Reklama

Nie buduj domu na przeklętej ziemi

Nadal, gdy pomyślę, co działo się na tej budowie, przechodzą mnie ciarki...

Widziałem w swoim życiu wiele placów budowy, ale takiego jak ten, który nazwano "Pięknolipie" - nigdy.

Jak dla mnie nazwa była nieco wydumana, bo w okolicy znajdowały się może dwie lipy, ale za to materiały użyte do budowy były naprawdę lipne...

Stanowiliśmy zgraną ekipę, pracowaliśmy razem od lat. Byłem ciekaw, co z tego wyniknie, bo, jak słyszałem, roboty w tym miejscu rozpoczynano już po raz czwarty. Podobno za każdym razem dochodziło do jakiegoś nieszczęścia. A to osunęła się ziemia i zginął brygadzista, a to operator koparki wjechał w ścianę budynku i zawaliło się całe piętro, a na koniec piorun trafił w skład narzędzi i połowa z nich się potem nie nadawała do użytku. Słowem: tę budowę prześladował pech!

Reklama

- Mówią, że tu kiedyś było cmentarzysko. Chowano tu ludzi, którzy zmarli na cholerę - powiedział kiedyś jeden z kolegów. - Niby potem przeniesiono szczątki, ale moja żona twierdzi, że na takich terenach i tak nie powinno się budować domostw, bo zmarli wyciągają ręce po żywych...

- Twoja żona głupoty gada! - wtrącił się majster. - Pomyśl lepiej o czwórce swoich dzieci. Ktoś musi im dać jeść, prawda? Ciesz się, że masz tę robotę. Tutaj takich, co nie mają pracy, to każdego dnia pod bramą zobaczysz. Tylko czekają, żeby któryś z nas zrezygnował albo wyleciał!

Pomyślałem, że chłop ma rację.

Niestety, kilka dni później okazało się jednak, że coś kryło się w tych złowieszczych przestrogach żony Waldka, bo co rusz zdarzały nam się jakieś wypadki. Pierwsze nieszczęście dosięgnęło Marka, naszego czeladnika murarskiego, który wszystkich potrafił rozśmieszyć. A to nie było łatwe, bo w naszej brygadzie same ponuraki. Tego dnia Marek jak zwykle mieszał zaprawę elektrycznym mieszadłem, kiedy nagle wysiadł prąd na terenie budowy. W naszym fachu przerwy w dostawie prądu to chleb powszedni, więc usiedliśmy, gdzie tam kto mógł, i powyjmowaliśmy kanapki, żeby wykorzystać czas na drugie śniadanie. Z awarią uporano się dosyć szybko. Siedziałem koło Marka, tuż przy tym wiadrze z zaprawą, kiedy rozbłysły żarówki nad magazynem i zaczęło grać radio. Nagle i maszyna zaskoczyła, bo Marek jej nie wyłączył. Mieszadło zaczęło bez ostrzeżenia pracować, a że nikt go nie trzymał, wyskoczyło w górę, przewracając wiadro. Zatoczyło łuk i przecięło dłonie czeladnika. Wyjącego, przerażonego chłopaka zabrało potem pogotowie. Wieczorem dowiedzieliśmy się, że nie zdołano uratować mu kciuka...

Następnego dnia szef przyjął nowego chłopaka - Kubę - z naszego nieoficjalnego biura rekrutacji pod ogrodzeniem.

- Sebek, dzisiaj robimy wylewkę w garażach! - krzyknął do mnie kumpel. - Najpierw trzeba sprawdzić, czy tam już można wejść.

Poszliśmy więc, mijając po drodze grupę elektryków, którzy w pierwszym budynku "Pięknolipia" robili już instalację. Zauważyłem, że jeden z nich, chyba szef, był wściekły: machał rękoma, wskazywał ze złością na słup i łapał się za głowę. W końcu wycelował palcem w młodego chłopaczka i coś mu nakazał. Dzieciak z jawną niechęcią podszedł do metalowych drzwiczek na słupie, otworzył je i zaczął coś majstrować przy kablach.

To właśnie wtedy pierwszy raz zobaczyłem tę dziwną kobietę. Stała tuż przy ogrodzeniu, zupełnie sama, ubrana w białą sukienkę do ziemi. Nie widziałem jej twarzy bo zasłaniały ją długie, ciemne włosy, ale byłem pewien, że jest młoda. Nagle moją uwagę odwrócił od niej przeraźliwy krzyk. Zobaczyłem, że ten młody elektryk leży na ziemi wstrząsany drgawkami. Koledzy zaczęli go reanimować. Ktoś wezwał karetkę, ale było już za późno. Chłopak zmarł.

Nie wiem, czy to wtedy zacząłem czuć lęk na samą myśl o pójściu do pracy, czy dopiero kiedy Waldek, ten co to go żona ostrzegała, spadł z drabiny i połamał obie nogi. Wiedziałem już w każdym razie, że z tą budową coś jest nie tak...

- Kto dzisiaj robi na drugim piętrze? - zapytał majster któregoś poranka.

Podniosłem rękę, bo miałem usta zapchane drożdżówką.

- Sebek, będziesz tam wszystko ogarniał, bo poza tobą same świeżaki - rzucił.

"Świeżakami" nazywał młodych mężczyzn, którzy załapali się do pracy na miejsca naszych kolegów, którzy zwolnili stanowiska. Poza Markiem i Waldkiem groźnemu wypadkowi uległ jeszcze Kazik, a Piotrek sam się zwolnił, bo żona mu znalazła inną fuchę. Zostałem więc szefem nowej ekipy.

- Ej, Maciek, gdzie ty masz kask, co? Zakładaj go na łeb, ale migiem! - ryknąłem na wstępie do jednego z pracowników.

Wcale nie chciałem popisać się władzą, chodziło mi o przestrzeganie przepisów BHP. Młody ociągał się, tłumacząc, że mu się głowa spociła i musi ją trochę "przewietrzyć". Zanim zdążyłem go objechać i zmusić do założenia kasku "na ten pusty czerep", chłopak oparł się o prowizoryczną barierkę, która pękła z trzaskiem, a on poleciał w dół. Chciałem krzyczeć, ale zamarłem na ułamek sekundy, bo w oddali, za ogrodzeniem, znowu zobaczyłem kobietę w białej sukni. Trzymała w ręce coś czerwonego... Czerwonego jak krew, która ciemną aureolą otaczała głowę Maćka leżącego bez ruchu na betonowej posadzce sześć metrów niżej...

- Drugi wypadek śmiertelny w ciągu miesiąca - mruknął policjant wezwany do zbadania sprawy. - Chłopak nie miał kasku, zgadza się? I spadł, bo barierka nie wytrzymała? Ktoś za to odpowie...

Poszły słuchy, że budowę mogą zamknąć aż do czasu wyjaśnienia okoliczności śmierci Maćka. Nie wiem, czego bardziej się baliśmy: tego, że faktycznie to zrobią i zostaniemy bez pracy, czy tego, że jednak będziemy musieli ją ukończyć, codziennie ryzykując życiem... Zrozumieliśmy, że to miejsce jest przeklęte. Uwierzył w to nawet racjonalista - majster.

- Słuchajcie, a widzieliście tę dziewczynę w białej kiecce? - zapytałem kolegów. - Łazi tam za ogrodzeniem, zawsze gdy dzieje się coś złego.

- Żodnych dziewuch jo tu nie widzioł - mruknął Marian, którego nazywaliśmy Bacą, bo pochodził z Tatr.

- I ja. Zresztą, która by się tu pchała w białej kiecce? Chyba że jakaś panna młoda, co uciekła z własnego wesela, he, he! - zarechotali wszyscy, a ja poczułem się jak ostatni dureń.

Jednak kiedy wróciłem do domu, myśl o tajemniczej kobiecie nie dawała mi spokoju. "Dlaczego tylko ja ją widziałem? Może rzeczywiście wyglądała trochę jak panna młoda?... Chociaż ta jej sukienka była taka skromna, prosta...", rozkminiałem.  "Co dziewczyna trzymała w dłoni?", zastanawiałem się.

Wieczorem zadzwoniła mama i zapytała, nie kryjąc zdenerwowania, gdzie jestem. Nagle dotarło do mnie, że to dzień urodzin babci.

- Cholera, na śmierć zapomniałem! - krzyknąłem i nagle coś w tym zdaniu wydało mi się niepokojąco znajome.

"Cholera", "śmierć"... kobieta w bieli. Jadąc do babci, ciągle się nad tym zastanawiałem. Staruszka kończyła dziewięćdziesiąt dwa lata, ale umysł wciąż miała bystry i szybko zorientowała się, że coś mnie gryzie. Opowiedziałem jej o pechowej budowie, śmiertelnych wypadkach, cmentarzu, a na koniec nawet o tej dziewczynie w białej sukience, którą widziałem już dwa razy.

Babcię najbardziej zainteresowała opowieść o dziewczynie, inne fakty znała.  Kazała mi ją opisać. Zrobiłem to, ale dopiero gdy wspomniałem o czerwonym przedmiocie w jej dłoni, babcia zadrżała.

- Mój Boże, Sebuś... - wyszeptała. - Błagam cię, nie idź tam więcej. Ona gotowa jest was wszystkich zabić...

- Jaka "ona", babciu? - przyznam, że przeszedł mnie dreszcz.

- To Morowa Dziewica - staruszka przeżegnała się szybko. - Widywano ją ponoć w miejscach, które nawiedzała epidemia. Przychodziła ubrana w białą suknię i wsuwała przez drzwi albo okno rękę, w której trzymała czerwoną chustkę. A wówczas chorowała cała rodzina...

- Ale te wypadki na budowie nie są spowodowane zarazą...

- Och, oczywiście, że nie, bo Morowej Dziewicy odebrano jej przeklęte moce, wytępiając wirusy dżumy i cholery. Wciąż jednak zmora potrafi sprowadzać śmierć na tych, którzy jej się narażą...

- A myśmy to zrobili, rozkopując jej cmentarz... - dokończyłem ponuro.

Zanim babcia puściła mnie do domu, musiałem jej obiecać, że następnego dnia zwolnię się z pracy.

Ciężko mi było na sercu, gdy jechałem rano do roboty, bo kto przy zdrowych zmysłach rzuca dobrze płatne zajęcie? To była trudna decyzja. Nie zdążyłem jednak złożyć wypowiedzenia, bo zobaczyłem, jak przez bramę wybiega szef, a za nim biegną wszyscy pozostali.

- Pożar! - krzyczeli.

W tym momencie coś huknęło, a po chwili zobaczyłem gęsty i czarny kłąb dymu wznoszący się ku niebu.

Zrobiło się zamieszanie, na miejsce przyjechała straż pożarna i policja. Na szczęście nie było potrzeby wzywania pogotowia, bo nikt nie został ranny. Nie wiadomo, kto i dlaczego podpalił skład z chemikaliami. Dziwne jednak było to, że po pożarze nie zgłosił się do pracy Kuba, ten milczący chłopak, którego przyjęto na miejsce Marka. Okazało się też, że jego dane nie figurują w żadnym rejestrze, zupełnie jakby chłopak nigdy nie istniał. Za to podczas dogaszania zgliszczy odkryto, że pod linią ogrodzenia znajduje się jeszcze jeden masowy grób... Prawdopodobnie spoczywały tam ofiary wcześniejszych epidemii.

Miałem ciarki na całym ciele, gdy się o tym dowiedziałem, bo przecież dokładnie w tamtym miejscu widziałem Morową Dziewicę.

 

Sebastian L., 40 lat

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy