Reklama

Dom taki pusty bez ciebie

Kochałem Anielę całym sercem. Wierzyłem, że się razem zestarzejemy. Niestety, stało się inaczej...

Zerknąłem na zegarek. Zbliżała się czternasta. Sprawdziłem jeszcze kilka plików i spojrzałem na kumpla zza biurka.

- Ja już będę leciał - rzuciłem. - Są imieniny mojej żony - dodałem.

- Jasne - mruknął po chwili Piotrek.

Zebrałem rzeczy i szybko wyszedłem z pokoju. Chciałem jeszcze kupić kwiaty.

- A dla kogo ten bukiet? - spytała kwiaciarka.

- Dla żony - uśmiechnąłem się.

- A jakie żona lubi kwiaty?

- Najbardziej frezje - odparłem, a ona zaczęła fachowo związywać kwiatki.

Dwadzieścia minut później byłem na miejscu. Zaparkowałem auto i przeszedłem przez bramę z napisem Memento mori. Grób mojej żony był z samego brzegu, obok smukłej brzozy.  

Reklama

Tak, świętowałem imieniny żony na cmentarzu. Położyłem kwiaty na chłodnej płycie, zapaliłem świeczki. Wpatrując się w wycięte na nagrobku litery, układające się w to ukochane imię, pomyślałem, że w tym roku wreszcie obchodzę imieniny Anielki tak, jak powinienem. Z radością i wdzięcznością, że ze mną była.

Pamiętam jak dziś - był wrzesień, ponad dwa lata temu. Wróciłem do domu późno, po jakimś firmowym zebraniu, a Anieli nie było. Zdziwiłem się, bo nie uprzedzała mnie, że gdzieś wychodzi. Zdjąłem marynarkę i zobaczyłem na szafce kartkę z moim imieniem. Przeczytałem: Nie wiem, jak Ci o tym powiedzieć, więc piszę.

Krew uderzyła mi do głowy. Pomyślałem, że Aniela chce mnie zostawić. Ale to było jeszcze gorsze.

W tym tygodniu potwierdziła się diagnoza. Kochanie, umieram. Rak. Lekarz mówi, że szanse, by terapia przyniosła jakiś skutek, są znikome. I tak, konsultowałam to z kilkoma specjalistami. Przykro mi.  

Kiedy wróciła, siedziałem w fotelu, wpatrując się w światło ulicznych latarni. Przysiadła na oparciu obok i pogłaskała mnie po skroni.

- Dlaczego nic nie mówiłaś? Od kiedy wiesz? Bierzesz leki? - zasypałem ją pytaniami.

- Sądziłam... że to niemożliwe. Że to się nie może przydarzyć mnie, nam, że wyzdrowieję. Ale to wyjątkowo paskudna odmiana nowotworu. Zjada mnie skutecznie - uśmiechnęła się blado.

Rozmawialiśmy, płacząc, do rana.

Jeszcze wtedy myślałem to samo, co myślą wszyscy bliscy osób poważnie chorych: że trzeba walczyć, że na pewno się uda, jeśli tylko człowiek się nie podda, że przecież są nowoczesne leki, zaawansowane techniki diagnostyczne, eksperymentalne terapie...  

Ale mijały dni i docierało do mnie, że to nie film, że Aniela naprawdę zachorowała na wyjątkowo złośliwą odmianę raka. Leczenie nie przynosiło rezultatów.

- Może wyjedziemy na wakacje? Indie, Meksyk? - zaproponowałem Anieli.

- Nie, nie chcę niczego udawać ani niczego zagłuszać - potrząsnęła głową. - Chcę żyć tak jak dotychczas, może tylko nieco bardziej spokojnie - powiedziała stanowczo. - Spędzać z tobą więcej czasu, gotować, jeść wspólnie w domu, a nie w biegu na mieście... Celebrować te nasze chwile.

I tak właśnie zrobiliśmy. Cieszyliśmy się czasem, który był nam dany. Oglądaliśmy głupie komedie, razem gotowaliśmy, chodziliśmy na spacery... i na wizyty do lekarza. Nie musiałem słuchać jego diagnoz, widziałem, że Aniela słabnie. Chudła, męczyła się, a leki przestawały działać przeciwbólowo.  

Kilka dni później przyszedł kryzys. Zasłabła. Zadzwoniłem po pogotowie i zabrali ją do szpitala. Kiedy się tam zjawiłem, lekarz od razu powiedział, że Aniela raczej już z tego szpitala nie wyjdzie.

Siedziałem przy żonie i z całą jasnością docierało do mnie, że nikt nie powinien tak umierać. Na wąskim szpitalnym łóżku, odurzony lekami, otoczony obcymi ludźmi.

Moja Anielka dostawała silne leki przeciwbólowe, ale cierpiała, widziałem to. W jej sali wciąż świeciły się jarzeniówki, w dzień i w nocy, tyle że w nocy dwie zamiast sześciu. Wciąż słychać było dźwięki wydawane przez aparaturę, rozmowy pielęgniarek, jęki innych chorych. Nie mogłem być przy Anieli zbyt długo, przeszkadzałem personelowi, wypraszano mnie na czas obchodów, podawania lekarstw, wykonywania zabiegów. Nocami modliłem się, by nie umarła w czasie mojej nieobecności, by nie odchodziła z tego świata sama, w tym obcym, zimnym miejscu.

- Nie chcę tu być - wyszeptała któregoś ranka Aniela.

Wiedziałem to, czułem. W szpitalu miała dobrą opiekę, ale przecież to wszystko nie dawało szans na wyzdrowienie. Aniela odchodziła, ale w jakich warunkach?

Zabrałem ją stamtąd. Wynająłem pielęgniarkę, która była z nami przez cały czas, ale sam spędzałem z żoną każdą wolną chwilę. Siedziałem przy łóżku, zwilżałem jej wargi, czytałem gazety albo po prostu milczałem.

- Dobrze, że jestem w domu - powiedziała cicho tydzień po tym, jak zabrałem ją ze szpitala. Potem zapatrzyła się w okno i po kilku minutach zapadła w lekki, niespokojny sen. Siedziałem obok, czytając książkę, i od czasu do czasu zerkałem na twarz żony. Była blada, niemal przezroczysta, z wyraźnie zarysowaną linią niebieskawych żył. Miałem wrażenie, że znam na pamięć tę siateczkę żyłek.

Nagle znów na nią spojrzałem, bo zaczęła oddychać inaczej. Głębiej, spokojniej. Twarz jej się wygładziła, jakby za chwilę miała się uśmiechnąć, jakby śniło jej się coś przyjemnego. Kilkanaście sekund później dotarło do mnie, że już nie oddycha. "Dziękuję ci, Boże, że nie była w takiej chwili sama", pomyślałem.  

Siedziałem, trzymając ją za rękę i nie chcąc dopuścić do siebie myśli, że Aniela już na mnie nie spojrzy, nie uśmiechnie się, nic nie powie.

Potem był pogrzeb, który zorganizowali moi teściowie, ja tylko podpisywałem jakieś dokumenty.

Wiedziałem, że muszę żyć dalej i wcale mnie to nie cieszyło. Chciałem w spokoju cierpieć. Oglądać zdjęcia, pamiątki, błądzić wzrokiem po ścianach, które razem malowaliśmy, siedzieć w fotelu, na brzegu którego tak często przysiadała. Cały dom był pełny Anieli, jej zapachu, jej kroków. Wciąż mi się wydawało, że zaraz otworzą się drzwi i stanie w progu, uśmiechnie się... A potem serce pękało mi na tysiąc kawałków, bo docierało do mnie, że to nigdy nie nastąpi.

Pracowałem, jadłem, spałem, myłem zęby. Jakoś. Z przyzwyczajenia.

Minął prawie rok. W dniu imienin Anieli - pierwszych bez niej - pomyślałem, że czas coś zrobić z tym pustym, cichym domem. Postanowiłem przejrzeć rzeczy żony, część oddać potrzebującym.

Zajrzałem też do jej laptopa, żeby sprawdzić, czy jeszcze jest sprawny. Działał. Na środku pulpitu zobaczyłem plik zatytułowany "Wojtek, przeczytaj".

Otworzyłem go, zastanawiając się, jak to możliwe, że wcześniej nie zajrzałem do komputera Anieli. Był zamknięty w szafce, a ja ogólnie nie ruszałem rzeczy żony. Teraz, prawie rok po jej śmierci, z bijącym sercem czytałem słowa, które napisała z myślą o mnie. Nie był to długi list.  

Wojtek, proszę cię, nie rozpamiętuj mojej śmierci. Pamiętaj, że żyłam, że byliśmy szczęśliwi. Kocham cię, A.

PS. Mam prośbę. Świętuj moje imieniny, zawsze lubiłam ten dzień.

Spojrzałem na zegarek w rogu monitora. Była prawie północ. Kończyły się imieniny Anielki... A ja nawet nie pojechałem na cmentarz, bo zabrakło mi odwagi.

Od tamtego dnia zacząłem wszystko zmieniać. Wciąż brakowało mi Anieli, ale starałem się nie rozpaczać. Pracowałem, odwiedzałem teściów, robiłem zakupy, żyłem. A kilka tygodni temu, 18 listopada, kupiłem jej ulubione żółte frezje. Wyszedłem wcześniej z pracy, żeby odwiedzić ją na cmentarzu, by znów znaleźć się blisko niej. Wieczorem razem z teściami i grupką bliskich nam osób poszedłem na mszę za duszę Anieli. Gdy nabożeństwo dobiegło końca, moje serce wypełnił dziwny spokój.

Może kiedyś poznam jakąś kobietę, może się zakocham, nie wykluczam tego. Ale jedno jest pewne: zawsze będę pamiętał o Anieli. Była moją miłością, moją przyjaciółką, moją żoną. Tak, teraz jestem już na tym etapie, że umiem się z tego cieszyć.

Wojciech S., 48 lat

Z życia wzięte
Dowiedz się więcej na temat: uśmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy