Reklama

Na usługach cwanej babci

Chciałam pomóc chorej staruszce. Nie przewidziałam tylko, że ona tak bezwzględnie wykorzysta moje dobre serce.

Chociaż ból ustąpił, nie mogłam zasnąć. Usiłowałam się modlić, ale ciche pojękiwania kobiety leżącej po drugiej stronie sali nie pozwoliły mi się skupić. Spojrzałam na kroplówkę. Butelka była napełniona jeszcze prawie do połowy, płyn sączył się powoli. Pomyślałam, że poczekam, aż całkiem zejdzie i poproszę pielęgniarkę o coś na sen. Musiałam się jednak w końcu zdrzemnąć, bo obudził mnie jakiś ruch na korytarzu i czyjś donośny głos. Popatrzyłam na zegarek - dochodziła już północ. W tej samej chwili światło w sali zapaliło się i weszła pielęgniarka, pchając wózek.

Reklama

Siedziała na nim kobieta w podeszłym wieku, z nastroszonymi siwymi włosami. Wymachiwała rękami i podniesionym głosem opowiadała coś o upadku z fotela...

- Proszę mówić ciszej, jest noc, pacjentki śpią - upomniała ją pielęgniarka. Kobieta umilkła, zaraz jednak znów zaczęła swój monolog. Obserwowałam ją spod przymrużonych powiek, wyglądało na to, że położą ją na łóżku obok mojego.

- Może pani sama wstać? - pielęgniarka fachowym okiem spojrzała na staruszkę. Ta ważyła dobre dziewięćdziesiąt kilo i o przeniesieniu jej na łóżko przez jedną osobę nie było mowy.

- A gdzie tam, pani - kobieta na wózku inwalidzkim zamachała gwałtownie rękami. - Spadłam przecież z fotela, do tyłu, całą głowę rozbiłam, szyli mi ją, ruszać się nie mogę - mówiła głośno. Wszystkie kobiety na sali pobudziły się.

- No, ale teraz jest już dobrze, zbadał panią lekarz dyżurny - siostra mówiła wolno, spokojnym tonem, jak do dziecka. - Tylko musimy jakoś panią położyć do łóżka, zawołam koleżankę...

Sama nie wiedziałam, jakim cudem te dwie drobne, szczupłe kobiety przeniosły dobrze puszystą staruszkę na łóżko. A babcia coś tam jeszcze pomamrotała do siebie, ale widać leki znieczulające zadziałały i wkrótce usłyszałam jej głośne chrapanie. Ja też starałam się zasnąć, zmęczona całym tym okropnym dniem i atakiem woreczka żółciowego.

Ból był tak silny, że mąż musiał wezwać pogotowie. Dostałam kroplówkę i leki, które uśmierzyły moje cierpienie, ale zostawiono mnie na obserwacji. Leżałam teraz na szpitalnej sali, chyba najmłodsza z pacjentek, i jak się zdążyłam zorientować, jedyna chodząca kobieta. Nazajutrz, rankiem, po codziennej toalecie przyniesiono śniadanie. Ja, będąc na ostrej diecie, dostałam jakiś nieciekawie wyglądający kleik. Spostrzegłam, że na sąsiednim stoliku położono talerz z podobną zawartością. Pomimo okropnego smaku tej nylonowej zupki, zjadłam kilka łyżek. Zerknęłam na przywiezioną w nocy staruszkę. Miała otwarte oczy, widać wreszcie się przebudziła. Ale leżała nieruchomo, a kleik na jej stoliku stygł, zamieniając się w gęstą papkę.

- Czy pani usiądzie, żeby zjeść śniadanie? - zagadnęłam babcię.

- A gdzie tam, pani, przecież ja głowę rozbiłam, ruszać się nie mogę - staruszka zamachała ręką.

- Czy ktoś tu karmi pacjentki, które leżą? - spytałam kobietę leżącą po mojej drugiej stronie. Nie chodziła, ale mogła usiąść i samodzielnie jeść.

- Karmi, ale są tylko dwie siostry na cały oddział, do nas przyjdą na końcu - uśmiechnęła się słabo.

- No to przecież ta zupka będzie zimna...

- Co robić... - moja sąsiadka wzruszyła tylko ramionami. - Tak już tu jest...

Zwlokłam się więc ostrożnie ze swojego łóżka i podeszłam do staruszki.

- Może ja pani pomogę i nakarmię - zaproponowałam. - Za moment ten kleik będzie zupełnie zimny.

Przez chwilę kobieta namyślała się, patrząc na mnie podejrzliwie.

- Pokaż pani, co to za zupa - zdecydowała się w końcu łaskawie. Podsunęłam jej talerz pod nos. A ona nie poruszyła się zupełnie, łypnęła tylko oczami.

- Przecież nie będę jeść tej breji - jej donośny głos zabrzmiał nieprzyjemnie. Z wykrzywioną wstrętem twarzą, z szopą nastroszonych, siwych włosów wyglądała trochę niesamowicie.

- Nie ma tam czego innego? - spytała.

- No, ma pani jeszcze chlebek z masłem - powiedziałam.

- No to daj mi ten chleb, pani. I zabierz ten talerz, nawet patrzeć na to nie mogę - otrząsnęła się ze wstrętem. Posmarowałam dwie kromki masłem, pokroiłam na małe kawałeczki i położyłam staruszce na kołdrze, w zasięgu jej dłoni

- Da pani radę sama zjeść? - spytałam jeszcze, bo babcia wciąż leżała bez najmniejszego ruchu.

- A skąd - popatrzyła na mnie z wyrzutem. - Przecież głowę mam rozbitą, upadłam, szytą miałam...

- Tak, wiem, wiem - przerwałam szybko, bojąc się natłoku jej słów.

- Ja panią nakarmię - podałam jej kawałek chleba. Przez dłuższą chwilę staruszka poruszała ustami.

- Teraz popić, żeby przeszło - zażądała. Ostrożnie podałam jej łyżeczkę herbaty. Było mi niewygodnie, poza tym bałam się, że kobieta zakrztusi się. Głowę miała ułożoną nisko na brzegu poduszki, a podźwignąć jej przecież sama nie mogłam.

- Gorzka - skrzywiła się z niesmakiem.

- Tylko taka tutaj jest, a ja nie mam cukru...

- Dobra, przeszło, dawaj chleb - otworzyła usta. Odtąd karmienie staruszki stało się moim obowiązkiem. Współczułam jej, bo była stara, schorowana i bezradna, nawet poruszyć się nie mogła. Opowiadała o swoim życiu takie straszne rzeczy, że niemal wzbudzało to we mnie poczucie winy. Poczułam też do niej pewien sentyment, bo miała na imię tak samo jak moja mama, Władzia. No i nikt jej nie odwiedził w ten pierwszy dzień. A do mnie przyszedł mąż, dzieci i siedzieli tak długo, że w końcu musiałam ich przegonić. Następnego dnia dostałam już lekki dietetyczny obiad. I tu pojawił się problem. Co zrobić najpierw, zjeść samej i potem nakarmić tę biedną babcię, a może odwrotnie? Tak czy inaczej, któraś z nas jadłaby zimny obiad... Ale wpadłam na pomysł. Położyłam swoje talerze na stoliku babci Władzi i jadłyśmy jednocześnie. Na przemian, raz łyżka dla niej z jej talerza, a potem jadłam ja, czekając, aż ona przełknie. Było to trochę uciążliwe, ale cóż innego mogłam zrobić.

Tak bardzo chciałam pomóc biednej, unieruchomionej staruszce... I chociaż daleko jej było do uprzejmości czy łagodności, nieraz nawet pokrzyczała na mnie, ja czułam, że spełniam swój ludzki obowiązek. I tak spełniałam go codziennie, aż do pewnej nocy. Coś mnie wtedy obudziło, jakiś ruch. Drzwi od korytarza były uchylone, więc na sali panował półmrok. Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu ujrzałam moją sąsiadkę siedzącą na łóżku i wyraźnie szykującą się do zejścia z niego.

- Co pani robi? - szybko poderwałam się i stanęłam przy niej, usiłując ją przytrzymać. Bałam się, że staruszka zaraz spadnie.

- A idę przejść się trochę - jedną nogą babcia była już na podłodze. - Znudziło mi się już tak leżeć i leżeć.

- Ale przecież pani nie może się ruszać - usiłowałam ją zatrzymać.

- A kto powiedział, że nie mogę? - popatrzyła na mnie groźnie. - I zejdź mi pani z drogi - odsunęła mnie ręką i pomaszerowała w stronę drzwi. Wciąż jeszcze nie mogąc wyjść ze zdumienia, usiadłam na swoim łóżku. A to ci dopiero staruszka! Przez te kilka dni wykorzystywała mnie, udając, że sama nie może jeść, bo ruszyć się jej nie chciało. A ja skakałam koło niej, karmiłam, poiłam, basen podawałam, latałam po pielęgniarki... Roześmiałam się cicho sama do siebie. No, kto by się spodziewał takiego sprytu po biednej babci... A rankiem, gdy przyniesiono śniadanie, zajęłam się własnym talerzem, nie patrząc na swoją sąsiadkę.

- A ja? - usłyszałam po chwili jej żałosny głos. - Nie nakarmi mnie dziś pani? Przecież ruszać się nie mogę.

Ale ja już nie dałam się nabrać. O nie! Odwróciłam się do niej z tak życzliwym uśmiechem, na jaki tylko umiałam się zdobyć.

- Dzisiaj już nie, droga pani. Proszę usiąść i jeść... A potem może pani wybrać się na długi spacer po korytarzu. Staruszka popatrzyła na mnie groźnie raz i drugi, a po chwili, ciężko utyskując na swój los, usiadła i sięgnęła po talerz.

- Smacznego, pani Władziu - rzuciłam i uśmiechnęłam się do niej.

Alicja K., 39 lat

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama