Reklama

​Pani Róża lubi "sprzątać"

Moja sąsiadka zdawała się miła, ale miała w sobie coś niepokojącego.

 Jakiś rok temu kupiliśmy z mężem domek na przedmieściach. Okazyjnie, czyli . Czyli do remontu. Zatrudniliśmy więc ekipę, która kuła, wierciła, wyważała ściany, wymieniała okna. Mniej więcej dwa tygodnie później zadzwonił do mnie szef ekipy budowlanej.

- Pani Mario, mamy problem - westchnął ciężko do słuchawki. - Była tutaj pani sąsiadka...

- Po co? - zdziwiłam się, bo dotąd żadnych znajomości na ulicy nie zawierałam.

- Z awanturą. Dosłownie wpadła do domu i zaczęła wrzeszczeć! Że hałas robimy, że co to za sprzęt! Że żyć jej nie dajemy, bo ile można remontować... - skarżył się majster. - Grzecznie ją wyprosiłem. Powiedziałem, że nie może wchodzić na teren , bo może jej się stać jakaś krzywda. Ale boję się, że z tą panią będą jeszcze problemy... Bo normalna ona nie jest - zakończył swój wywód.

Reklama

Zrobiło mi się przykro. "Jeszcze tam nie mieszkam, a już mam zatargi z sąsiadami", pomyślałam gorzko. "Trudno, po przeprowadzce będę musiała ją jakoś udobruchać", doszłam do wniosku.

Na szczęście budowlańcy się nie obijali i robota szła szybko. Za kilkanaście dni zamierzali przejść do cichszej fazy, czyli kładzenia paneli i malowania ścian. "Wtedy wszyscy odetchniemy. I ja, i sąsiadka", łudziłam się. Los mi jednak nie sprzyjał. Kiedy remont miał się już ku końcowi, kierownik budowy uległ wypadkowi.

- Nie wiem, jak to się stało - opowiadał mi potem. - Normalnie wszedłem na drabinę, przecie zawsze tak wchodzę, a ona się złożyła! I ja siup, na ziemię. Powiem szczerze, ptaszki poleciały w różne strony świata! No ale noga złamana... Taki pech! Oglądaliśmy z chłopakami tę drabinę potem dokładnie, nie wiem, co się z nią stało...

Hmm, a ja nie wiedziałam, jak sobie poradzę bez pana Grzesia. W końcu on czuwał nad większością prac... Tymczasem terminy mnie goniły, powinniśmy się z mężem wyprowadzić ze starego mieszkania, a tu klops! Siłą rzeczy musiałam zamieszkać w niedokończonym domu... Na mojej posesji stał ciągle kontener, w piwnicy złożyliśmy większość mebli, sami gnieździliśmy się z mężem w jedynym wykończonym pokoju, bo w pozostałych pomieszczeniach wciąż mieliśmy sporo do zrobienia. W ogóle nie czułam radości z nowego "M", bo to lokum było obrazem nędzy i rozpaczy. Humor miałam więc kiepski. Pewnego wieczoru, kiedy w podłym nastroju wynosiłam z domu kolejny worek ze śmieciami po remoncie, tuż przy mojej furtce natknęłam się na starszą panią. Uważnie wpatrywała się w mój dom.

- Dzień dobry - powiedziałam.

- Witam, witam, po sąsiedzku tu mieszkam - wskazała budynek po drugiej stronie ulicy. - I tak patrzę, czy w każdym oknie ma pani firanki. Bo nie mogę dociec, czy się państwo już do końca wprowadziliście, czy ciągle się remontujecie - dodała z przekąsem.

 "Pewnie mam przed sobą tę słynną, zrzędliwą sąsiadkę", zrozumiałam.

- Miło panią poznać - skłamałam, wyciągając dłoń. - My ciągle na kartonach żyjemy, więc można powiedzieć, że nie do końca się przeprowadziliśmy...

Uścisk miała zdecydowany. Domyśliłam się, że wbrew pozorom to pewna swego, stanowcza kobieta, która wie, czego chce. 

- A co? Ekipa nie dotrzymała terminów?

- Nie, raczej wypadek losowy - westchnęłam. - Majster złamał nogę...

- A jednak jest sprawiedliwość na tym świecie - zaśmiała się. - Widzi pani, ten majster... - zawiesiła głos - to strasznie niemiły człowiek. Źle mu z oczu patrzyło.

Już chciałam dodać, że za to robota mu dobrze szła, ale ugryzłam się w język. Nie zamierzałam zadzierać z sąsiadką. Nagle gdzieś w pobliżu zabrzmiał zdezelowany dzwonek od roweru i obok nas zatrzymał się starszy pan. Opierał się o kierownicę zdezelowanego "wigry 3".

- Dzień dobry, sąsiadeczki - uniósł do góry wysłużony kaszkiecik. - Witam, pani Różo - zwrócił się do mojej towarzyszki.

- Dzień dobry, panie Wacku - odparła.

Rzut oka na bagażnik wystarczył, żebym zrozumiała, że rowerzysta podążał do osiedlowego sklepu spożywczo-monopolowego, aby wymienić opróżnione butelki na pełne.

- Chciałem uprzejmie zapytać, czy drewno z kontenera jest do wzięcia - uśmiechnął się do mnie, prezentując braki w uzębieniu. - Bo ja bym reflektował...

- Proszę bardzo - odparłam. - W piwnicy mam jeszcze stare drzwi, jakby pan był zainteresowany.

- Jasne, że jestem! - ucieszył się. - To ja zaraz tutaj z transportem przyjadę - dodał, zawrócił rower i odjechał, pobrzękując butelkami.

Pani Róża odprowadziła go wzrokiem.

- Gdyby nie wydawał całej emerytury na tani alkohol, miałby na drewno do pieca - podsumowała. - Nie lubię pijaków...

Aż się wzdrygnęłam. Od razu skojarzyłam, że wczoraj mój Mirek wyniósł reklamówkę pełną butelek po piwie - budowlańcy pozostawiali je niemal w każdym pomieszczeniu. "A jeśli pani Róża pomyśli, że my też lubimy alkohol?!", przeraziłam się. Nie wiem czemu, nagle zaczęło mi zależeć na akceptacji w oczach sąsiadki...

Kiedy w końcu udało nam się doprowadzić dom do porządku, postanowiłam zaprosić panią Różę na ciasto. Pomyślałam, że jestem jej to winna za hałasy remontowe.

- Ma pani pięknie urządzone mieszkanie - pochwaliła, sącząc herbatę. - A to dzieci? - skinęła głową, wskazując na fotografie na komodzie.

- Tak, Jacek i Agatka - uśmiechnęłam się. - Studiują za granicą. Daleko...

- Ma je pani przynajmniej na zdjęciach - pokiwała głową. - Notabene piękne ujęcia - pochwaliła.

- Mamy dobrego fotografa w rodzinie - wyjaśniłam.

- Mój świętej pamięci mąż był fotografem - zamyśliła się. - Tłumy do niego waliły, bo specjalizował się w portretach. Z każdej paskudy potrafił wyciągnąć coś ładnego. Nawet najbrzydsze kobiety na jego zdjęciach wyglądały pięknie...

- Pewnie pani była jego ulubioną modelką - zasugerowałam.

- Ja? Skąd! - pokręciła głową. - Nie lubię się fotografować. Miał inne... Musi pani wpaść do mnie z rewizytą - pani Róża zmieniła temat. - Pokażę pani moją kolekcję storczyków...

Z czasem sąsiadka stała się moją skarbnicą wiedzy na temat okolicy. Znała tu dosłownie wszystkich, ich zawody, przyzwyczajenia, wady, zalety.

- Pewnie mieszka tu pani całe życie - skwitowałam pewnego razu.

- W sumie nie... - odparła. - Tutaj się urodziłam i wychowałam, potem poszłam do szkoły średniej na Wybrzeżu, wyszłam za mąż i mieszkałam tam kilkanaście dobrych lat. Jednak po śmierci męża poczułam się w Gdańsku tak obco - jej głos nagle ochrypł ze wzruszenia - że nie byłam w stanie dłużej tam mieszkać. Czułam, że moje życie nie ma sensu. Nie potrafiłam znaleźć żadnego sensownego zajęcia. Postanowiłam się wyprowadzić. Tułałam się trochę po Polsce, za pracą. Ale nigdzie nie potrafiłam zagrzać miejsca, więc postanowiłam wrócić na stare śmieci, do domu po rodzicach. Tutaj mi dobrze. Tu jest mój dom... Więc dbam o tę okolicę najlepiej, jak umiem. Bo o... czystość trzeba dbać, wie pani? Śmieci wyrzucić, chwasty wyrwać, żeby się toto nie rozpleniło...

Rzeczywiście, w jej ogródku nie było ani jednego niepotrzebnego krzaczka, niewyrwanego chwasta. Wszystko wypielęgnowane, trawnik pod linijkę, clematisy wiły się równiutko po drewnianych stelażach. Szczerze jej zazdrościłam takiego ogródka. W moim królował przerośnięty świerk i bukszpany. Nawet gdybym chciała coś pozmieniać, potrzebowałabym męskiej ręki, a mój Mirek nie lubił grzebać w ogródku. Wiedziałam, że od czasu do czasu pani Róży pomaga pan Wacek. Nasz osiedlowy rowerzysta "na gazie". Podcinał gałęzie drzew, kosił trawnik, czasem coś przekopał.

- Może i my poprosimy go o pomoc? - podpytywałam męża. - On dużo nie weźmie...

- Też coś! - prychał na to Mirek. - Nie będzie mi się obcy facet po podwórku kręcił. Przecież ja też mam dwie ręce, mogę się tu wszystkim zająć!

- Możesz, ale nie chcesz - mruknęłam pod nosem.

Efekt tej rozmowy był taki, że ja dalej miałam najgorszy ogródek w okolicy!

- U pani tak ładnie - chwaliłam obejście sąsiadki. - Temu panu Wackowi robota pali się w rękach! Jaki to zaradny człowiek!

- Ano tak, szkoda tylko, że pijak - burczała w odpowiedzi. - Kiedyś kłopoty na siebie sprowadzi...

Niebawem sama mogłam się przekonać, jak pracowity jest pan Wacek. Musieliśmy wymienić piec gazowy, bo ten, którego używali poprzedni właściciele, wołał o pomstę do nieba. O pomoc w porządkowaniu kotłowni poprosiłam pana Wacka. Mirkowi akurat szwankował kręgosłup, więc miałam pretekst, żeby wykorzystać sąsiada. Dziarsko zabrał się do roboty, zwłaszcza że obiecałam mu stary piec. Mógł go sobie wziąć i wywieźć na złom, co go bardzo ucieszyło.

- Zbieram na nowy rower - pochwalił się. - Pani Mario, w kotłowni znalazłem dużo makulatury. Ją też mogę zabrać? - dopytywał się.

- Oczywiście - odparłam.

Wieczorem zajrzałam do pakieciku, który sąsiad przygotował sobie do wywiezienia. Jakieś stare poradniki kobiece, no i codzienne gazety. Przejrzałam je z ciekawością. Daty mnie zaskoczyły! To były informacje sprzed dobrych trzydziestu lat!

- "Wykonano 200% normy!", "Wizyta zagranicznej delegacji!" - czytałam, a mój wzrok przesuwał się po starych fotografiach. Nagle zatrzymał się na nagłówku: "Tajemnicze morderstwo". Zaciekawiona zaczęłam czytać artykuł... Ciało mężczyzny, Henryka K., leżało w kałuży krwi w atelier zakładu fotograficznego w centrum Gdańska. Zaciekawiona czytałam dalej. Okazało się, że ofiara została brutalnie zamordowana, a o popełnienie przestępstwa podejrzewa się którąś z  klientek zakładu fotograficznego. Wiele poszlak wskazywało na to, że zbrodni dopuściła się kobieta. Henryk K. był znany ze swej słabości do płci pięknej. Nie ograniczał się wyłącznie do fotografowania pań przychodzących do jego zakładu - pisał autor artykułu.

- Straszne rzeczy. Dzięki Bogu, że to przeszłość! - mruknęłam do siebie i odłożyłam gazetę na miejsce.

Rano przyszedł pan Wacek dokończyć sprzątanie kotłowni.

- No, muszę zakasać rękawy i brać się do pracy, bo na popołudnie zostałem zawezwany do pani Róży. Mam zrobić porządek z jej kompostownikiem. A przecież jeszcze na skup muszę pojechać, sprzedać to i owo od pani. Pieniążki będą - zadowolony zatarł ręce.

"I wieczorem libacja", dokończyłam za niego w myślach.

Nie zdziwiłam się więc, kiedy przez dwa kolejne dni nie widziałam pana Wacka. "Najwyraźniej nieźle zabalował", śmiałam się w duchu.

- Słyszała pani, co się stało? - zapytała sklepikarka, kiedy wieczorem zajrzałam do niej po mleko. - Pan Wacek nie żyje...

- Matko Boska, co się stało?! - przeraziłam się.

- No to, co było do przewidzenia - wzruszyła ramionami sprzedawczyni. - Zapił się na śmierć. Ponoć ktoś go poczęstował jakimś trefnym alkoholem i zatruł się. A mógł u mnie kupić, legalnie, zdrowo... - zakończyła z żalem.

Zszokowana wróciłam do domu i opowiedziałam mężowi, jakie sensacje sprzedała mi sklepikarka.

- A mówiłem ci, żeby go nie brać do pomocy! - zdenerwował się Mirek. - Zarobił u nas parę groszy i od razu poszedł w tango. A teraz mamy go na sumieniu...

"Całkiem możliwe", załamałam się. "Niby mi opowiadał, że na rower zbiera, a w rzeczywistości wydał wszystko na alkohol..."

- Mam takie wyrzuty sumienia - skarżyłam się pani Róży, kiedy wpadłam do niej w odwiedziny.

- Dlaczego? - zdziwiła się.

- Boję się, że przyczyniłam się do śmierci pana Wacka...

- To nie pani wina - rzuciła pewna swego. - Tacy jak on igrają z życiem. Kto grzebie w śmietniku, ten sam na niego trafia - dodała sentencjonalnie. - Doigrał się po prostu...

Mówiła zimnym tonem. Jakby w ogóle nie przejęła się losem człowieka, który był jej dobrym znajomym!

- Niech się pani zdobędzie na odrobinę wyrozumiałości dla ludzkich słabości! Proszę nie mówić, że pani w życiu nie spróbowała alkoholu! - oburzyłam się.

- Pani Mario, ja w życiu wiele widziałam i wiele przeżyłam. Wiele razy doznałam krzywdy, także przez alkohol... - patrzyła mi głęboko w oczy. - Proszę mi uwierzyć, na świecie jest tyle brudu, że powinniśmy się cieszyć, gdy choć odrobina zostanie sprzątnięta.

Przeszedł mnie dreszcz. Ta kobieta musiała mieć naprawdę ciężkie życie.

Tymczasem pani Róża kontynuowała swoje zwierzenia:

- Mój Henryk, świeć Panie nad jego duszą, był alkoholikiem - jak sąsiadka wymieniła to imię, aż podskoczyłam. - Resztę może sobie pani wyobrazić...

Słowa pani Róży okazały się prorocze. Po wizycie u niej moja wyobraźnia pracowała na pełnych obrotach. Skojarzyłam imię męża sąsiadki, jego zawód i Gdańsk z artykułem z gazety znalezionej w piwnicy... "A jeśli śmierć pana Wacka to nie był przypadek?", przeraziłam się. "Przecież w dniu śmierci miał jeszcze pomagać pani Róży... Może zaproponowała mu szklaneczkę czegoś mocniejszego?!" Oblał mnie zimny pot. "Nie, ona nie może być zdolna do takich rzeczy", uspokajałam siebie. Jednak przypomniałam sobie "akcję", jaką urządziła kiedyś na budowie, i to, że pan Grześ uległ potem wypadkowi!

Stanęłam przy oknie i spojrzałam na dom sąsiadki. Był ciemny, tylko w jednym pomieszczeniu paliło się światło. Nagle przy firance zamajaczyła postać pani Róży. Podniosła rękę, jakby chciała mi pomachać. "Albo pogrozić", dopowiedziała moja wyobraźnia. "Chyba oszalałam!", jęknęłam w duchu i czym prędzej położyłam się do łóżka.

Jednak tej nocy źle spałam, jak tylko przykładałam głowę do poduszki, przed moimi oczami przewijały się makabryczne obrazy. Zakrwawiony fotograf zamordowany przed laty, pan Wacek leżący na poboczu obok swojego starego roweru, pani Róża z pistoletem w dłoni... Kiedy rano się obudziłam, byłam jak z krzyża zdjęta.

- Dobrze się czujesz? - dopytywał się Mirek. - Bo wyglądasz nieciekawie...

Patrzyłam na niego bez słowa. "A czy mojemu mężowi coś grozi? Chyba nie... Spokojny, na baby nie chodzi, piwa nie lubi..."

- Czemu mi się tak przyglądasz?

- Boże, jak to dobrze, że ty nie pijesz! - westchnęłam w odpowiedzi.

- Prześpij się jeszcze. Chyba za wcześnie wstałaś, bo gadasz od rzeczy! - prychnął.

Kiwnęłam głową. Może pani Róża nie jest zła? Może to tylko moja wyobraźnia?

Maria Z., 43 lata

Z życia wzięte
Dowiedz się więcej na temat: morderstwo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy