Reklama

Jedziemy do SPA!

- Tak? - uniosła brew.

- Tak. W ten piątek. Do Karpacza. W programie jest romantyczna kolacja w blasku świec, kąpiel w kozim mleku przy muzyce relaksacyjnej i odprężający masaż gorącymi kamieniami przy kominku.

I zabiegi pielęgnacyjne. Peeling miodowy ciała z maseczką błotną - przedstawiałam program, który czytałam tyle razy, że znałam go na pamięć.

Ależ miałam satysfakcję! Choćby dla takiej chwili warto było wiercić mężowi dziurę w brzuchu o ten wyjazd. Monika udawała obojętną, ale dobrze widziałam, że jej zaimponowałam.

Reklama

- A jak to SPA się nazywa?

Podałam jej nazwę ośrodka.

- Nie znam - orzekła Monika tonem znawcy. - Nie słyszałam nawet.

- To, że nie słyszałaś, jeszcze chyba o niczym nie świadczy, prawda? - powiedziałam nieco urażona.

- No niby nie... - westchnęła Monika.

Ona za nic by się nie przyznała, że coś zrobiło na niej wrażenie. Zawsze wywyższała się nade mną. Zadzierała nosa, opowiadając o swoim cudownym życiu i małżeństwie. Jej Tomek był ważnym dyrektorem i Monika uwielbiała podkreślać, że ona pracuje tylko z nudów. Codziennie urządzała rewię mody i chwaliła się jakimś nowym ciuchem. Używała tylko najdroższych kremów, regularnie chodziła do kosmetyczki i fryzjera, a co drugi weekend wyjeżdżała do SPA.

O wszystkim tym opowiadała mi ze szczegółami, a ja zazdrościłam jej jak diabli. Bo gdy słuchałam tych jej opowieści, moje własne życie wydawało mi się takie beznadziejne, nudne i szare... Tylko praca, dom, praca, dom...

No i jeszcze jeden stały punkt programu: nieustające problemy finansowe. Staszek nie zarabiał dużo, ja też nie najlepiej. Skoro kupno nowej pary butów wiązało się dla mnie z wieloma wyrzeczeniami, to co tu dopiero mówić o ekskluzywnych kosmetykach albo wyjazdach. A w związku z tym, o cudownym pożyciu małżeńskim... Tego właśnie zazdrościłam koleżance najbardziej. Że tak wspaniale układa się jej z Tomaszem.

- Sądzisz, że gwarantuje im to wspólne wydawanie pieniędzy? - kpił Staszek

- Na pewno nie przeszkadza!

I coraz częściej wyrzucałam mężowi, że nas na nic nie stać, a przez to oddalamy się od siebie, bo zamiast cieszyć się życiem, zamartwiamy się o pieniądze. Że problemy codziennej egzystencji nas wykańczają. Że rozmawiamy właściwie tylko o forsie. Wtedy mąż naskakiwał na mnie, że jestem materialistką.

- Czy chęć wygodnego życia to materializm? - pytałam.

- I tego ci tak brakuje? - dociekał. - Jak tak bardzo pragniesz wyjazdów, możemy jechać, samochód mamy. Na przykład do lasu, na grzyby. Nie chciałabyś?

- Gdzie? - irytowałam się. - No tak, tam można wystąpić w starych ciuchach! I pieniędzy się nie wyda - ironizowałam.

- Wprost przeciwnie, jeszcze się skorzysta, bo przez dwa tygodnie będziemy jeść na obiad kartofle w grzybowym sosie.

- A co? Monika nie jada kartofli w grzybowym sosie? - pytał złośliwie Staszek.

- Tu nie chodzi o Monikę, ale o mnie! I wiesz co? Nie mam sił ci już tłumaczyć, że chcę mieć coś z życia - machałam ręką.

W końcu jednak Staszek zrozumiał. Wziął jakąś fuchę i to on wyskoczył z tym wyjazdem do SPA. Myślałam, że zemdleję z wrażenia.

- Coś z życia trzeba mieć - rzucił, jakby sam to wymyślił. - Więc wybierz coś, tylko wiesz... Nie szalej z ceną.

- Nie będę! - uściskałam męża.

Przejrzałam w internecie wszelkie możliwe oferty, od których zakręciło mi się w głowie. Kąpiele w winie, w czekoladzie, masaże olejkami aromatycznymi, zabiegi wyszczuplające, upiększające i jakie tylko się chce. W sumie to cieszyłam się, że jestem ograniczona pieniędzmi, bo to uprościło wybór. Padło na ośrodek, który zapraszał na promocyjny weekend dla dwojga. Cena, choć okazyjna, i tak była wysoka, ale SPA kusiło romantyczną atmosferą i rozgrzewającym zmysły pakietem zabiegów.

Nie mogłam się doczekać wyjazdu. Czułam, że to będzie przełom. Odpoczniemy, zrelaksujemy się, wrócimy jak nowo narodzeni i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Jak Monika z Tomaszem choćby.

W piątek zajechaliśmy do Karpacza. Zarejestrowaliśmy się w recepcji, zapłaciliśmy ustaloną cenę, po czym dostaliśmy zielone bransoletki na ręce i poszliśmy do pokoju, który... trochę mnie rozczarował.

- Wystrój nieszczególny - orzekł Staszek, rozglądając się po pustawym wnętrzu, które było malowane parę lat temu.

- Daj spokój - uśmiechnęłam się. - I chodź lepiej na naszą romantyczną kolację przy świecach. Zaraz siódma.

Romantyczną kolację serwowano w hotelowej restauracji, w której krzątali się kelnerzy, zbierając ze stołów naczynia po innych gościach. Gdy jeden z nich zobaczył nasze zielone bransoletki, wskazał nam stolik przybrany tandetnym stroikiem ze sztucznych kwiatów i zapalił świecę. Trochę dziwnie się czułam, bo sala była rzęsiście oświetlona. Do jedzenia dostaliśmy mało wykwintną pierś kurczaka z ziemniakami i po lampce wina. Zerknęłam na męża, ale on się uśmiechnął.

- Ależ tu romantycznie - dodał mi otuchy.

Naprawdę jej potrzebowałam, bo nie spodziewałam się, że będę romantyczną kolację spożywać w pośpiechu, byle tylko móc już ją zakończyć.

- To jakaś farsa! - zżymałam się.

Pracujący wokół nas personel pokrzykiwał na siebie, brzęczał sztućcami i szkłem, szurał krzesłami, słowem robił wszystko, żeby cały romantyzm trafił szlag.

- Jedzmy szybciej, bo nas też sprzątną - zażartował Staszek.

Pomyślałam, że kochany jest ten mój mąż, bo równie dobrze mógłby zacząć narzekać na moje głupie pomysły z ekskluzywnymi wyjazdami.

- Jutro mamy pieszczącą zmysły kąpiel w kozim mleku. Będzie super - przekonywałam bardziej siebie niż jego.

Ale nie było. Najpierw okazało się, że kąpiel bierzemy nie wspólnie, ale po kolei. I jedno musi czekać na drugie na zimnym korytarzu przed nieprzytulną łazienką.

- Wanna jest w ośrodku jedna, bo to bardzo droga wanna - wyjaśniła mi urażona pani z obsługi. - Proszę się rozebrać i położyć, ja włączę hydromasaż.

- Ale tu jest woda z pianą... Miałam mieć kąpiel w kozim mleku.

- Wszystko się zgadza - kobieta obrzuciła mnie karcącym spojrzeniem.

Kozie mleko okazało się nie mlekiem, jak naiwnie myślałam, ale płynem do kąpieli o zapachu mleka, zaś sama kąpiel trwała zaledwie około kwadransa. Na szczęście woda była ciepła i przyjemnie bulgotała. Gdyby jeszcze z głośników cicho sączyła się muzyka... I żeby była relaksacyjna...

Niestety, puszczali przeboje disco, które dudniły, aż uszy bolały. Może dlatego ten kwadrans wcale nie wydawał mi się taki krótki. I może kierownictwu SPA o to właśnie chodziło?

- Rzeczywiście, pełen relaks - rzucił z przekąsem mąż, gdy wyszedł z łazienki.

- Może masaż nam się spodoba? - wyraziłam nadzieję.

- Może. Ale przekonamy się o tym dopiero po południu. Pójdziemy na spacer?

- Pewnie - ucieszyłam się.

Przemierzyliśmy całe miasteczko, zjedliśmy gulasz w knajpce pod lasem. Obserwowaliśmy turystów, pokpiwając z wyfiokowanych paniuś spacerujących po górskim miasteczku na niebotycznych obcasach. Pomyślałam, że Monika pewnie też by się tak ubrała. I kpiłaby z mojego znoszonego dresu.

- Skręćmy do lasu - zaproponował Staszek. - Ta droga chyba prowadzi do schroniska. O, jest szlak. W szkole średniej jeździliśmy tu na rajdy.

Szliśmy, trzymając się za ręce. Obejrzeliśmy schronisko, potem skręciliśmy w las, gdzie urządziliśmy zawody w zbieraniu grzybów, których było zatrzęsienie, więc zwycięzca nie został wyłoniony, bo pogubiliśmy się w rachunkach.

- Kurczę, szkoda, że nie mamy jakiegoś worka - zmartwiłam się.

- Po co, żeby przez dwa tygodnie jeść kartofle z grzybami? - ironizował Staszek.

- A żebyś wiedział! - roześmiałam się.

- Jutro przyjdziemy tu z reklamówkami.

- Dobra, ale najpierw wróćmy do hotelu, bo masażyści czekają.

Pomyślałam, że jakoś wcale mi się do nich nie spieszy. Tak przyjemnie spacerowało się po lesie z mężem. Śmialiśmy się, wygadywaliśmy głupstwa i było cudownie.

Wróciliśmy jednak. Wielka sala do masażu gorącymi kamieniami, który miał się odbywać przy ogniu trzaskającym w kominku, przywitała nas chłodem.

- Niestety, kominek się zepsuł - oznajmiła jedna z dwóch masażystek.

- Jak to się zepsuł? - zdumiałam się.

- Jest elektryczny - odparła kobieta.

- Myślałem, że ogień będzie trzaskać w kominku - rozżalił się Staszek.

- No tak. Tyle że sztuczny... Proszę się rozebrać do majtek i położyć na stołach.

Gorące kamienie trzymały ciepło krótko, więc tylko początek masażu był przyjemny. Potem zrobiło mi się zimno, a jak na złość, masażystki przykładały się do pracy i masowały nas bitą godzinę.

- To jutro jeszcze zabieg pielęgnacyjny i koniec tych luksusów - stwierdził Staszek, kiedy wyszliśmy z sali kominkowej.

- Jakoś to przeżyjemy - westchnęłam.

Przeżyliśmy, choć z niejakim trudem, bo okazało się, że zabrakło miodu do peelingu, a maseczka z błota odżywiała nasze ciała za długo, bo zastygła i ciężkim zadaniem było zmywanie z siebie błotnej skorupy pod prysznicem.

Z ulgą wymeldowywaliśmy się z hotelu.

- To co? Wracamy? - zapytał Staszek, kiedy zapakował walizki do bagażnika.

- Jeszcze musimy pójść do lasu. Grzyby! - przypomniałam mu.

- O! Naprawdę chcesz iść zbierać grzyby?

- Naprawdę. To w końcu był najlepszy punkt programu - odparłam szczerze.

- Kurczę, tyle pieniędzy poszło w błoto, i to dosłownie - roześmiał się Staszek.

- Nie ma co żałować, ani narzekać. Koniec końców cieszę się, że tu przyjechaliśmy. Bo świetnie się z tobą spędza czas, kochanie - przytuliłam się do męża, a on uścisnął mnie mocno.

- Musimy więc spędzać go razem więcej.

Kiedy dotarliśmy do domu, na kolację zjedliśmy ziemniaki z grzybami. Była przepyszna i bardziej romantyczna niż tamta w hotelu.

- I jak SPA? - zapytała Monika.

- SPA jak to SPA, sama wiesz, ale spacery ze Staszkiem po górach super - odparłam z uśmiechem.

Monika nie odpowiedziała. Za to w następny poniedziałek uraczyła mnie opowieścią o weekendowym wyjeździe do Szklarskiej Poręby, gdzie poddała się serii zabiegów kawiorowych. Po raz pierwszy nie słuchałam jej z wypiekami na policzkach. Wcale nie słuchałam. Wspominałam niedzielną wyprawę nad rzekę, podczas której Staszek nauczył mnie zarzucać wędkę...

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy