Reklama

Na początku był... pączek

Ola... - usłyszałam wołanie Mirka z naszej sypialni.

Weszłam tam i prawie się roześmiałam na widok Hani i Maciusia śpiących w łóżku. Nasze trzyletnie bliźniaki leżały zwrócone do siebie buźkami i obejmowały się. Wyglądały jak aniołki.

- Ale słodziaki... - szepnęłam cicho.

- I do tego jakie sprytne! - rzucił mąż. - Zauważyłaś, kiedy przemykały się ze swojego pokoju do sypialni?

- A skąd! Ciekawe, czyj to był pomysł: Hani czy Maciusia? - zamyśliłam się.

- Mnie bardziej interesuje, jak oni w ogóle się dogadali - westchnął Mirek. - Przecież Maciek zna tylko dwa słowa, a raczej dźwięki.

Reklama

Kiedy to powiedział, ja też westchnęłam ciężko. Oboje baliśmy się, że Maciek nie rozwija się prawidłowo. Lekarz wprawdzie nas uspokajał i mówił, że jeszcze zbrzydnie nam to jego gadanie, ale my martwiliśmy się, że coś jest z naszym synkiem nie tak. On w ogóle rozwijał się znacznie wolniej niż Hania, i to pod każdym względem. Nie gaworzył, nie lubił słuchać bajek, no i nie mówił, a miał już trzy lata!

- Eeeee! - wołał i pokazywał palcem na to, czego potrzebował. Gdy był zniecierpliwiony naszym brakiem domyślności, krzyczał: - Et eeee! Et eeee!!!

Co znaczyło: "Chodźcie tu szybko, bo się wkurzę i zacznę krzyczeć!".

A głos chłopak miał porządny, więc dla świętego spokoju biegliśmy i po kilkuminutowej zgaduj-zgaduli spełnialiśmy jego zachcianki. Panie w przedszkolu radziły sobie podobnie. Największym dla nas fenomenem był sposób dogadywania się Hani i Maćka. Ona wciąż coś do niego mówiła, a on jej odpowiadał tylko tym: "Et eee!". Z czasem odkryliśmy, że Hania rozumie go lepiej niż my, dlatego pytaliśmy ją, o co mu chodzi.

- Maciek ce piciu - mówiła bez wahania, lub: - Nie ta celwona bluza, on woli zółtą. I co ciekawe, nigdy się nie myliła.

Na razie staraliśmy się nie martwić i czekaliśmy na cud. A już wkrótce przekonaliśmy się, że lekarz miał rację... Okazało się to całkiem przypadkiem.

Któregoś dnia Hania zachorowała. Miała gorączkę i katar. Zostawiłam ją z mamą, a Maćka zaprowadziłam do przedszkola. Po południu przyszłam po niego wcześniej, bo się martwiłam, jak on sobie poradził bez Hani. Nie wyglądał na smutnego. Gdy wyszliśmy z przedszkola, nagle stanął i zaczął się czegoś domagać:

- Eeee! Eeee! Et eee! Et eee!

- Co chcesz, synku? - zapytałam go, rozglądając się wokół. Byliśmy niedaleko sklepu spożywczego, małej cukierenki i sklepu z zabawkami. - Chcesz pić?

Maciek pokręcił głową, a potem zmarszczył czółko i rzucił: - Eeee... Ońćka...

- Oczka? Bolą cię oczka? - zaniepokoiłam się i nawet nie zwróciłam uwagi, że powiedział coś innego niż to swoje "eeee!".

- Nie! - Maciek potrząsnął gwałtownie główką. - Nie oczka! Ońćka! Pońćka...

- Pończka? Ale co to jest? - zapytałam bezradnie i dopiero po chwili mnie oświeciło: - A może pączka? Chcesz pączka?! Właśnie o to ci chodziło, co? No, synku, powiedz jeszcze raz, że chcesz pączka!

- Pończka! - powtórzył i roześmiał się.

Kupiłam tuzin pączków! W końcu trzeba było uczcić dzień, w którym nasze dziecko zaczęło mówić! Tak, tak, od tego dnia Maciek przestał używać słowa-wytrychu "et eee", które zmuszało wszystkich do odgadywania jego życzeń. Ten mały leniuszek na jeden dzień pozbawiony tłumaczki w końcu zrozumiał, że musi mówić.

Po tygodniu od tego zdarzenia nasz synek wypowiadał już pełne zdania. Po dwóch tygodniach przyznaliśmy rację panu doktorowi, który twierdził, że jeszcze zatęsknimy za ciszą. Maćkowi teraz buzia się nie zamyka. Oboje z Hanią mówią na przemian albo chórem, a czasem to się nawet przekrzykują, a my śmiejemy się z naszych dawnych obaw?

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy