Reklama

Przez tydzień byłem milionerem

Kiedy babka z telewizji zaczęła odczytywać wyniki dużego lotka, zamarłem. Dotarło do mnie, że wypadły MOJE liczby!

Zwijaj to - Rudek pstryknął mi palcem w gazetę. - Stary tu leci! Widziałem go przed chwilą na korytarzu. Zdążył już ochrzanić kierowcę, a teraz pędzi do nas. Podniosłem wzrok znad motoryzacyjnego pisma. Właśnie publikowali zdjęcia najnowszego modelu saaba. Auto-marzenie!

- No to co? - wzruszyłem ramionami. - Ja mam teraz przerwę...

- Przerwę to ty będziesz miał w życiorysie - zaśmiał się ponuro kumpel. - Jak cię szef wyleje!

Niechętnie zamknąłem gazetę. Ledwo zdążyłem wsunąć ją do teczki, kiedy z hukiem otworzyły się drzwi.

Reklama

- A wy co? Chorzy? - ryknął wściekle kierownik. - Do roboty! I żebym za moment żadnego w kanciapie nie widział!

Rudek bezszelestnie przemknął koło niego i zniknął z pola widzenia. Ja nie zamierzałem ustępować.

- Jem teraz śniadanie - wybełkotałem z chlebem w ustach. - Właśnie odebrałem transport i mam zasłużoną...

- Co ty za wykłady robisz?! - wydarł się szef. - Będziesz podskakiwać, to wywalę na zbity psyk i tyle zostanie z twojej odwagi!

Patrzyłem na niego z nienawiścią. Moim największym marzeniem było rozkwasić kiedyś tę jego tłustą czerwoną gębę. Pomiatał pracownikami, gonił do roboty i wiecznie nas ochrzaniał. Zostawiłbym tę pracę już dawno temu, gdybym miał coś innego na oku. Ale nie miałem. Wieczorem wróciłem do domu wykończony. Nie rozbierając się nawet, wszedłem do pokoju i włączyłem telewizor. Właśnie rozpoczynało się losowanie totolotka.

- Dziś mamy kumulację! - szczebiotała długowłosa laska. - Szczęśliwy zwycięzca może dostać trzy miliony złotych...

Ruszyłem do przedpokoju, żeby się "rozpłaszczyć" i zdjąć buty. "Trzy miliony!", myślałem. Takiej forsy nie umiałem sobie nawet wyobrazić.

- Dwa - panna podała po chwili pierwszy wylosowany numer. - Sześć, czterdzieści... Nadstawiłem uważnie ucha.

Mógłbym przysiąc, że skreślałem te liczby!

- Dwadzieścia trzy... Nerwowo sięgnąłem do kieszeni spodni i wyszarpnąłem z niej portfel.

- Jedenaście... - dobiegło z telewizora. Zawzięcie szukałem kuponu. - ...i ostatnia, siedem - zakończyła. Coś chwyciło mnie za gardło. Rozwinąłem papierek i wpatrywałem się w niego. Dwa, sześć, siedem!... Przełknąłem ślinę. Jedenaście... Serce waliło mi jak młotem. Rzuciłem okiem na pozostałe skreślenia - i zatoczyłem się na ścianę! Dwadzieścia trzy i czterdzieści też się zgadzało! Z trudem łapałem powietrze. "To musi być sen", myślałem z niedowierzaniem.

- Milion... - wyszeptałem bez tchu. - Nie! Trzy miliony! Chryste! - wołałem, krztusząc się ze śmiechu. - Trzy!!! - powtarzałem w kółko, nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście.

Przez pół nocy jak zaczarowany wpatrywałem się w ten mój mały, szczęśliwy papierek! Z samego rana pobiegłem po gazetę i jeszcze raz porównałem numery z moim kuponem. Wszystko się zgadzało! Byłem właścicielem trzech milionów!!! W cudownym nastroju zjadłem śniadanie, ogoliłem się i odpicowałem jak przystało na milionera, a potem ruszyłem zrealizować swoje marzenie. Nie mogłem się doczekać spotkania z kierownikiem, ale wcześniej postanowiłem zajść do salonu saaba. Lśniące cacka stały na wypucowanej posadzce i niczym młoda kobieta kusiły gładkimi, miękkimi liniami. Podszedłem do sprzedawczyni i w kilku słowach wyjaśniłem jej, czego szukam. Panna wytrzeszczyła oczy.

- Jest pan pewien, że właśnie ten model chce pan kupić? - spytała, przypatrując się mojej znoszonej jesionce.

- Ten, ten - machnąłem niedbale ręką. Dziewczyna stanęła jak wryta.

- Ja pana bardzo przepraszam - bąkała coraz bardziej speszona - ale czy pana na to... - urwała i przełknęła ślinę. - To znaczy, czy pan zna cenę tego modelu? - poprawiła się.

- Znam! - warknąłem nieuprzejmie.

- I żeby był gotowy na jutro! - poleciłem. Dziewczyna skłoniła grzecznie głowę, a ja zawstydziłem się swojego tonu. Ostatecznie nie mogłem mieć do niej pretensji. Przecież wyglądałem jak pracownik hurtowni, a nie Rockefeller. Uśmiechnąłem się z wyrozumiałością i rzuciłem wesoło:

- Wygrałem w totka!

- Aha! - uśmiechnęła się.

- To gratuluję! - rzuciła pospiesznie. Natychmiast wyjąłem z portfela stuzłotowy banknot i gestem milionera położyłem go przed dziewczyną.

- To może mała jazda próbna? - zaproponowała i wręczyła mi kluczki.

Chwilę później sunąłem już po drodze w nowiutkim autku z uroczą sprzedawczynią u boku, a ona co i rusz posyłała mi słodkie spojrzenia. "Żyć nie umierać!", pomyślałem.

Po przejażdżce oddałem dziewczynie kluczyki i wprost z salonu wyruszyłem do hurtowni. Byłem w tak wyśmienitym nastroju, że co parę kroków podskakiwałem jak przedszkolak. Kierownika zastałem w hali. Znowu czepiał się kierowców, którzy zjechali na obiadową przerwę. Stali zgnębieni, zmęczeni - zaczynali kurs przed piątą rano, a teraz dochodziła pierwsza. Na pewno byli głodni.

- Kawę to wy sobie możecie pić w domu! - wydzierał się. Nagle zobaczył mnie i urwał. Aż mu się oczy zwęziły z radości, że ma nową ofiarę.

- Proooszę, pan hrabia się zjawił! - rzucił, złośliwie przeciągając głoski. - Ciekawe, po coś przylazł? Masz zwolnienie, co, leniu jeden?!

Podszedłem do niego spokojnie.

- Po pierwsze, co za "ty"? Wódki razem nie piliśmy - wycedziłem dobitnie.

Zatkało go, ale tylko na moment. Skrzywił się i zaczął mi machać paluchem przed nosem jak nieposłusznemu psu.

- Ej! Stasiek! Bo ci po pensji pojadę...

Wsadziłem ręce w kieszenie i głośno, tak by cała hala usłyszała, powiedziałem:

- A wsadź sobie tę pensję... wiesz w co!

Z wrażenia na moment znieruchomiał.

- Ty... ty... - dyszał ciężko, szukając słów. - Ty wszarzu, ja cię...

- Uważaj! - teraz to ja pomachałem mu palcem przed nosem. - Bo tu są świadkowie!

Stężał na twarzy i milczał. Jego policzki powoli przybrały kolor buraka. Zdawało się, że dostanie zawału!

- Won! - ryknął nagle, pokazując mi drzwi. - Won! - powtórzył.

Nie wytrzymałem. Chwyciłem go za poły fartucha i potrząsnąłem nim jak kukłą. Na koniec zrealizowałem swoje największe marzenie: położyłem mu dłoń na gębie i z całej siły pchnąłem. Kierownik,

przebierając nóżkami, poleciał do tyłu, aż wreszcie zakotwiczył w stercie dopiero co wypakowanych z transportu opon. Ustawione pod sam sufit spadały na niego jedna po drugiej, bez końca.

Usłyszeliśmy stłumione:

- O Jezu!... - wszyscy gruchnęliśmy śmiechem.

Teraz już mogłem sobie stamtąd pójść. Odwróciłem się jeszcze do kolegów, którzy nie mieli mojego szczęścia i nadal musieli tkwić w tej robocie, i rzuciłem serdecznie:

- Dziś wieczorem robię imprezę w "Monopolu". Zapraszam wszystkich. Oczywiście z wyjątkiem tego gościa pod oponami - dodałem, czym wywołałem jeszcze jedną salwę śmiechu.

Do domu wracałem pogwizdując. Och, jak cudownie było żyć i mieć trzy miliony!

Wieczorna imprezka trwała do trzeciej nad ranem i kosztowała ponad osiem tysięcy. Kumple, którzy początkowo zachowywali się dość niepewnie, usłyszawszy o mojej wygranej, nie posiadali się z radości. Jakby to oni trafili miliony! Pili, szaleli, a ja nie żałowałem im niczego - najlepszy szampan, zakąski, kawior.

Objedzone i podchmielone chłopaki wpatrywały się we mnie z podziwem.

- Stachu! - wołali. - Co zrobisz z resztą?

Uśmiechnąłem się zagadkowo. Jeszcze nie wiedzieli najważniejszego! Opowiedziałem im, jaką zamówiłem brykę!

- Zobaczycie, chłopcy, jak podjadę pod zakład, to kierownika szlag trafi! - chichotałem, zacierając ręce.

- Zapytaj, czy go gdzieś podwieźć! - wtórowali mi ochoczo.

Nazajutrz odespałem nieco tę wesołą noc i poszedłem do kolektury. Bez słowa wyjąłem odcinek i położyłem na ladzie.

- O, wygrał pan coś - ucieszyła się przyjacielsko kobieta, biorąc do ręki kupon.

Spojrzała na zakreślone liczby, a potem na wykaz. Przez chwilę w milczeniu mrugała powiekami.

- Szóstkę pan trafił! - zawołała w końcu.

- O, Jezu! Pierwszy raz w życiu mi się taki klient zdarzył! - patrzyła śmiejącymi się oczami.

- Mnie też to się pierwszy raz zdarzyło - odparłem, krztusząc się z nerwowego śmiechu.

Kobieta sięgnęła po jakieś dokumenty i zaczęła coś sprawdzać. Nagle podniosła głowę i rzuciła mi szybkie, jakby spłoszone spojrzenie. Jeszcze raz dokładnie sprawdziła numery na kuponie i jeszcze raz coś w swoich papierach, a potem spojrzała na mnie jakoś tak smutno.

- O co chodzi? - rzuciłem szybko, bo poczułem niepokój. - Kupon jest mój i gwarantuję, że prawdziwy...

- Tak, tak, ja wiem. Nie o to chodzi - zapewniła szybko, ale z wyraźnym współczuciem w głosie.

- To o co? - wpatrywałem się w nią coraz bardziej napięty. - To była kumulacja. Prawda? - upewniłem się.

- Tak... - bąknęła posępnie. - Tylko widzi pan... - westchnęła - nie pan jeden trafił w tym losowaniu szóstkę.

Ściągnąłem brwi, bo nie zrozumiałem.

- Jak jest taka kumulacja - tłumaczyła ciepło kobieta - to ludzie się rzucają... No, słowem takich jak pan jest piętnastu. To daje... po dwieście tysięcy na gracza - zakończyła zgaszonym głosem.

Patrzyłem na nią otumaniony, ze wszystkich sił starając się pojąć jej słowa. Wreszcie dotarło do mnie, co mówiła, i aż się zatoczyłem na pobliskie krzesło.

- Dwieście tysięcy - powtórzyłem bezbarwnie. - Zamiast trzech milionów...

Czapka spadła mi z głowy wprost na podłogę. Kobieta przestraszyła się, że mi słabo, chciała dać wody, ale podziękowałem.

Wracając do domu, powtarzałem sobie, że nic się nie stało. Przecież tydzień temu też nie miałem trzech milionów. No tak, ale teraz nie tylko nie miałem pieniędzy, które zdążyłem pokochać już całym sercem, czy wymarzonego auta. Nie miałem również pracy! Został mi za to debet na osiem tysięcy, którymi opłaciłem tę szaloną imprezę. "Co mi w ogóle strzeliło do głowy, żeby się na nią porwać?!", pomyślałem wkurzony. Osiem tysięcy za szynki, kiełbasy, piwo, szampan i już nawet nie pamiętałem, jakie jeszcze głupoty!

Im dłużej o tym myślałem, tym gorzej się czułem.

Wszedłem do domu i zatelefonowałem do Rudka. Nie dałem rady znosić mojej klęski w samotności. Wysłuchał mnie, a kilkanaście minut później niespodziewanie zjawił się u mnie na progu z całą watahą z pracy.

- No, Stachu, nie przejmuj się tak - kumple klepali mnie po ramieniu. Miny mieli poważne, ale w kącikach ust drgały im uśmieszki.

- Co? - rzuciłem żałośnie - Wesoło wam, tak? Z boku to chyba bardzo zabawne!

- Nie no... - próbowali się powstrzymać, ale w końcu nie wytrzymali. - Łatwo przyszło, łatwo poszło! - wołali jeden przez drugiego, zaśmiewając się do łez. - Na biednego nie trafiło! Ostatecznie masz jeszcze dwieście tysięcy!

Nie wytrzymałem i też zacząłem się śmiać. Najpierw niechętnie, trochę ze złością, ale potem już na całego.

- Ale cośmy się kawioru nażarli i szampana opili, to nasze! - ryczeliśmy, aż sąsiedzi zaczęli pukać w ścianę.

Nazajutrz chłopcy zaproponowali, że się zrzucimy i razem pokryjemy koszty zabawy. Nie zgodziłem się jednak. Już nie byłem tym kolesiem, który stracił trzy miliony złotych, ale tym, któremu z nieba

spadło nagle całe dwieście tysięcy! Oczywiście o odbiorze samochodu mowy być nie mogło. Do dziś omijam ten salon szerokim łukiem. Tak jak i do dziś kumple nie zwracają się do mnie inaczej, jak per "milioner", ale teraz już tylko się z tego śmieję.

Kiedy się dobrze zastanowiłem, tym razem na zimno, to wyliczyłem, że mogę otworzyć własny biznes. Zawsze miałem smykałkę do majsterkowania, postanowiłem, że wezmę się za renowacje. Zatrudniłem speców, architekta i puściłem interes w ruch. Z czasem zacząłem zwiększać obroty i teraz jest naprawdę nieźle. A na dodatek nie muszę już oglądać kierownika.

Ale na saaba to jeszcze długo nie będzie mnie stać...

Stanisław G., 37 lat

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy