Reklama

Jeśli kochać, to tylko w Toskanii

Nie ma miłości! To pewne jak to, że dwa i dwa to cztery. Sama już się wielokrotnie o tym przekonałam, choć moje ostatnie rozczarowanie było oczywiście najgorsze i najbardziej bolesne...

 Za miesiąc miał się odbyć mój ślub z Darkiem. Planowaliśmy go już od półtora roku. I wszystko na nic! Pewnego razu koleżanka powiedziała mi, że widziała w mieście mojego narzeczonego z jakąś ciężarną dziewczyną. Oczywiście nie uwierzyłam jej, ale dla pewności zapytałam o to lubego. Darek najpierw bardzo się zmieszał, a potem przyznał, że wpadł ze swoją byłą dziewczyną.

- To niczego radość między nami nie zmienia - zapewniał żarliwie. - Ciebie kocham i z tobą się ożenię...

- Żadnego ślubu nie będzie! - przerwałam mu. - Nie wyjdę za faceta, który mnie zdradza i ukrywa fakt, że zostanie ojcem! - krzyczałam.

Reklama

Rozpłakałam się dopiero, gdy wyszedł. Miałam złamane serce... Wtedy doszłam do wniosku, że miłość to wymysł poetów i egzaltowanych panienek. "Wszyscy mężczyźni to dranie!", myślałam, tonąc we łzach. "Każdy prędzej czy później zdradzi mnie i oszuka... Już nigdy żadnemu nie zaufam. Koniec z facetami!", postanowiłam solennie.

Po zerwaniu z Darkiem w pierwszej kolejności sprzedałam suknię ślubną. Potem skończyłam pisać magisterkę, która od przeszło roku leżała odłogiem. Zmieniłam też pracę. W poprzedniej miał etat mój eksnarzeczony, więc to było konieczne.

Tak się złożyło, że trafiłam do firmy budowlanej, która stanowiła część międzynarodowej korporacji. Wznosiliśmy biurowce, centra handlowe, a czasem osiedla mieszkaniowe w całej Europie. Dzięki temu sporo wyjeżdżałam za granicę. Wiedziałam, że wpadłam w oko kilku pracownikom, ale trzymałam ich na dystans. Prawdę mówiąc, wszyscy mnie irytowali. Te ich obleśne spojrzenia, zaglądanie w dekolt i niestosowne odzywki doprowadzały mnie do szału!

Zresztą wiedziałam, że większość z nich jest albo żonatych, albo w stałych związkach. Z definicji więc odpadali. "Nie rób drugiemu, co tobie niemiłe", pamiętałam stare przysłowie. Poza tym byłam wierna swojemu postanowieniu: zero facetów. Jednak do czasu... 


Na Mattea, architekta z Florencji, nie od razu zwróciłam uwagę. Chociaż był bardzo przystojny, sprawiał wrażenie nieśmiałego. Kiedy czasem nasze oczy się spotykały, od razu spuszczał wzrok i rumienił się. Wiedziałam, że mu się podobam, ale on nigdy nie próbował mnie podrywać. Okazja do rozmowy nadarzyła się dopiero wtedy, gdy pojechałam do Florencji w sprawie inwestycji, przy której mieli pracować robotnicy z Polski.

Moim zadaniem było zorganizowanie bazy noclegowej dla 50 robotników. Matteo pokazał mi Toskanię i był moim tłumaczem. Na szczęście sprawy organizacyjne poszły nam sprawnie, dzięki czemu mieliśmy więcej czasu na zwiedzanie okolicy. Często prosiłam mojego przewodnika, by się zatrzymał, bo chciałam zrobić zdjęcie.

- Jesteś jak ci szaleni Japończycy ze swoimi aparatami albo jak paparazzi - śmiał się ze mnie Matteo, gdy po raz kolejny zarządziłam postój. Całą sobą chłonęłam ten cudny krajobraz i robiłam setki zdjęć samotnym domostwom na wzgórzach, gajom oliwnym, winnicom czy ciągnącym się po horyzont polom kwitnących słoneczników.

Tam było tak niewiarygodnie pięknie! Sama nie wiem, jak to się stało, że nagle z zawodowych tematów zeszliśmy na sprawy prywatne. Powoli się zaprzyjaźniliśmy. W końcu, podczas kolejnej wyprawy, opowiedziałam mu o swoim zawodzie miłosnym i o rozpaczy, a wtedy okazało się, że przeszło dwa lata temu Matteo z podobnych powodów rozstał się ze swoją wieloletnią narzeczoną.


 - Miałem, jakby to ująć, współudziałowca... Podobno kochała nas obu i nie mogła wybrać, z którym chce być - mówił ze smutkiem. - Zniosę wiele, ale zdrady nie wybaczę nigdy...

- Ja też... - szepnęłam. Wtedy on popatrzył na mnie tak jakoś tęsknie, aż się zarumieniłam, ale wytrzymałam jego spojrzenie. Chwilę później jego usta delikatnie dotknęły moich, a ja zamiast się odsunąć, przywarłam do nich mocniej. "Chyba zwariowałam!", przemknęło mi przez głowę, jednak nie przerywałam pocałunku. "Chwilo trwaj!", myślałam rozanielona, ale w końcu zabrakło nam tchu. Matteo otoczył mnie ramieniem, cała drżałam.

- Nie mogę się znów zakochać. Nie chcę zostać zdradzona - szepnęłam w pewnej chwili. - Nie chcę... Dlatego jeśli dla ciebie to ma być tylko przelotny romans, daruj sobie... - moje oczy wypełniły się łzami.

- Gulia, cara mia, przecież ja ciebie kocham! - przerwał mi. - Zakochałem się w tobie od pierwszego wejrzenia jeszcze w Warszawie! Lecz ty wtedy patrzyłaś na mnie z góry. Teraz rozumiem, dlaczego byłaś taka niedostępna. Ale ja nigdy nie zrobiłbym ci krzywdy - dodał i znów mnie pocałował, a mi zawirowało w głowie, tym razem ze szczęścia.

W ciągu kilku najbliższych dni mój świat nabrał intensywnych kolorów. Znów kochałam i byłam kochana. Co do tego nie miałam najmniejszych wątpliwości. W czarnych oczach Mattea widziałam uwielbienie i zachwyt, a na samą myśl, że zaraz weźmie mnie w ramiona, aż drżałam z rozkoszy. Kiedy leżeliśmy przytuleni do siebie, czułam, że cała należę do niego i że on też jest tylko mój. Jeszcze nigdy nie byłam z nikim tak blisko, a przecież dzieliło nas wszystko. Nasze światy były zupełnie inne, ale oboje chcieliśmy tego samego: miłości...

Kiedy szliśmy gdzieś razem, Matteo patrzył tylko na mnie, jakby inne kobiety w ogóle nie istniały. To była miła odmiana po Darku, który w moim towarzystwie taksował wszystkie dziewczyny. Matteo był bardzo romantyczny. Któregoś sobotniego dnia zawiózł mnie do Werony, pod dom Capulettich.

- Tu kiedyś mieszkała pewna nieszczęśliwa Gulia - powiedział. - O, widzisz, tam na patio jest jej posąg. Jak dotkniesz jej ręki, to już zawsze będziesz szczęśliwa. Tak robią wszystkie zakochane dziewczyny w Italii. Przyjeżdżają tu i dotykają ręki posągu. To taka magia, ale skuteczna...

Niestety, nasza sielanka dobiegała końca. Trzy tygodnie minęły i musiałam wracać do kraju, choć serce pękało mi z żalu. Tuż przed wyjazdem poszłam z ukochanym do domu jego rodziców, gdzie zebrała się cała ogromna i bardzo hałaśliwa familia. Wszyscy witali mnie jak członka rodziny i zagadywali po włosku, a ja tylko uprzejmie kiwałam głową. Potem Matteo opowiadał mi o swoich ciotkach i wujkach. Tak bardzo nie chciałam ich opuszczać, ale służba nie drużba... 


Zaraz po powrocie do kraju wykupiłam kurs włoskiego, żeby nauczyć się chociaż podstawowych zwrotów w języku mojego ukochanego. Widywaliśmy się co weekend: raz Matteo przylatywał do Warszawy, a raz ja jeździłam do Włoch. Niestety, po każdym takim upojnym spotkaniu przychodziło rozstanie i straszna tęsknota. Właściwie, to żyliśmy od piątku do niedzieli, a przez resztę tygodnia marzyliśmy o wzajemnych pocałunkach i pieszczotach. Niestety, czasem zdarzało się i tak, że z pot wodu mgły uniemożliwiającej wylot samolotu albo jakiejś dodatkowej pracy nie mogliśmy się spotkać w weekend. Wtedy pozostawały nam rozmowy telefoniczne albo przez Skype’a. Matteo rozczulał mnie swoją chęcią nauczenia się języka polskiego. Niestety, na nauczycieli wybrał sobie polskich robotników, którzy pracowali na budowie pod Florencją. Najpierw więc opanował wszelkie możliwe przekleństwa, a potem różne zwroty miłosne.

- Kocham cię, ty moja kochana krowo - powiedział podczas któregoś spotkania, a mnie zatkało z oburzenia. Zdumiony moją miną, zapytał niepewnie, czy to, co powiedział, nie znaczy: kocham cię, o moja najpiękniejsza... Pokręciłam głową i roześmiałam się.
- Ojej, ci okropni Polacy znowu mnie oszukali? - zmartwił się Matteo. Od tej pory mój ukochany uczył się polskiego za pomocą słowników i skutek był... równie zabawny. Któregoś dnia przyznałam mu się, że cała ścierpłam, bo podczas przeszło godzinnej rozmowy z nim przez telefon siedziałam na podłodze.

- O cara mia! - zawołał przejęty i dodał po polsku: - A dupa ci nie zmarzła?

I było w tym tyle troski, że aż się rozczuliłam, choć potem zaczęłam się śmiać.

- Znowu powiedziałem coś nie tak? - dopytywał speszony. Największe wrażenie zrobił jednak na mojej mamie. Podczas pierwszej wizyty u moich rodziców Matteo wręczył mamie bukiet róż i z przymilnym uśmiechem zapytał łamaną polszczyzną:

- Jak tu cudnie śmierdzi! Czy to pani dzieło? 


Mama najpierw popatrzyła na niego groźnie, a potem razem z ojcem o mało nie umarliśmy ze śmiechu. Matteo patrzył na nas jak na wariatów. Kiedy wyszedł, rodzice stwierdzili, że "mój Italiani" jest w porządku.

- Trudno będzie się wam pokłócić - powiedział tata z miną znawcy. - Wystarczy, że Matteo palnie coś po polsku i zanim dojdzie do awantury, ty już umrzesz ze śmiechu...

Na wiosnę Matteo zabrał mnie do San Gimignano, toskańskiego miasteczka, które jest nazywane średniowiecznym Manhattanem. Przed wiekami tutejsi bogacze budowali jak najwyższe wieże, a ich wysokość świadczyła o majątku właścicieli. Ukochany kazał mi się wdrapać na jedną z nich i tam poprosił mnie o rękę. Chociaż w sumie to chyba nie poprosił... Podał mi tylko pierścionek z brylantem i ciężko dyszał. Równie zasapana włożyłam go na palec i twierdząco kiwnęłam głową.

- To cudownie, że się zgadzasz - wciąż mówił z trudem. - Gdybyś odmówiła, musiałbym się rzucić z tej wieży...

- Nie strasz mnie... - przytuliłam go mocno do siebie. Okres narzeczeństwa nie trwał długo. Szybko zrozumieliśmy, że nie możemy żyć na odległość i postanowiliśmy się pobrać. Do maleńkiego, kamiennego kościółka na wzgórzu szłam drogą otoczoną cyprysami. W promieniach zachodzącego, toskańskiego słońca widziałam ciemne oczy mojego ukochanego i myślałam już tylko o tym, jak bardzo go kocham i jak mu ufam. Przed księdzem, rodziną i przyjaciółmi złożyliśmy przysięgę miłości i wierności małżeńskiej, obiecaliśmy też, że będziemy ze sobą, dopóki śmierć nas nie rozłączy. Kiedy to mówiliśmy, nie mogliśmy opanować wzruszenia. Oboje wierzymy, że tak właśnie będzie... Po ślubie zamieszkaliśmy w małej miejscowości pod Florencją. W końcu to w Toskanii zrodziła się nasza miłość...

Julia

Imiona bohaterów zostały zmienione.

Najpiękniejsze romanse
Dowiedz się więcej na temat: Włochy | Toskania | romans
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy