Reklama

Co słychać za ścianą?

Ciszę w naszej kamienicy znów przerwał hałas dobiegający z mieszkania na trzecim piętrze. Westchnęłam ciężko i poprawiłam się na kanapie. Miałam nadzieję, że chociaż w to deszczowe popołudnie będzie chwila spokoju, ale niestety, myliłam się. U lokatorów z góry prawie codziennie odbywały się jakieś awantury.

- Niech się babcia wreszcie ruszy! - słyszałam przez otwarte okno balkonowe zniecierpliwiony, ostry głos sąsiadki.

- Nie będę przecież czekała pod drzwiami łazienki jak na zbawienie! Umyć się trzeba szybko! Szkoda wody i prądu!

Ci ludzie, podobnie jak ja, wprowadzili się całkiem niedawno do tej kamienicy. Zamieszkali u staruszki, która była bardzo schorowana i rzadko opuszczała dom, chyba że pod opieką rosłej kobiety

o ponurym spojrzeniu.

- To wnuczka z mężem się tutaj przenieśli - objaśniła mi pani Ula, sąsiadka z pierwszego piętra, która wiedziała wszystko o wszystkich. - I dobrze zrobili. Oni z małym dzieckiem się gnietli z rodzicami, a babka ma przecież trzy wielkie pokoje! Ona potrzebuje opieki, a oni miejsca - dorzuciła.

Reklama

Ta opieka nad babką wydawała mi się coraz bardziej podejrzana. Ciągle słyszałam kłótnie, wrzaski, starsza pani też nie dawała sobie dmuchać w kaszę. Waliła laską i cienko krzyczała, aż świdrowało w uszach.

W lecie, gdy się sprowadziłam, tak bardzo mi to nie przeszkadzało. Po pracy jeździłam na działkę do rodziców koleżanki, wychodziłam ze znajomymi, wyjechałam nad morze na urlop. Ale gdy nadeszła jesień, zaczęłam więcej czasu spędzać w domu.

I okazało się, że cisza zapada tu tylko wieczorem - gdy rodzina z trzeciego piętra idzie spać. Co dziwne, to dorośli robili najwięcej hałasu. Trzyletnia dziewczynka, którą parę razy widziałam z matką, nie płakała ani nie krzyczała. Jakby jej tam w ogóle nie było.

- Czasem się wytrzymać nie da! - poskarżyłam się koleżankom z pracy, a one ze współczuciem pokiwały głowami.

- Trzeba zadzwonić na policję! - poradziła mi Kaśka.

- Na policję? - zapytałam zaskoczona.

- Nie na policję, tylko do miejskiego ośrodka pomocy społecznej - odezwała się Ala. - Tam przecież pomagają takim rodzinom.

- Ja mam zadzwonić? - zdziwiłam się.

- Możesz ty albo ktoś z sąsiadów. Najlepiej anonimowo, bo ci, na których złożysz skargę, będą mieć do ciebie potem żale i pretensje - dodała Ala.

Pomyślałam więc, że może powiem o sprawie pani Uli? Ona jest taka zainteresowana życiem innych, że pewnie zechce to zrobić. Ale gdy wyjaśniłam jej, o co chodzi, spojrzała na mnie zgorszona.

- A co to ja, jakiś donosiciel jestem? Może jeszcze mam donos napisać na nich? To ich prywatna sprawa, co robią za drzwiami i mnie to w ogóle nie obchodzi! - oddaliła się obrażona.

"Ale do plotkowania to jest pierwsza!", pomyślałam ze złością.

Tego wieczoru u sąsiadów odbywały się iście dantejskie sceny. Przede wszystkim babcia na całe podwórko krzyczała, że ją "biją, głodzą, zabierają pieniądze". Chodziłam po mieszkaniu zdenerwowana, nie wiedząc, co robić! Tak mi było żal tej staruszki. "A jeśli ona cierpi? A jak umrze?", te myśli nie dawały mi spokoju. "Nie mogę tak bezczynnie siedzieć! Trzeba działać!".

Postanowiłam napisać skargę na sąsiadów. Lepiej dmuchać na zimne. W internecie wyszukałam adresy ośrodków pomocy społecznej w naszym mieście. Jak się okazało, jeden był całkiem niedaleko. Na sąsiedniej ulicy.

Gdy wyjęłam kartkę, ogarnęły mnie jednak wątpliwości. Przypomniała mi się pani Ula i to pogardliwe słowo "donosiciel". Nie chciałam być donosicielem. Zmięłam kartkę i wrzuciłam do kubła na śmieci. Tymczasem zapadł wieczór i nagle zrobiło się cicho.

"Może jednak przesadzam?", pomyślałam. "Niektórzy ludzie w rodzinach całe życie się kłócą, bo mają takie charaktery. I może nie trzeba się w to wtrącać?".

Przypomniało mi się, jak nasz kolega z pracy, Marcin, przyszedł kiedyś z wielkim siniakiem pod okiem.

- Już nigdy więcej nie stanę w obronie bitej kobiety! - powiedział wściekły, gdy pytałyśmy, skąd ten siniak.

- No wiesz? W takim wypadku powinieneś z dumą nosić tego siniaka - obruszyła się Kaśka.

- Tak? - Marcin wydął ironicznie usta.

- Wyszedłem z pubu, patrzę - a jakiś chuligan bije dziewczynę. Podbiegłem do niego i jak go nie strzelę! A co zrobiła dziewczyna?! Przyłożyła mi torebką w oko i wyzwała od najgorszych, bo uderzyłem jej ukochanego misiaczka, którego za chwilę zbierała z ziemi, łkając nad jego losem. I to ma być sprawiedliwe?

- Aha, no to co innego - mruknęła pod nosem Kaśka.

"Może ja też zarobię sobie takiego siniaka", rozmyślałam. "I po co mi to?".

Nad ranem jednak z łóżka wyrwał mnie znów pisk starszej pani i wrzaski jej wnuczki.

-- Nie wierć się tak, bo ci włosy powyrywam! - krzyczała młodsza kobieta.

- Boli, boli - łkała babcia.

Wyskoczyłam z łóżka jak oparzona. To nie wyglądało na kłótnię, tylko na klasyczne znęcanie się! Tego nie mogłam tolerować!

"Może jednak zadzwonię do tego ośrodka? Niech się zajmą sprawą", pomyślałam i szybko zrobiłam sobie kawę. Ale doszłam do wniosku, że zgłoszenie to jednak za mało. Że to tylko spychanie problemu, że powinnam naprawdę zadziałać, bo w przeciwnym razie wyrzuty sumienia mnie zjedzą. Prawdę mówiąc, sumienie w tej sprawie gryzło mnie od początku, ale dziś wyjątkowo dało mi się we znaki.

- Musisz tam pójść osobiście i wszystko opowiedzieć - spojrzałam na swoje odbicie w starannie wypolerowanym czajniku. I tak też zrobiłam.

W ośrodku pomocy przyjęła mnie młoda kobieta. Poprosiła, żebym usiadła i powiedziała, z czym przychodzę. Na początku kręciłam się na krześle i czułam się jak zdrajca. Ale kiedy w końcu wyrzuciłam z siebie to, co się dzieje u moich sąsiadów, urzędniczka uspokoiła mnie i zapewniła, że dobrze zrobiłam, zgłaszając tę sprawę.

- Proszę podać mi dokładny adres. Niech się pani nie martwi... Zajmiemy się tym. O pani słowem nie wspomnimy.

- To dobrze - westchnęłam. - Nie chciałabym, żeby sąsiedzi mieli mnie za...

- ... donosicielkę? - dokończyła z uśmiechem młoda kobieta. - To bardzo błędne mniemanie. Jeśli tej pani nic się nie dzieje, to nic się nie stanie, jeśli tam zajrzymy i wypytamy o kilka rzeczy, ale jeśli dzieje się jej krzywda - tu chodzi o zdrowie i życie starszej, bezbronnej osoby. Nie chciałaby się pani znaleźć na jej miejscu, prawda? - zapytała.

Nawet wyobrażenie sobie czegoś takiego sprawiło, że po plecach przeleciał mi nieprzyjemny dreszcz.

- Nie, nie, nigdy w życiu! - odparłam.

- Niech się pani nie martwi, nikt się nie dowie, że to z pani inicjatywy przyjrzymy się tej rodzinie.

Przez parę następnych dni, gdy spotykałam ponurą wnuczkę sąsiadki, omijałam ją z daleka. Nikomu, oczywiście, nie przyznałam się, że zgłosiłam do ośrodka, że coś złego się tam dzieje. Jednak wciąż się wstydziłam i bałam, że sprawa wyjdzie na jaw. Aż któregoś razu na schodach zaczepiła mnie pani Ula.

- Słyszała pani, że do naszych sąsiadów przyszła opieka? Wiedziałam, że to się tak skończy! Ileż się można nad starszym człowiekiem znęcać! Teraz będą mieli za swoje! - dowodziła gorączkowo.

- Ale ostatnio mówiła pani zupełnie co innego - powiedziałam zdumiona. - Mówiła pani, że to nie nasza sprawa - przypomniałam jej własne słowa sprzed kilku dni.

- Ja coś takiego mówiłam?! - zaperzyła się pani Ula. - Nigdy w życiu!

- A skąd pani wie, że się znęcali? - spytałam, niezniechęcona jej wrogim spojrzeniem. - Słyszała coś pani? Widziała?

- Jak to skąd? Jakby się nie znęcali, toby nikt nie przyszedł, prawda? Ciekawe, skąd się dowiedzieli? - spojrzała na mnie, jakby chciała mnie na wylot prześwietlić, a ja poczułam, że oblewam się rumieńcem - Pewnie ktoś doniósł - dokończyła w zamyśleniu. - Przecież nawet na ulicy słychać te awantury!

Musiałam dowiedzieć się, jakie kroki podjęli pracownicy MOPS-u w tej sprawie. Bo rzeczywiście u lokatorów z trzeciego piętra było teraz ciszej. Pomyślałam, że może zabrali tę starszą panią? Może do szpitala albo do jakiegoś ośrodka?

Następnego dnia, przed pracą, poszłam do MOPS-u "zaciągnąć języka".

- Jest pani ciekawa, co u sąsiadów? - uśmiechnęła się do mnie urzędniczka, z którą rozmawiałam parę dni wcześniej. Skinęłam głową.

- U nich wszystko w porządku - odparła.

- Jak to w porządku? - zdumiałam się.

- Przecież podobno się nad nią znęcali?

- A kto pani takich bzdur naopowiadał? - zdziwiła się kobieta. - To skomplikowana sytuacja. Starsza pani jest chora i prawdopodobnie ma zaawansowanego Alzheimera, a jej wnuczka opiekowała się nią, jak umiała - wyjaśniła.

- A te krzyki?

- Nie powinna krzyczeć, to prawda. Ma jednak jeszcze pod opieką niepełnosprawną córkę - głuchoniemą! Mąż cały dzień w pracy. Ona sama z tym wszystkim musi się borykać. Ale już jej wysłaliśmy wolontariusza do pomocy. Dobrze, że pani nam to zgłosiła. Ta kobieta była już u kresu wytrzymałości. Początki depresji, rozumie pani? To, co pani zrobiła, było bardzo słuszne!

"No tak, teraz rozumiem, dlaczego chodzi taka smutna!", uzmysłowiłam sobie.

- Państwo też możecie pomóc - dodała urzędniczka.

Znów się zawstydziłam. Bo przecież nikt z nas o tym nie pomyślał. A jako sąsiedzi powinniśmy być pierwsi. I zaraz przyszło mi do głowy pytanie, co by w takiej sytuacji zrobiła moja mama.

Z pewnością upiekłaby placek. To zawsze się sprawdzało. Dlatego po powrocie z pracy upiekłam placek ze śliwkami.

I z ciepłym jeszcze ciastem w rękach zapukałam do drzwi sąsiadki z trzeciego piętra. Otworzyła i zmierzyła mnie nieprzychylnym spojrzeniem.

- Dzień dobry - przywitałam się. - Mam na imię Beata. Mieszkam tu od lata, dokładnie od czerwca. Jakoś wcześniej nie było okazji, ale... - powiedziałam. - Upiekłam ciasto i tak sobie pomyślałam, że może byśmy się bliżej poznali? Państwo też od niedawna tutaj mieszkacie...

Po raz pierwszy zobaczyłam na twarzy sąsiadki cień uśmiechu.

- Ładnie pachnie to ciasto, babcia kiedyś też takie piekła... Kiedy jeszcze nie była chora... Może w takim razie wejdzie pani na herbatę? Tylko u mnie bałagan. Babcia leży chora, bo się trochę przeziębiła, ale teraz śpi. Możemy chwilkę posiedzieć. Mam na imię Magda... - przedstawiła się. - Proszę, niech pani wejdzie - gestem zaprosiła mnie do mieszkania.

- Bałagan mi nie przeszkadza, a poza tym to niezapowiedziana wizyta! - powiedziałam na to.

Po pokoju kręcił się młody chłopak. Też dostał kawałek ciasta.

- Michał, jestem wolontariuszem - przedstawił się. - Mmm, ale pyszne!

- Pan mi pomaga - zawstydziła się sąsiadka.

- To bardzo dobrze, trzeba sobie pomagać - powiedziałam ciepło, a ona spojrzała na mnie z wdzięcznością.

I tak poznałam Magdę, jej córeczkę Klarę, babcię Anielę, a potem męża Marka. Do dziś nie wiedzą, że to ja poszłam do ośrodka pomocy w ich sprawie, a ja się tym nie chwalę. Jest mi jednak bardzo ciepło na sercu, gdy widzę, że ich życie zmieniło się na lepsze.

A więc może bycie "donosicielem" nie jest takie złe, jak się zwykle uważa? Ja już wiem, że nie!

Beata S., 30 lat

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy