Reklama

Chuda, chudsza, śmierć

"Anoreksja to nie rak", ucieszyłam się, bo nie wiedziałam jeszcze, jak groźna jest to choroba.

Wyszłam przed budynek szpitala. Przepełniała mnie cudowna radość i jednocześnie straszna obawa - żeby moja nadzieja nie okazała się płonna! Zuzia zjadła dziś trochę śniadania - niewielką, ale normalną kanapkę z wędliną. I nie zwróciła! Zeszłam powoli po kamiennych schodkach. Nogi same niosły mnie po chodniku. Taka byłam szczęśliwa!

A wszystko zaczęło się zaledwie pół roku wcześniej! Zuzia rozpoczynała właśnie trzecią klasę liceum, dużo się uczyła, w maju czekała ją matura. Wtedy też zainteresowała się swoim wyglądem. Biegała z koleżankami po sklepach, szukała modnych ciuszków. Czasem dzwonił do niej jakiś chłopiec, czasem szła na prywatkę. Normalna, wesoła nastolatka... Dokładnie pamiętam dzień, kiedy Zuzia pierwszy raz nie poszła na WF.

Reklama

- Odwołali nam - mruknęła sennie i naciągnęła kołdrę na nos. Odwołali, to odwołali. Ale trzy dni później powtórzyło się to samo.

- Co, dziś też nie masz pierwszej lekcji? - zdziwiłam się, widząc, że córka nie wstaje o zwykłej porze.

- Taak - wymamrotała. - Facet od WF-u pojechał na wycieczkę ze swoją klasą. Nie będzie go do końca tygodnia.

Nie przypuszczała, że tego dnia po południu zobaczę go na ulicy. Najwyraźniej córka zrobiła sobie poranne wagary. Nie przejęłam się tym szczególnie. Zuzia uczyła się dobrze, mogłam jej pozwolić na mały wybryk. Ale gdy tydzień później powiedziała, że chce mieć na stałe zwolnienie z WF-u, przyjrzałam się jej podejrzliwie.

- Co ty kombinujesz z tą gimnastyką? Jej policzki pokryły się rumieńcem.

- Oj, bo te lekcje są takie nudne! Nic tylko siatka i siatka... - sarknęła. Nic nie rozumiałam. Zuzia zawsze bardzo lubiła sport, więc może te zajęcia rzeczywiście były nieciekawe?

- Ale przecież musisz się ruszać. Rośniesz, uczysz się... - tłumaczyłam jej.

- To będę ćwiczyć w domu! - przerwała mi. - Będę jeździć na rowerze, chodzić na siłownię, Anka może mi pożyczać kartę... Tylko nie ten tragiczny WF w budzie! - zawołała błagalnie.

- Jak chcesz... - bąknęłam bez zapału. Jeszcze mniej go czułam, kiedy słuchałam jak kłamała u lekarki. Że się strasznie męczy podczas biegów i że kręci jej się w głowie, a w końcu zupełnie skołowawszy ją swoim okresem dojrzewania, wyszła z gabinetu ze zwolnieniem w garści.

- Ale z tym rowerem to ja cię przypilnuję! - pogroziłam jej palcem, czując, że chyba źle zrobiłam, godząc się na jej fanaberie. Szybko się jednak uspokoiłam. Zuzi nie tylko nie trzeba było pilnować, ale czasami wręcz powstrzymywać. Codziennie przed lekcjami biegała po parku, po południu gnała na rower, a wieczorem, jeśli nie miała siłowni, to co najmniej przez godzinę się gimnastykowała. Powoli zaczynało jej brakować czasu na naukę.

- Co ty wyprawiasz, dziewczyno? - mówiłam, widząc, jak siada do lekcji czerwona od wysiłku.

- A kolacja? Kiedy zamierzasz ją zjeść? - pytałam.

- Oj, mamuś, nie jestem głodna - odpowiadała. - Nie mów nic do mnie, proszę cię, bo nie zdążę się nauczyć! Wzruszałam ramionami i szłam do kuchni. Przynosiłam jej kanapki albo odgrzany obiad i wychodziłam, żeby nie przeszkadzać. Zżymałam się, kiedy rano widziałam, że prawie tego nie tknęła.

- To ja gotuję, a ty co?! Ty wiesz, ile to kosztuje?! Jedzenia wyrzucać nie będę!

Zuzia niechętnie patrzyła na talerz.

- Kiedy ja nie lubię mielonych - tłumaczyła albo pokazywała nadgryzioną kromkę, mówiąc, że przecież zjadła! Obok leżały jeszcze dwie nietknięte.

- Bo nie znoszę żółtego sera - rzuciła.

- Od kiedy? - brałam się pod boki.

- Jeszcze niedawno się nim zajadałaś.

- No i przejadłam się - mruczała i na tym kończyły się rozmowy z nią. Nie zamierzałam jej prosić. "Zgłodnieje, to zje", machałam ręką na jej głupie fochy. Miałam już dosyć tego "okresu dojrzewania"! Nic Zuzie nie smakowało. Trudno jej było czymkolwiek dogodzić. "Księżniczka!", wzruszałam ramionami.

Dziś wyrzucam sobie brak czujności. Bo przecież nie troski czy miłości! Tak bardzo ją kocham i tak bardzo starałam się być dobrą mamą... Nie chciałam się z nią wykłócać, krytykować. Uważałam, że trzeba jej zostawić swobodę, tak jak moja matka mi. Że zdobywanie doświadczeń najlepiej jej pomoże wyrosnąć na osobę samodzielną. Czy robiłam źle? Chyba tak... Byłam zmęczona, zapracowana. Brałam nadgodziny, żeby zarobić na nasze potrzeby, żeby Zuzia nie czuła się gorsza niż jej zamożne rówieśnice. Dopiero w styczniu dotarło do mnie, że z Zuzią dzieje się coś niedobrego. Zbliżała się studniówka. Jej pierwszy bal! Odkładałam na jej kreację trzy miesiące! Ale choć obeszłyśmy kilkanaście sklepów, nie mogłyśmy dobrać dla niej sukni. Wszystkie były za duże.

- To są już najmniejsze rozmiary - powiedziała ekspedientka dziwnym tonem, jakby mi chciała coś zasugerować. Zaskoczona, spojrzałam uważnie jeszcze raz w lustro na córkę - i zadrżałam! Jak to możliwe, że dotychczas tego nie zauważyłam?! Tych wystających łopatek, tych dołków pod obojczykami, a przede wszystkim tych kości policzkowych sterczących nad szczęką! Podziękowałam i szybko wyszłyśmy ze sklepu. W drodze do domu klepałam coś od rzeczy, o wszystkim i o niczym, żeby tylko Zuzia nie zauważyła mojego przerażenia. Żeby sama się nie zlękła!

Nazajutrz zarejestrowałam ją do lekarza. Opierała się, buntowała, nawet się prawie popłakała, że nie pójdzie z mamusią, jak dziecko na wizytę, ale ja nie ustąpiłam. Nie mogłam jej puścić samej, kiedy podejrzewałam... raka!!! Prawie nie oddychałam, gdy lekarka opukiwała i osłuchiwała chude plecy Zuzi. Zanotowała coś w papierach, dała trzy skierowania i posłała na koniec korytarza na badania na cito. Niecałą godzinę później przejrzała je w milczeniu. Spytała jeszcze Zuzię, czy ciężko jej idzie nauka i nagle poprosiła mnie, żebym poczekała na korytarzu! Zdumiona i przerażona chodziłam tam i z powrotem. Kilkanaście minut później zaprosiła mnie do środka i teraz z kolei Zuzi kazała wyjść na zewnątrz. Usiadłam, wstrzymując oddech, i czekałam na najgorsze.

- Czy pani wie, co to jest anoreksja? - zapytała. Podniosłam na nią osłupiałe oczy i szepnęłam "tak" półżywa ze szczęścia. A więc to nie rak! Nie jakaś straszna śmiertelna choroba, ale zwykłe odchudzanie!

- Boże - westchnęłam z ulgą. - Tak się bałam, że to coś poważnego.

Lekarka popatrzyła mi w oczy.

- To jest bardzo poważne - powiedziała. - Pani córka ma metr siedemdziesiąt wzrostu i waży czterdzieści kilo. Bardzo schudła, ale uważa, że jest pyzata. Wybałuszyłam oczy.

- Ona?! - zawołałam. - To dlatego tak ćwiczy! - mruknęłam zaskoczona. - Ale z kolei z gimnastyki poprosiła o zwolnienie! Skąd jej się biorą te bzdury w głowie?

- To nie są bzdury - zapewniła lekarka. - Nie chciała kiedyś robić jakichś ćwiczeń, była niedysponowana, a nauczyciel tego nie uznał. Zawołał wtedy: "rusz swoją wielką dupę". Akurat chłopcy szli do drugiej sali. Usłyszeli to, zaczęli się śmiać... Może zresztą wcale nie z tego, ale w tym wieku dziewczęta są bardzo wrażliwe na własnym punkcie... Zuzia wciąż uważa, że jest za gruba - zakończyła lekarka z westchnieniem.

Zmarszczyłam czoło. Nareszcie zaczynałam pojmować to, co dotychczas wydawało mi się młodocianą głupotą! Te mordercze ćwiczenia, te pozostawiane kanapki...

- Znajduję w jej torbie po pięć wyschniętych śniadań szkolnych... - szepnęłam.

- Prawdopodobnie jeszcze więcej znajdzie ich pani za meblami albo upchniętych po kątach... Pani córka przez cztery miesiące straciła dwadzieścia pięć kilo. Przypuszczalnie prawie nic nie je...

- No, tak źle nie jest! - odparłam, przypomniawszy sobie sobotnie i niedzielne obiady. - Kiedy siedzimy razem przy stole, zjada właściwie wszystko! Zupę, drugie danie... Bardzo lubi kurczaka...

- I pewnie zaraz potem wychodzi do toalety? - upewniła się lekarka. - Puszcza wodę w łazience?...

- Puszcza... - pokiwałam zdziwiona głową. - A dlaczego? - nie rozumiałam.

- Bo zwraca - odparła pani doktor. - I nie chce, żeby pani to usłyszała.

Serce waliło mi jak młotem. To wszystko było jakieś straszne. Tym straszniejsze, że kompletnie dla mnie niezrozumiałe.

- Ale czemu zwraca? - zawołałam. - Przecież lubi jedzenie! Prosi nieraz wręcz o jakiś smakołyk, białą czekoladę, lubi rurki z kremem... - wyliczałam. - Je, ale potem zwraca, bo boi się przytyć. Boi się każdej kalorii. Listek sałaty przelicza na tłuszcz na swoim ciele.

Słuchałam tych słów w osłupieniu!

- Wiedziałam, że jest coś takiego jak anoreksja, słyszałam to słowo w telewizji. Wiedziałam, że dziewczęta mocno się odchudzają, ale żeby aż tak?!

- Proszę się nie przestraszyć, ale Zuzia musi iść do szpitala.

- Dlaczego? - zawołałam wylękniona. - Już ja ją przypilnuję, żeby jadła! Będę przy niej siedziała, póki nie skończy, póki nie przełknie ostatniego kęsa!... - obiecywałam zawstydzona. Lekarka pokręciła łagodnie głową.

- Pani sobie nie da z tym rady. To poważna choroba, czasami nawet śmiertelna.

Ciarki przebiegły mi po skórze i aż mi tchu zabrakło! Zdawało mi się to niemożliwe, żeby ktoś sam siebie głodził tak bardzo, by zagłodzić się na śmierć! Ale im dłużej słuchałam słów lekarki, tym więcej szczegółów sobie przypomniałam. Drobnych symptomów, które dopiero teraz kojarzyłam!

- Ona wynosi z domu to, czego nie zjada. Widziałam ją kilka razy z pudełkiem... Mówiła, że to dla ptaków - próbowałam się jakoś usprawiedliwić. Doktor nie była zaskoczona.

- Prawdopodobnie Zuzia będzie karmiona dożylnie, jeśli okaże się, że jej organizm nie może przyswajać jedzenia normalnie. Jej wychudzenie na to wskazuje. Dziewczęta, które zwracają każdy zjedzony kęs, wymiotują już potem automatycznie, wystarczy, że pochylą głowy. A kiedy i tego procesu nie zatrzymają, ich żołądki po prostu przestają akceptować jedzenie. Patrzyłam na lekarkę wstrząśnięta. Dopiero teraz zrozumiałam, że z moim dzieckiem stało się coś bardzo złego! Gdy wyszłam z gabinetu, Zuzia zrozumiała, że ja już wiem.

- Córeńko... - poprosiłam błagalnie - obiecaj mi... - głos mnie zawiódł. Łzy napłynęły do jej wystraszonych oczu. Ruszyła głową jakoś bezradnie i szepnęła z rozpaczą:

- Nie umiem. To było miesiąc temu. Straszny miesiąc wypełniony przerażeniem i nadzieją. Wyjęłam list, który Zuzia wsunęła mi do ręki, gdy wychodziłam od niej. Rozchyliłam jego brzegi i przeczytałam parę słów ostatniej linijki: "...tak bardzo chcę żyć!". Przymknęłam oczy i zacisnęłam na nim palce aż do bólu. "Będziesz żyła, córeczko! Musisz!", powtarzałam w myślach z mocą, z jaką wypowiada się zaklęcie.

Elżbieta W., 49 lat

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy