Reklama

Mój piciorys

Chcę opowiedzieć, jak to wszystko się zaczęło i do czego doprowadziło. To będzie taki mój "Piciorys".

Mając siedemnaście lat wyszłam za mąż. Nie byłam w ciąży, po prostu zakochałam się. W 1988 roku przyszedł na świat mój pierwszy syn, a rok później drugi. Chciałam być szczęśliwa, jednak czegoś mi brakowało...

W latach dziewięćdziesiątych lubiłam napić się dla przyjemności. Zdarzało się to sporadycznie. Wychowywałam wtedy dwójkę małych dzieci. Chłopcy nigdy nie widzieli mnie pijanej.

W tym okresie piłam tylko przy okazji imienin, świąt lub spotkań towarzyskich. Dopiero około 1999 roku zaczęłam coraz częściej szukać okazji, żeby wypić. Zaczęłam coraz częściej organizować spotkania towarzyskie, kolacje zakrapiane alkoholem. Zauważyłam, że picie alkoholu sprawia mi przyjemność. Czułam się wtedy rozluźniona, zadowolona, zapominałam o problemach i smutkach, zdarzało mi się nieraz, że nie pamiętałam końca imprezy, a dzień zaczynałam od wypicia piwa...

Reklama

Coraz częściej chodziłam w te miejsca, gdzie wiedziałam, że będzie alkohol. Często bez żadnej okazji organizowałam "domówki". Byle tylko się upić. Zaczęłam odczuwać tak zwanego kaca moralnego, co spowodowało, że coraz częściej piłam w samotności. Zaniedbywałam obowiązki domowe i rodzinne.

Synowie, mąż i znajomi zaczęli zauważać, że dzieje się ze mną coś złego. Z początku tłumaczyłam się chorobą lub złym samopoczuciem. Próbowałam panować nad sytuacją, ale mój alkoholizm był coraz bardziej widoczny. Odstawiałam alkohol na jakiś czas, ale potem znowu do niego wracałam. Popijałam wieczorami z mężem, kiedy chłopcy szli spać, żeby przed nimi ukryć swój problem i żeby nie widzieli, że mama pije. Próbowałam udowodnić bliskim, że alkohol nie jest dla mnie problemem. Idąc na przyjęcie, nie piłam wcale, chciałam pokazać innym, że nie muszę tego robić. Ale w domu miałam już przygotowane piwo lub wódkę, które wypijałam natychmiast po powrocie z imprezy. Oczywiście robiłam to w ukryciu.

Z czasem nie potrafiłam już maskować swojego nałogu, zaczęły się problemy w pracy. Mój szef zauważył, że coraz częściej po weekendzie jestem zmęczona, roztargniona i nie wyglądam najlepiej. Najpierw zwracał mi uwagę i mówił, żebym się opamiętała, ale skończyło się na rozmowie w cztery oczy i naganie...

Wydawało mi się to trochę niesprawiedliwe, ponieważ swoje obowiązki jako pracownik wykonywałam solidnie, nigdy niczego nie zaniedbywałam. Na początku 2004 roku postanowiłam się zwolnić i poszukać innej pracy. Mówiłam sobie: "Odpocznę w domu dwa miesiące, potem zacznę szukać nowej posady." Jednak będąc w domu, nic nie robiłam, bo nic mi się nie chciało. Zaczęłam zaniedbywać swój wygląd, tłumacząc sobie, że nie muszę się starać, skoro siedzę w czterech ścianach i nikt mnie nie widzi.

W czerwcu tego samego roku zmarł mój tata, którego bardzo kochałam. Czułam wtedy ogromny żal i ból. Całkowicie utraciłam nad sobą kontrolę. Zaczęłam pić ciągami, które były coraz częstsze i dłuższe. W domu działo się coraz gorzej. Przestałam szukać pracy. Bliscy namawiali mnie, żebym przestała się niszczyć, ja jednak nie słuchałam i nadal udawałam, że nie mam żadnego problemu. Odsunęłam się od męża, rodziny, znajomych. Ogarnęło mnie uczucie beznadziei, samotności i pustki.

Do 2008 roku żyłam w ciągłej nietrzeźwości. Nie potrafiłam wstać z łóżka bez klina. Moja tolerancja na alkohol wzrosła. Siedziałam w domu i sączyłam procenty. Ciągi narastały, zobojętniałam na wszystko. Wydawało mi się, że skoro nikt nie widzi mnie pijanej, przewracającej się, to wszystko jest w porządku. Mimo że moi dorośli synowie mówili: "Mamo, co ty robisz, opamiętaj się!", nie robiło to na mnie wrażenia. Nic mnie nie interesowało, nic! Stosunki z mężem popsuły się całkowicie. Kłótnie, awantury i pobicia, jakie fundował mi mój ślubny, doprowadziły do tego, że swój ból zapijałam alkoholem. Nie rozmawiałam o tym z nikim, po prostu piłam. Alkohol był moim przyjacielem, moim lekarstwem na ból.

Przestaliśmy z mężem współżyć. Wtedy mnie zgwałcił. Nie mogłam o tym zapomnieć! Gdy mnie dotykał, czułam ból, lęk, strach i obrzydzenie. Aby kolejny raz zmusić się do zbliżenia, musiałam się upić, żeby niczego nie czuć. W sierpniu 2008 roku mój mąż się powiesił. Nie mogłam sobie z tym poradzić, bo chociaż pod koniec życia zadał mi tyle cierpienia, to jednak był ojcem moich dzieci... Kiedyś go kochałam...

Upijałam się do nieprzytomności. Żyłam w ciągłym poczuciu winy. Użalałam się nad sobą w samotności, przy butelce wódki, wina lub piwa. W tym okresie piłam na okrągło, nie jadłam. Przełom nastąpił 30 grudnia 2008 roku. Poprosiłam syna, żeby zadzwonił po karetkę, bo już nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Trafiłam na pogotowie, tam dostałam ataku padaczki alkoholowej. Zostałam w szpitalu, ale bałam się przejść na oddział odwykowy. Zdecydowałam się na to dopiero w lutym 2009. Ukończyłam całą terapię, wydawało mi się, że wiedza, jaką otrzymałam, da mi siłę do wytrwania abstynencji. W kwietniu wyszłam do domu, czułam się świetnie, nie pijąc, byłam zadowolona i radosna. Zaczęłam szukać pracy. Trochę to trwało, ale trafiła się robota w Niemczech przy szparagach. Nie namyślając się długo, postanowiłam pojechać.

Było ciężko, ale jakoś dawałam sobie radę. Jednak pojawiło się dla mnie bardzo duże zagrożenie: piwo, które Niemcy pili codziennie i wszędzie. Mimo to nie poddawałam się. Dopiero 25 czerwca po upalnym dniu pracy, wracając do hotelu, wypiłam jedną puszkę piwa w autokarze. Myślałam, że to nic, że jestem silna...

Pomyliłam się! Moja choroba powróciła. Zaczęłam pić. W sierpniu trafiłam na oddział odwykowy. Czułam się strasznie, bo zawiodłam samą siebie i bliskich. Czasu nie da się cofnąć, muszę z tym dalej żyć i walczyć o lepsze jutro... Pracuję nad sobą. Czuję, że tym razem się uda!

Izabela S., 40 lat

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy