Reklama

Nie igra się z duchami

Byłam wtedy nastolatką z głową pełną szalonych pomysłów. Miałam dwie sprawdzone kumpele: Czarną i Myszę. Sama nie wiem, jak to się stało, że zaczęłyśmy się przyjaźnić. Każda z nas była zupełnie inna: Mysza uchodziła za szkolną piękność, Czarna pasjonowała się okultyzmem i magią, a ja byłam kujonicą, która nigdy nie dorobiła się porządnej ksywki, jednak razem stanowiłyśmy naprawdę zgrane trio. Niestety, tylko do czasu?

Wszystko zaczęło się w pewną sobotę. Pogoda raczej nas nie rozpieszczała. To był jeden z tych paskudnych dni, gdy nawet psa żal wygonić z domu. Pamiętam, że czytałam jakąś nieciekawą książkę i nagle zadzwonił telefon.

Reklama

- Nuuuudzę się! - rzuciła Czarna do słuchawki. - Moi staruszkowie gdzieś wybyli, więc mam wolną chatę. Skocz po Myszę i wpadnijcie do mnie.

Nie miałam ochoty tłuc się po dworze w taką pogodę, ale Czarnej się nie odmawiało. No, przynajmniej ja nie potrafiłam. Zadzwoniłam po Myszę i razem wybrałyśmy się do naszej koleżanki.

- Wreszcie! - zawołała Czarna, kiedy zapukałyśmy do jej drzwi. - Chodźcie, wszystko już przygotowałam.

Zaprowadziła nas do swojego pokoju. Jego ściany zdobiły ciemnofioletowe tapety i plakaty, z których wyzierały setki trupich czaszek.

- Czujcie się jak u siebie w domu - powiedziała koleżanka, jednak przy tych dekoracjach nie było to zbyt proste.

- Co będziemy robić? - zapytała Mysza, nawijając na palec blond loczek.

- Wywoływać duchy! - odparła Czarna.

- O nie! - Mysza ostro zaprotestowała. - Żadnych duchów! Mówiłam wam, że na czas remontu starsi wyekspediowali mnie do babci?

- I co z tego? - zdziwiłam się.

- To, że będę musiała wracać przez park sztywnych!

Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że babcia Myszy mieszka na wzgórzu, do którego najkrótsza droga prowadziła przez stary cmentarz, a fakt, że od wielu lat nie pochowano tam nikogo, jakoś mnie nie uspokoił.

Czarna machnęła ręką.

- Nie szkodzi - rzuciła. - Odprowadzimy cię - potem wyjęła z komody książkę i cztery świece.

- Co to takiego? - zapytałam, podnosząc gruby wolumin.

- Księga o okultyzmie. Znalazłam ją w antykwariacie. Jest bardzo stara i przeklęta. Podejrzewam, że nikt wcześniej jej nie czytał.

Zajrzałam do środka.

- Chyba jednak czytał - zauważyłam. - Na stronie tytułowej jest podpis poprzedniej właścicielki. Jakiejś Gertrudy O.

- Ha! Widzicie? Mówiłam, że to przeklęta książka! - ucieszyła się Czarna. - Kobieta, która nosiła takie imię, musiała być czarownicą.

Ani ja, ani Mysza nie wyglądałyśmy na przekonane, ale trzecia część naszego trio wcale się tym nie przejmowała.

Czarna otworzyła książkę na stronie opisującej metody przyzywania dusz z zaświatów. Potem położyła na stole kartkę, na której dokładnie wyrysowała wszystkie litery alfabetu. Wzięła też stary nóż do papieru z rzeźbioną rękojeścią i położyła go przed kartką.

- Chryste, chyba nie będzie krwawej ofiary? - zaniepokoiła się Mysza.

- Nie panikuj - zrugała ją Czarna. - Ten nożyk będzie nam służył za wskaźnik.

- Jak to? - zdziwiłam się, ale koleżanka ruchem ręki dała mi znać, że nie zamierza odpowiadać na kolejne bzdurne pytania.

Później każda z nas postawiła po jednej białej świecy na rogach stołu, a Czarna wyrysowała kredą na blacie jakieś dziwne okultystyczne symbole. Potem zapaliła czarną świecę, którą ustawiła na jedynym wolnym rogu i od niej odpaliła wszystkie pozostałe.

Zgasiłam światło.

Zrobiło się nieco upiornie. W półmroku, który zapanował w mieszkaniu, czaszki na plakatach wyglądały jak prawdziwe.

- Może zostawimy zapalone światło? - poprosiłam, ale Czarna pokręciła głową.

- Ma być ciemno. Tu jest napisane, że dusze zmarłych lubią mrok i światło świec.

- Bałam się, że to powiesz - rzuciła Mysza i glośno przełknęła ślinę.

Czarna kazała nam położyć dłonie na blacie tak, by nasze stykające się palce utworzyły trójkąt. Potem zamknęła oczy i zaczęła mamrotać jakąś inkantację przywołującą niespokojne dusze. Ognie czterech świec zamigotały.

- Ktoś tu jest? - powiedziała Mysza, jej palce lekko drżały.

- Czas nawiązać kontakt - uśmiechnęła się Czarna.

Oparła rękę na rękojeści nożyka i dała znać, by każda z nas położyła na wierzchu dłoń.

- Kim jesteś? - zapytała głośno.

Po chwili nożyk w jej dłoni zaczął się przesuwać po papierze, wskazując kolejne litery.

- J-E-S-T-E-M A-N-N-A - Mysza odczytywała na głos kolejne litery.

- Skąd przybyłaś? - padło kolejne pytanie.

- Z O-D-L-E-G-Ł-E-G-O Ś-W-I-A-T-A

- Wkręcasz nas, co Czarna? - zapytałam i płomienie znów lekko zamigotały.

- Przepłoszyłaś ducha, Iza! Mam nadzieję, że jesteś z siebie dumna! - fuknęła na mnie koleżanka.

- To nie był żaden duch! - zirytowałam się. - Lepiej dajmy sobie z tym spokój.

- Nie - o dziwo ten kategoryczny sprzeciw wyraziła Mysza. - Spróbujmy jeszcze raz. Tylko tym razem bez sztuczek, dobra, Czarna? Zróbmy wszystko, jak należy.

- Dobra - zgodziłam się. - Ale teraz to ja trzymam rękę bezpośrednio na rękojeści.

Dziewczyny przytaknęły i zamieniłyśmy się miejscami. Czarna znów odmówiła formułkę przywołania, ale nic się nie stało. Potem powtórzyła ją jeszcze dwa razy i... zadrżał płomień, ale tym razem wyłącznie czarnej świecy.

Położyłam rękę na nożu, a dziewczyny bez słowa przykryły ją swoimi dłońmi.

- Kim jesteś? - zapytałam.

Nóż drgnął.

W pierwszej chwili pomyślałam, że to Czarna usiłuje go przesunąć, ale jej ręka tak lekko spoczywała na mojej, że wydawało się to niemal niemożliwe. Nagle ostrze noża skierowało się w stronę alfabetu, szybko i sprawnie wskazując litery.

- R-O-B-E-R-T - przeczytała Mysza.

- Skąd przybyłeś? - kontynuowałam.

Nożyk na moment się zatrzymał, a później znów zaczął się poruszać.

- N-I-E W-I-E-M.

- Jak to? - zdziwiłam się. - Gdzie byłeś wcześniej, zanim cię wezwałyśmy?

- T-U-T-A-J - przeczytała Mysza drżącym z nerwów głosem, a potem szepnęła: - Skończmy to.

- Jeszcze nie - odparłam cicho.

- Co cię sprowadza? - zapytała Czarna.

Nóż się poruszył.

- M-U-S-Z-Ę Z-N-A-L-E-Ź-Ć P-I-Ł-K-Ę - przeczytałam.

- Co? - zdumiała się Czarna.

Płomień zadrżał jeszcze bardziej, a nóż pod naszymi dłońmi coraz szybciej poruszał się po blacie.

- G-D-Z-I-E J-E-S-T P-I-Ł-K-A? - przeczytałam.

I wtedy Mysza nie wytrzymała, zerwała się z miejsca, przewracając na ziemię ciemną świecę.

Czarna szybko ugasiła płomień, ale niewiele mogła poradzić na małą dziurkę, którą zdążyła wypalić spadająca iskra.

Pobiegłam zapalić światło.

- No pięknie - warknęła Czarna do Myszy, która zanosiła się głośnym szlochem. - Mam nadzieję, że jesteś z siebie dumna! Przegoniłaś ducha i zniszczyłaś dywan!

- Przepraszam - chlipała dziewczyna. - Nie chciałam? To było takie straszne!

Kiedy Mysza się uspokoiła, schowałyśmy świece i ustawiłyśmy stół w taki sposób, by ukryć wypaloną dziurkę przed wzrokiem matki Czarnej. W międzyczasie na dworze zrobiło się już naprawdę ciemno.

- Muszę wracać do domu - stwierdziłam w końcu.

- Ale odprowadzicie mnie, prawda? - błagała Mysza. - Nie przejdę sama przez cmentarz! Nie po tym!

- Kurczę! A nie ma innej drogi? - zapytałam z nadzieją.

- Jest, ale trzeba nadłożyć prawie trzy kilometry.

- Nie będę się włóczyła w tę pogodę taki kawał - stwierdziła Czarna. - Idziemy przez park sztywnych. Nic nam nie będzie, w końcu ci sztywni są martwi, nie?

- Nie musiałaś tego mówić - warknęłam na nią.

Ubrałyśmy się i poszłyśmy odprowadzić Myszę. Byłyśmy naprawdę dzielne, aż dotarłyśmy do cmentarnej bramy.

- No dalej! To tylko kilkaset metrów! - zawołała Czarna.

Ale kilkaset metrów wśród starych, otulonych mgłą grobowców wydawało się wiecznością. Szłyśmy ciasno obok siebie, trzymając się za ręce. Mysza drżała, a Czarna, choć zgrywała twardą, miała spocone ręce. Byłyśmy już blisko wyjścia, gdy koło nagrobka umieszczonego tuż pod wielką płaczącą wierzbą coś zachrobotało.

- O matko - jęknęła Mysza i wtedy z wnętrza grobu rozległ się dziwny dźwięk, coś jakby... płacz dziecka.

Resztę drogi pokonałyśmy biegiem. Minęłyśmy bramę cmentarza i ze łzami w oczach wpadłyśmy do domu myszowej babci.

- Boże! Co się stało? - zapytała kobieta, patrząc na nasze przerażone twarze.

- Bo wywoływałyśmy duchy... I potem szłyśmy przez cmentarz... A tam w grobie... coś płakało... - tłumaczyła Czarna, której łzy spłukały z twarzy upiorny gotycki makijaż tak, że wyglądała jak mała, przerażona dziewczynka.

- A może kogoś pochowali żywcem i on się nagle obudził? - zapytałam, przerażona tą myślą.

Babcia Myszy pokręciła głową.

- Ten cmentarz jest zamknięty od sześćdziesięciu lat - powiedziała. - Kto by się miał obudzić po takim czasie? Pewnie to był ptak albo coś wam się przesłyszało. Stare, trzeszczące gałęzie też potrafią wydawać różne niepokojące dźwięki.

- Ale my słyszałyśmy - upierała się Mysza. - To BYŁ płacz.

Babcia popatrzyła na nią rozgniewana.

- No to widocznie Bóg dał wam nauczkę za te głupie zabawy z duchami. Zmarłych trzeba zostawić w spokoju! - stwierdziła. - Dziś przenocujecie tu wszystkie. Zaraz zadzwonię do waszych rodziców i powiem, że zostajecie na noc. Potem dopilnuję, żebyście odmówiły dziesięć zdrowasiek za dusze nieszczęśników, które opuściły ten ziemski padół?

- Dziękujemy! - przerwała jej Czarna.

- A jutro - ciągnęła niewzruszona staruszka. - weźmiecie znicze i zapalicie na tym grobie.

- Ale... - zaoponowała Mysza.

- Żadnych "ale" - powiedziała staruszka.

Następnego dnia wszystkie trzy wyruszyłyśmy na cmentarz. W świetle dnia nie wydawał się już taki złowieszczy. Bez problemu dostrzegłyśmy grób pod drzewem. Mysza ruszyła pierwsza, ale zatrzymała się w pół drogi.

- Dziewczyny, nie uwierzycie... - powiedziała zszokowana.

Podeszłyśmy bliżej i ze zgrozą odkryłyśmy, że w tym grobie pochowano dwunastolatka o imieniu... Robert.

Zapaliłyśmy znicze i po krótkiej modlitwie ruszyłyśmy w kierunku bramy. Nagle tuż przed nami zamajaczyła ciemna sylwetka księdza Stanisława, który opiekował się tym cmentarzem.

- Miło widzieć, że takie młode dziewczęta odwiedzają tę opuszczoną nekropolię - zagadnął stary proboszcz.

- Szczęść Boże, księże proboszczu - o dziwo, najszybciej zareagowała nasza czołowa okultystka, Czarna. - Przyszłyśmy tylko zapalić znicz na grobie tego chłopca, Roberta.

Ksiądz Stanisław pokiwał głową.

- Tak? To była straszna historia.

- To znaczy? - zaciekawiłam się, choć instynkt podpowiadał mi, że wcale nie chcę tego wiedzieć.

- Och, to było zaraz po wojnie. Mieszkałem wtedy na drugim końcu Polski, ale gdy tu przyjechałem, parafianie wszystko mi opowiedzieli - wyjaśnił. - Chłopak zginął niedaleko własnego podwórka. Próbował wyciągnąć piłkę, która wpadła mu do rowu, i przypadkowo wszedł na jakąś starą minę. Zginął na oczach własnej matki, która stała zaledwie kilka metrów obok...

Popatrzyłam na dziewczyny, a potem wbiłam wzrok w ziemię. One też myślały o tym, co ja. Piłka, Robert. To nie mógł być przypadek.

Od tamtego dnia nasza przyjaźń nie była już taka sama. Choć żadna z nas nie przyznała się do tego, wszystkie miałyśmy wrażenie, że gdy tylko znalazłyśmy się gdzieś razem, tuż obok nas pojawiał się ktoś jeszcze. W powietrzu czuć było dziwny ciężar, coś jakby niewypowiedzianą skargę na to, że zakłóciłyśmy czyjś wieczny spokój.

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy