Reklama

Pierścionek z zielonym oczkiem

Mama twierdziła, że po ciotce Róży można się spodziewać tylko najgorszych rzeczy. Ale myliła się, i to bardzo...

- Po co ty tam idziesz? - mama patrzyła na mnie ze złością.

- Ty nie wiesz, jaka ona jest, na pewno będzie czegoś chciała! Na pewno poprosi cię o pieniądze...

- Dlaczego tak mówisz? - spytałam. - Przecież od lat nie utrzymujecie kontaktu i to chyba nie z jej winy...

Mama spiorunowała mnie spojrzeniem.

- Jak możesz tak mówić! - krzyknęła. - Co ty w ogóle wiesz! Wyjechałaś z kraju tyle lat temu... A ciotka Róża? Skąd możesz wiedzieć, jaka ona jest naprawdę, nigdy z nią nie rozmawiałaś...

Reklama

- Jako dorosła osoba rzeczywiście nie - przyznałam. - Ty sama nie chciałaś podać mi jej numeru telefonu...

- To ona zerwała z nami kontakty - twarz mamy poczerwieniała z oburzenia. - Nie dość, że przegoniła tego swojego Bogu ducha winnego męża, rozwiodła się, sprzedała całą ojcowiznę... - gestem pełnym ubolewania otarła szybko łzy, których wcale nie było.

- Związała się z jakimś narkomanem, prowadzi przytulisko dla tych bezbożników i lumpów... Wstyd tylko przyniosła rodzinie... wstyd, rozumiesz? I ja nie życzę sobie, żeby moja córka się z nią spotykała!

No cóż, moja mama zapomniała, że ja mam już trzydzieści lat i niewiele rzeczy może mi zabronić. Tolerowałam to jej poczucie wyższości nad innymi, zwłaszcza nad biedną ciotką Różą, ale tylko wtedy, gdy okazywała je w rozmowach telefonicznych. Przez lata byłyśmy zdane tylko na telefon i internet, od dawna mieszkałam za Oceanem. Ale teraz tą krwawicą dziadków to trochę mnie wkurzyła.

- Zaraz, zaraz, mamusiu, nie tak szybko - roześmiałam się, patrząc na jej pociemniałą z gniewu twarz. - Może i ciotka Róża wsparła swoimi pieniędzmi tych, jak to nazywasz, wykolejeńców życiowych... Ale nie zapominaj, że ty też sprzedałaś krwawicę dziadków - uśmiechnęłam się. - Dzięki temu ja mam mieszkanie w Stanach, a mój brat podrywa panienki na nową brykę... A z ciotką Różą i tak się spotkam - oświadczyłam stanowczo. 

Mama chciała jeszcze coś powiedzieć, ale widząc moją zaciętą minę, westchnęła tylko ciężko i machnęła ręką. Przyjechałam do kraju na dłuższe wakacje. Niezbyt często zdarzała mi się taka okazja. Mieszkałam w Stanach od kilku lat, tam założyłam rodzinę, miałam swój dom i pracę. A te trzy tygodnie wolnego trafiły mi się po raz pierwszy.

Postanowiłam dobrze je wykorzystać, odwiedzić bliskich i przyjaciół, a także wypocząć przez kilka dni w moich ukochanych Tatrach. W pośpiechu szykowałam się do wyjazdu, pakowałam tylko niezbędne rzeczy, bo wolne kilogramy bagażu chciałam poświęcić na upominki. Tak dawno nie byłam przecież w kraju, a każdemu z bliskich chciałam przywieźć coś miłego. Telefon od Mirka, mojego kuzyna, trochę mnie zaskoczył. Był jedynym synem cioci Róży i z tego, co wiedziałam, tylko on utrzymywał z nią kontakty. On też nie aprobował chyba stylu życia swojej matki i na pewno wolałby, aby wszystkie pieniądze ze spadku, ta, jak to określała moja mama, krwawica dziadków, zasiliła jego konto, a nie przytułek dla bezdomnych pijaków i narkomanów.

- Wiesz, jest trochę głupia sprawa - po powitalnych konwenansach mój kuzyn zaczął się jąkać. - Moja matka chciałaby spotkać się z tobą. Ale ja nie wiem, po co.

W pierwszej chwili trochę mnie zatkało. Ciocia Róża... Pamiętałam ją jeszcze z dzieciństwa, wysoką, przystojną kobietę, o długich ciemnych włosach, które nosiła upięte nisko nad karkiem. Nasze spotkania były rzadkie, zazwyczaj tylko z okazji jakichś uroczystości rodzinnych... Pamiętałam jej ciepły, trochę gardłowy śmiech, korale z wielkich kawałków ciemnego bursztynu i takie same miodowe, przejrzyste oczy. Była dość tęga i lubiłam, gdy mnie przytulała... To sprawiało miłe wrażenie, była taka ciepła i mięciutka, i pachniała tak jakoś inaczej... Jakby ziołami czy świeżo skoszoną trawą... Ale już jako dziecko zdawałam sobie sprawę, że nie jest lubiana przez rodzinę. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, dlaczego... Potem dopiero, gdy byłam już dorosła, dotarło to do mnie. Ciotka była wykształcona, miała artystyczny talent, pięknie malowała i rysowała. I była szalenie niebanalną osobą. Moja bogobojna, zaściankowa rodzina niestety nie mogła tego znieść.

Toteż nasze kontakty bywały coraz rzadsze, a po tym, gdy ciotka wraz ze swoim partnerem założyła schronisko, urwały się zupełnie. Niektórzy w rodzinie twierdzili też, że sama ciotka jest uzależniona od narkotyków i nieźle pociąga z butelki. Ja tego nigdy nie widziałam, ale byłam wtedy jeszcze dzieckiem. Potem, w swym szybkim, pełnym ludzi i zdarzeń życiu za Oceanem, prawie o niej zapomniałam... Gdy zaskoczenie już minęło, pomyślałam, że czemu nie... Bardzo chętnie odnowię z nią kontakt.

Pomimo niechęci całej rodziny. Bo ja tak naprawdę w dzieciństwie bardzo ją lubiłam. No i była przecież moją matką chrzestną... Zgodziłam się spotkać z ciotką Różą, gdy już przyjadę do rodzinnego miasta. Nawet cieszyłam się na to spotkanie... Ale po rozmowie z mamą, po jej wyrzutach i tej całej niechęci do ciotki, moja radość zaczęła się ulatniać. Do serca wkradł się cień jakiegoś podejrzenia. Bo jeżeli mama miała rację i ciotka tylko po to chce się ze mną spotkać, żeby mnie na coś naciągnąć, na pożyczkę albo na zaproszenie do Stanów... Kto wie... Może jednak mama miała rację... Przez Mirka umówiłyśmy się na przystanku tramwajowym w starej dzielnicy miasta.

Na miejsce przyszłam chyba z pół godziny wcześniej. Stałam już chwilę, rozglądając się na boki i przyglądając się ludziom z drugiej strony ulicy. I nic. Nikt podobny do ciotki Róży nie nadchodził... Pomyślałam, że może zrezygnowała ze spotkania, może rzeczywiście czegoś chciała i w ostatniej chwili się wycofała... Emocje powoli zaczęły ze mnie opadać, rozluźniłam się, nie wpatrywałam się już tak natarczywie w każdą nadchodzącą kobietę...

- Przepraszam... Ola? - usłyszałam nagle obok siebie cichy głos. To wysoka pani, która stała na przystanku dłużej ode mnie, podeszła bliżej. Wcześniej nie zwróciłam uwagi na tę szczupłą kobietę ze spiętymi w koczek włosami. Nigdy bym nie rozpoznała w niej ciotki Róży.

- Ciocia Róża? - spytałam onieśmielona, podając jej niepewnie rękę. A ona uścisnęła ją mocno, a potem wprost porwała mnie w ramiona. Otulił mnie ten dawno zapomniany zapach świeżo skoszonej trawy, chociaż była późna jesień.

- Jak bardzo się cieszę dziecko, że przyszłaś - odsunęła mnie przed siebie na długość wyciągniętych ramion.

- Odeszłaś z mojego życia małą dziewczynką, a wracasz piękną kobietą... -

To nie ja ciociu odeszłam, tylko... - urwałam. Nie powinnam była poruszać tego tematu, a już na pewno nie teraz.

- Ja też się cieszę - mówiłam te słowa ze szczerego serca, bo czułam w nim radość.

- Ale pamiętam wszystko z dzieciństwa, twoje bursztyny i długie włosy... - znowu ugryzłam się w język.

- No, niewiele z nich zostało, i z włosów, i z bursztynów - roześmiała się, dotykając swojego koczka. - Ale nie stójmy już tak tutaj. Zapraszam cię do swej ulubionej kafejki, która jest jednocześnie galerią malarską... - wzięła mnie pod rękę. Obserwowałam ją spod oka. Bardzo się zmieniła. Zeszczuplała, powiedziałabym nawet, że była zbyt chuda jak na swój wzrost. Jej siwe włosy nie były już tak gęste i wspaniałe jak kiedyś. Twarz pokrywała gęsta siatką drobnych zmarszczek, ciemne kręgi pod oczami też nie dodawały jej urody.

Może te plotki o alkoholu i narkotykach były jednak prawdą... Tylko jej oczy, wielkie, koloru ciemnego bursztynu, nadawały tej zniszczonej twarzy jakiegoś niezwykłego wyrazu. Kafejka zrobiła na mnie oszałamiające wrażenie. Na ścianach obrazy, w kątach rzeźby i wspaniałe artystyczne szkło, a między tym wszystkim maleńkie stoliki z szydełkowymi serwetami i ozdobnymi lampami naftowymi. Jakbym znalazła się w innym świecie, sprzed stu lat...

- Lubię tu przychodzić - powiedziała ciotka Róża. - Łapię tu oddech, no i sprawdzam, czy jakiś naiwny turysta nie kupił któregoś z moich dzieł - roześmiała się.

- To wszystko jest twoje? - spytałam z podziwem. Nie znałam się na sztuce, ale wiedziałam, że ta samokrytyka ciotki była udawana. Jej obrazy, przeważnie portrety i martwe natury, robiły wrażenie nawet na takim laiku jak ja.

- Prawie - odparła, bo zjawiła się kelnerka, witając ciotkę jak kogoś z rodziny.

- Jak zwykle kawa, pani Marzenko, no i lody, sernik, co tam macie dziś najlepszego - popatrzyła na mnie.

- A może, Oleńko, napijesz się wina? Mają tu wyśmienite, węgierskie.

- Chętnie - skinęłam głową. Trochę się zdziwiłam, gdy kelnerka przyniosła tylko jeden kieliszek.

- Ja nie piję od wielu lat - rzuciła. Potem rozmawiałyśmy. O wszystkim... Właściwie to mówiłam ja, a ciotka tylko słuchała mnie z uwagą.

- Cieszę się, że mam taką mądrą chrześnicę - powiedziała w pewnej chwili. - I że tak dobrze sobie radzisz w życiu...

- A ty ciociu? - spytałam. - Tak niewiele o tobie wiem...

- Myślę, że wiesz dużo - roześmiała się. - Choćby z opowiadań twojej mamy. Na pewno jest w nich wiele prawdy. Ale wiedz, że ja nie żałuję swojego życia i jestem z Jerzym, tym, jak go nazywają w rodzinie, wykolejeńcem i narkomanem, bardzo szczęśliwa.

- I faktycznie prowadzicie to schronisko?

- Tak, chociaż jest trudno... Wiesz, ludzie są tacy słabi i nie mają wolnej woli, gdy zawładnie nimi jakikolwiek nałóg. Ale jakoś sobie radzimy...

Przez chwilę panowało milczenie. Nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Ta odsądzana przez rodzinę od czci i wiary ciotka zaimponowała mi. Zaczęłam rozglądać się po ścianach, uważniej patrzeć na jej obrazy.

- Wybierz sobie któryś, jeżeli chcesz, śmiało - zaproponowała mi nagle.

- Nie wiem, czy mogę, są pewnie cenne.

- Możesz, spokojnie, aż tak cenne nie są... - ciotka popatrzyła na mnie z uwagą. - Ale wiesz Olu, jest taka sprawa... To właściwie dlatego chciałam się z tobą spotkać... - urwała na chwilę i wzięła na kolana swoją wielką, płócienną torbę. "A więc jednak!", przemknęło mi przez głowę. "Jednak mama miała rację, ciotka czegoś ode mnie chciała..." Pewnie pieniędzy na to jej schronisko albo może, żebym przysłała jej i temu jej facetowi zaproszenie...

Stąd ta udawana radość na mój widok, serdeczność, stąd ta łapówka w postaci darowanego obrazu... Pewnie nic niewartego bazgroła... A ja byłam taka głupia i już prawie dałam się podejść... Niechętnie spojrzałam na ciotkę, która szukała wciąż czegoś w swej nieeleganckiej szmacianej torbie.

- Wiesz, dotąd jakoś nie było okazji, no i stosunki rodzinne nie bardzo sprzyjały - dodała, kładąc na stoliku małe pudełko. - Jesteś już dorosła, a ja jestem twoją matką chrzestną i poza chrztem jakoś nie miałam okazji dać ci czegoś ładnego... - przesunęła ręką pudełko w moją stronę.

- Proszę, przyjmij to ode mnie, choćby na pamiątkę... - nagle głos jej się załamał. Przez chwilę milczałyśmy obie, ciotka była zbyt wzruszona, aby mówić, a ja po prostu nie wiedziałam, co powiedzieć.

- To stara rodzinna pamiątka, jeszcze po naszej prababci, ponoć jedyna ocalała z wojny cenniejsza rzecz - to ciotka pierwsza przerwała milczenie. - Dostawała ją zawsze najstarsza córka w rodzinie, gdy wychodziła za mąż... Ja nie mam córki... - westchnęła. Otworzyłam pudełko. Na białej wyściółce zalśnił zielony kamyk, obramowany delikatną, złotą koronką. Piękny, staroświecki pierścionek, chyba bardzo cenny...

- Zawsze się mówiło, że to szmaragd - bursztynowe oczy ciotki patrzyły na mnie tak ciepło, że aż poczułam dławienie w gardle.

- Ale tak do końca to nie wiem, nigdy nikt tego nie sprawdzał... Powinien należeć do ciebie.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie tego się przecież podziewałam. Zwłaszcza po tym wszystkim, co mówiła mi o ciotce Róży mama. Po tym, jak nazwała ją naciągaczką. A ciocia chciała się ze mną spotkać, żeby podarować mi rodzinną pamiątkę. A nie, żeby wyłudzić ode mnie pożyczkę czy zaproszenie do Stanów.

- Nie wiem, jak ci dziękować - wybąkałam. - Nie spodziewałam się...

- Wiem dziecko, wiem, bo zdaję sobie sprawę, co wygaduje o mnie cała rodzina - ciotka pokiwała głową. - Ale to nieważne, może kiedyś przejrzą na oczy... A teraz chodź, obejrzysz moje obrazy - podniosła się zza stolika.

- Może któryś ci się spodoba.

Wszystkie mi się podobały. Były takie jak ona sama, spokojne, łagodne, o przejrzystości i cieple bursztynu... Ale wybrałam jeden. Portret kobiety w średnim wieku, o jeszcze ciemnych, długich włosach z siwymi pasmami... Autoportret ciotki Róży sprzed kilku lat. I w tym momencie zrobiło mi się nieprzyjemnie. Poczułam takie mocne ukłucie w sercu. Bo ja nic jej nie przywiozłam. W wyborze prezentów dla bliskich nie wzięłam ciotki pod uwagę...

- Przepraszam, ciociu - impulsywnie uścisnęłam ją i mocno pocałowałam w policzek. - Nie przywiozłam ci żadnego prezentu...

- Ty jesteś, dziecko, największym dla mnie prezentem i niesamowitą radością. I to, żeśmy się spotkały...

A w domu mama czekała na mnie już w przedpokoju.

- No i co, czego ona od ciebie chciała? - zaczęła, ledwie przekroczyłam próg.

- Niczego - potrząsnęłam głową. A potem zrobiłam minę, jakbym sobie o czymś przypomniała.

- To znaczy chciała... - wyciągnęłam przed siebie dłoń. - Chciała dać mi ten pierścionek...

Przez moment mama zastygła niemal bez ruchu, patrząc w zdumieniu na zielony kamień.

- To ten słynny szmaragd prababci... Myślałam, że go już dawno sprzedała... - jakby się zamyśliła na moment. Ale potem uniosła głowę i spojrzała na mnie z satysfakcją.

- Ale ty przecież nie nosisz biżuterii...

- Jednak ten pierścionek będę nosić zawsze... Dopóki nie przekażę go córce - z uśmiechem popatrzyłam na migotliwe zielone światełka na moim palcu.

Aleksandra D., 30 lat

Z życia wzięte
Dowiedz się więcej na temat: rodzina | pierścionek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy