Reklama

Swoich się nie okrada

Na nowym osiedlu zaczęła się seria włamań Sprawca nie zostawiał żadnych śladów, więc my, policjanci, byliśmy bezradni...

Kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych zaczęto budować w naszym mieście nowe bloki, wszyscy chcieli w nich zamieszkać. Osiedle miało już jakąś nazwę, ale mieszkańcy nazwali je "Bajkowym" i tak już zostało. Jak ktoś przeprowadzał się na "Bajkowe", to od razu znaczyło, że nieźle mu się wiedzie. Mieszkali tam głównie prawnicy, lekarze i biznesmeni. Wszyscy się znali i lubili. Często urządzali spotkania przy grillu i piwku. Niestety, tę prawie sielankową atmosferę zniszczyła niedawno seria włamań do mieszkań. Wszystko zaczęło się przed rokiem, gdy został okradziony apartament znanego adwokata. Zginęło wszystko, co miało wartość. Szef komendy powiedział nam wtedy, że musimy szybko znaleźć sprawcę, ale to wcale nie było takie łatwe.

Reklama

- Ale jak, panie komendancie? - wyrwałam się z pytaniem. - Złodziej nie zostawił żadnych śladów. Otworzył antywłamaniowe drzwi bez uszkodzenia zamka, nie zostawił odcisków palców, nigdzie w okolicy u paserów nie pojawiły się skradzione przedmioty...

- Pani porucznik! - przerwał mi szef. - Mamy dwudziesty pierwszy wiek! Trzeba sprawdzić ślady DNA...

- Z tym też będzie problem - żachnęłam się. - Śladów zapachowych prawie nie ma, bo spryciarz popsikał jakimś dezodorantem, a ślady DNA trzeba mieć z czym porównać. To, co znaleźliśmy, nie pasuje do żadnego notowanego złodziejaszka. Komendant zacisnął usta ze złości.

- Są jeszcze tradycyjne metody: obserwacja i czujność - powiedział kategorycznym tonem.

- Trzeba przesłuchać sąsiadów, może ktoś coś widział albo słyszał. Zrobicie portret pamięciowy sprawcy.

Ja i moi koledzy westchnęliśmy ciężko. Przecież wszystko to już zrobiliśmy. Ale niestety nikt niczego nie widział, poza panem Edmundem, emerytowanym żołnierzem, który jednak trochę plątał się w zeznaniach. Twierdził, że feralnego wieczoru widział na chodniku przed blokiem dwóch młodych mężczyzn, ale najpierw mówił, że obaj byli wygoleni, a potem znów, że mieli na głowach kaptury. Na początku twierdził też, że ci ludzie mieli ze sobą wypchane torby, a potem zarzekał się, że plecaki. Wzięliśmy poprawkę na podeszły wiek mężczyzny i nie traktowaliśmy zbyt poważnie jego zeznań. Niestety, włamanie do mecenasa było początkiem serii kradzieży na osiedlu. Rozzuchwaleni sprawcy okradali mieszkania coraz częściej. Właściwie nie było tygodnia, żeby choć jedno mieszkanie na "Bajkowym" nie padło ofiarą włamania. Technika zawsze była ta sama. Złodzieje bez hałasu wchodzili do mieszkania, zamek nie miał najmniejszych śladów uszkodzenia, tak jakby otwierano go kluczem. Ginęły głównie pieniądze, biżuteria i sprzęt RTV, ale, o dziwo, tylko małogabarytowy. Sprawcy nie zabierali dużych telewizorów czy ciężkich dzieł sztuki.

- Może to robi jakaś kobieta?... - zamyślił się podczas narady komendant. - Kobieta nie podniesie plazmy czy dużego obrazu.

- Tak, to możliwe - podchwycił zaraz Marek, mój kolega. - Chociaż ja bym chyba stawiał na jakiś gang. Bo to raczej niemożliwe, żeby tych kradzieży dokonywała jedna osoba, i do tego kobieta.

- A dlaczego nie? - zaoponowałam. - Pieniądze i biżuteria nie są zbyt duże objętościowo. Zmieszczą się do niemal każdej damskiej torebki. Telefony, laptopy czy sprzęt DVD też nie mają dużych gabarytów i można je schować do torby...

- Niby tak, ale dlaczego kamery monitorujące osiedle nie zarejestrowały nikogo, kto by wychodził z terenu osiedla, obładowanego ukradzionymi rzeczami? - zastanawiał się nasz szef. Na chwilę zapadła cisza.

- Więc może to któryś z mieszkańców?... - zaryzykowałam hipotezę. Szef spojrzał na mnie jak na wariatkę.

- Przecież ci ludzie od wielu lat się znają - oburzył się komendant. - Spotykają się na imprezach, piją razem i wszystkim powodzi się dość dobrze. Który z nich byłby taki głupi, żeby okradać swoich przyjaciół i dobrych znajomych?... Poza tym nawet wśród złodziei obowiązuje etyka zawodowa: swoich się nie okrada. No chyba, że nawet złodziejski fach strasznie zszedł na psy...

- Więc może to ktoś nowy? - rzuciłam.

- Ale tam praktycznie nie ma rotacji - dziwił się Marek. - Ci sami ludzie mieszkają na osiedlu od dziesięciu lat.

Westchnęłam ciężko.

- Popytam mieszkańców. Pójdę do pani Leokadii, którą ostatnio okradli - obiecałam, podnosząc się z krzesła.

Pani Leokadia wpuściła mnie do mieszkania z lękiem. Starsza dama trzy razy kazała mi pokazywać legitymację służbową, zanim wreszcie szerzej uchyliła drzwi.

- A zresztą, teraz to już i tak nic nie mam - westchnęła zasmucona. - Wszystko mi ukradli, proszę pani, wszystko! Kobieta otarła oczy rąbkiem chusteczki i spojrzała na mnie zgnębiona.

- Ja właśnie w tej sprawie... - wtrąciłam.

- Znaleźliście tych drani?! - ożywiła się.

- Niestety nie - przyznałam. - Przyszłam, żeby się dowiedzieć, czy ostatnio pani czegoś dziwnego nie zauważyła. Miała pani na przykład jakichś nieznanych gości albo dawała pani komuś swoje klucze?

- Nie, skądże! - zapewniła mnie starsza pani.

- Ja jestem bardzo ostrożna!

- No to może zauważyła pani kogoś nowego na osiedlu? - zapytałam. Starsza pani na moment zamyśliła się.

- Nowego?... Nie, tu wszyscy mieszkają od początku, no może poza panem Edmundem, który wprowadził się jakieś pięć czy sześć lat temu. To taki elegancki mężczyzna. Dżentelmen w każdym calu. Czasem wpada do mnie na pogawędkę, bo też jest bardzo samotny, albo pożyczyć szklankę cukru, jak ostatnio...

- Cukru?... - zdziwiłam się. - Przecież to diabetyk. Kiedy byłam u niego, tłumaczył mi, że jest cukrzykiem.

- No to może pożyczył ten cukier dla wnuczki, która z nim mieszka...

- Wnuczka? - zainteresowałam się.

- No tak. To taka miła dziewczyna. Studiuje tu prawo czy ekonomię... Nie wiem dokładnie. Ale takie to ciche i spokojne, że aż się dziwię. Nic tylko się uczy. Żadnych chłopaków nie przyprowadza...

- A pamięta pani, kiedy wprowadziła się wnuczka pana Edmunda? - zapytałam.

- Teraz Ania jest na drugim roku, więc jakieś półtora roku temu - odparła pani Leokadia. - Ale pani chyba nie myśli, że to ona? Nie, to absolutnie niemożliwe. To taka zahukana dziewczyna, a pan Edmund jest jej jedynym krewnym. Biedactwo straciło rodziców w wypadku... Szybko pożegnałam się z panią Leokadią i poszłam do pary z drugiego piętra. Oni też przed dwoma miesiącami zostali okradzeni. Ostatnio w ogóle nie mieli gości, bo dużo pracowali. Raz tylko wnuczka pana Edmunda wpadła pożyczyć klucz francuski, bo dziadek zapodział gdzieś swój. Wróciłam na komisariat i zrobiłam raport z obu rozmów. Wydrukowałam go, a potem poszłam do szefa.

- Nie zawracaj mi tu głowy! - obruszył się, gdy chciałam, by przeczytał mój raport.

- W Gdańsku trafiliśmy na sprzęt ukradziony u mecenasa. No, wreszcie sprawa ruszy z miejsca! Paser będzie musiał zdradzić, od kogo kupił tę kamerę! Niestety, trop z Gdańska urwał się. Okazało się, że paser kupił kamerę od nieznanych sobie "dostawców". Przyrzekał na wszystkie świętości, że ich nie zna i drugi raz już do niego nie przyszli. Sprawa więc znowu utknęła w martwym punkcie. Szef postanowił czekać. Rozesłał po kraju informacje na temat skradzionych rzeczy. Był pewien, że prędzej czy później znów na coś trafi, ale musiał się uzbroić w cierpliwość, bo ostatnio na osiedlu panował spokój. To znaczy od dwóch miesięcy nie doszło do żadnych kradzieży. To był piątek wieczór, właśnie zbierałam się do domu po całodniowym dyżurze, gdy nagle wpadła pani Leokadia. - Wiem, kto to robi! - zawołała od progu.

- Co? O czym pani mówi?

- O złodzieju! To pan Edmund i jego wnuczka! Ta cała Ania miała dzisiaj na ręce srebrną bransoletkę mojej babci!

- Jest pani pewna?! - zawołałam.

- Tak! Odziedziczyłam ją po babce. Od dawna jej nie nosiłam, bo zamek się odpinał. A dzisiaj rano, gdy wracałam do domu, usłyszałam charakterystyczny dźwięk. A mijając Anię, zobaczyłam na schodach moją bransoletkę! Ona szybko ją podniosła i zbiegła na dół, a ja skamieniałam. Spisałam zeznania starszej pani i pognałam do szefa. Komendant zaraz kazał aresztować pana Edmunda i jego wnuczkę. Niestety, dziewczyna zdążyła zwiać, ale starszy pan przyznał się do wszystkiego.

- Te włamania, to... moja sprawka - rzucił z westchnieniem i opowiedział nam, jak do tego wszystkiego doszło. Któregoś dnia przez balkon weszła do jego mieszkania młoda dziewczyna. Chciała go okraść, ale on przyłapał ją na gorącym uczynku. Już miał wezwać policję, gdy ona coś mu zaproponowała. Chodziło o to, żeby miły starszy pan odwiedzał pod różnymi pretekstami swoich sąsiadów, na przykład prosił o pożyczenie szklanki cukru. I gdy sąsiad czy sąsiadka szli po konkretną rzecz do kuchni czy na balkon, on brał odcisk ich kluczy. Potem do mieszkań wchodziła Ania, a on stał na czatach...

- Ale dlaczego pan to robił?! - zapytał go mój szef. - Przecież jest pan emerytowanym żołnierzem. Pewnie dostaje pan większe pieniądze niż inni emeryci.

Starszy mężczyzna wzruszył ramionami.

- Niby tak, ale widzi pan, ja w latach pięćdziesiątych byłem w SB. A teraz tyle się mówi o zabraniu emerytur byłym pracownikom SB, że no... rozumie pan, przestraszyłem się... Jeśli do tego dojdzie, zostanę bez środków do życia. Przecież czynsz na naszym osiedlu jest bardzo wysoki. Skąd wezmę pieniądze na inne opłaty i życie?

- A gdzie pan upłynniał towar? - zapytał komendant. - Tylko raz trafiliśmy na skradzioną kamerę u pasera w Gdańsku.

- Bo ja wszystko sprzedawałem w Czechach - powiedział starszy pan. - To znaczy sprzęt upłynniała Ania, ja biżuterię i starocie. Jeździłem tam dwa razy w miesiącu na targowiska i sprzedawałem... - Ale jak tak można, panie Edmundzie? Przecież to byli pana sąsiedzi... - powiedział z potępieniem komendant. - Znał ich pan, wódkę pan z nimi pił...

- Na początku gryzło mnie sumienie, ale potem przyzwyczaiłem się. A jak na mnie trafiliście? - zainteresował się nagle.

- Przez Anię. Miała przy sobie starą bransoletkę pani Leokadii. Pana sąsiadka ją zauważyła i zawiadomiła nas. Starszy pan pokiwał głową.

- Tyle razy jej mówiłem, żeby niczego z tych rzeczy nie zatrzymywała, ale młode toto i strasznie głupie... - westchnął. Niestety, większości rzeczy nie odzyskaliśmy. W mieszkaniu starszego pana znaleźliśmy tylko trochę gotówki... Za fałszywą wnuczką pana Edmunda rozesłaliśmy listy gończe, a on trafił do aresztu i czeka na rozprawę.

- Teraz przynajmniej nie musi się martwić o dach nad głową - zażartował mój szef, ale mnie było żal staruszka. Po co na starość wdał się w taką aferę? Bo ja myślę, że chyba lepiej stracić pieniądze niż szacunek u ludzi. Ale może się mylę...

Edyta G., 33 lata

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy