok niego, widzę jego twarz, oczy lśniące w ciemności... Wolno, bardzo wolno uniosłam powieki i spojrzałam na Janka. I w tym momencie nasze oczy spotkały się, nasze spojrzenia nie były w stanie się rozłączyć...

Chciałam się otrząsnąć, oprzytomnieć, ale nie byłam w stanie. Wciąż patrzyłam i on patrzył także. W moim sercu drgnęło coś boleśnie, najpierw wolno, potem coraz szybciej, grała jakaś muzyka, zbyt głośna, zbyt szybka, i mój wróbelek już nie miotał się bezradnie, na oślep, ale fruwał, coraz wyżej i wyżej... Czułam, że nie wytrzymam tego dłużej, potrząsnęłam głową, tak że włosy rozsypały się mi na pół twarzy.

- Masz takie śmieszne dołeczki w brodzie - powiedział cicho Janek. - Szkoda, że nie mogę ich dotknąć. Ale obiecuję ci, że za dwa tygodnie dotknę, dobrze?

- Dobrze - szepnęłam. Chciałam powiedzieć coś więcej, ale słowa uwięzły mi w gardle. Patrzyłam, jak jego ręka wolno zsuwa się po kołdrze w stronę mojej dłoni. Wiedziałam, co chce zrobić i ile go to kosztuje wysiłku. Chciałam mu pomóc, ale mi nie pozwolił.

- Ja sam - wyszeptał. Po chwili jego palce dotknęły moich. Wsunęłam je głębiej, pod jego dłoń, jakbym tam szukała schronienia dla nich. Było dobrze. Milczeliśmy.

- A, to ty tutaj jesteś, Jasiu - do rzeczywistości przywrócił nas gromki głos pielęgniarki. - A ja cię chciałam zabrać na jonosferę, ale widzę, że to dla ciebie lepsze niż jakiś tam zwyczajny zabieg - uśmiechnęła się do nas. - No to siedźcie sobie, siedźcie, a ja zajmę się dziadkiem, bo rozrabia jak pijany zając...

Z życia wzięte
Dowiedz się więcej na temat: szpital
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy