Reklama

Tajemnica porcelanowej cukiernicy

Weszłam do salonu. Na szczęście nikogo tam nie zastałam. Zobaczyłam tylko rozbitą cukiernicę, a wokół niej na podłodze bieliły się kryształki cukru. "Co jest grane?", zastanawiałam się. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk telefonu. Aż podskoczyłam. "Maciek" - zobaczyłam na wyświetlaczu komórki. Odebrałam.

- Kochanie, nic ci nie jest?! - rzuciłam.

- Nie, uspokój się, Ewa! Coś się stało? Dlaczego jesteś taka zdenerwowana?

- Sama nie wiem - powiedziałam już nieco spokojniej. - Weszłam do mieszkania i zobaczyłam potłuczoną cukiernicę. Wiesz, tę moją ulubioną? Poza tym nie było ani ciebie, ani Piotrusia...

Reklama

- A tak... Wiem... No widzisz - Maciek cedził każde słowo. - Właściwie dzwonię po to, żeby powiedzieć ci, żebyś się nie martwiła - oznajmił w końcu. - Za piętnaście minut będę w domu, wtedy wszystko ci opowiem - dodał.

- A gdzie teraz jesteście? - zapytałam.

- U twojej mamy. Piotruś zostanie tu dzisiaj na noc. Porozmawiamy, jak wrócę - oznajmił tajemniczo i rozłączył się.

Nic z tego nie rozumiejąc, zabrałam się za sprzątanie. Wzięłam ostrożnie do ręki dwie największe skorupy, które pozostały po cukiernicy i patrzyłam na nie z sentymentem. "Byłaś w tym domu, zanim wprowadzili się tu moi rodzice...." - myślałam, spoglądając na ręcznie malowane kwiaty, które zdobiły stare naczynie, a raczej to, co z niego pozostało...

Zamiotłam rozsypany cukier, a resztki cukiernicy położyłam na stole.

Dom, w którym mieszkałam, miał swoją historię. Po wojnie rodzice przyjechali na Dolny Śląsk. Tato pracował w kopalni miedzi w Rudawach Janowickich. Po przybyciu do małego miasteczka, zajął piękny dom opuszczony przez dawnych właścicieli. Kilka lat temu, po moim ślubie z Maćkiem, rodzice przeprowadzili się do mniejszego mieszkania w centrum miasteczka. Twierdzili, że na stare lata chcą mieć windę, sklepy i przychodnie lekarskie w bliskiej odległości. W końcu dom stał na odludziu i wszędzie musieliśmy dojeżdżać samochodem. Za to mieliśmy piękny widok na pobliskie łąki i wzgórza.

Usiadłam przy stole i sprawdzałam, czy może da się posklejać rozbitą cukiernicę. Po kolei oglądałam skorupki. Nagle spostrzegłam, że przykrywka ma jakąś wypisaną po niemiecku inskrypcję. Zaczęłam sprawdzać pozostałe kawałeczki i natrafiłam na kolejne części słów. To było jak układanie puzzli. "Ktoś musiał zadać sobie wiele trudu, aby we wnętrzu pokrywki coś napisać" - analizowałam. Poukładałam rozbite części, z których po jakimś czasie dało się odczytać: Susse Leben Marta! - Mit Liebe Hans. Juni 1911. Uczyłam się niemieckiego w podstawówce i z tego, co zapamiętałam, znaczyło to: "Słodkiego życia, Marto! Z miłością Hans. Czerwiec 1911". Niebawem usłyszałam szczęk klucza w zamku, wrócił mój mąż.

- Cześć, kochanie! - zawołał.

- Cześć! - wstałam od stołu.

- Nic ci nie jest? Dzisiaj działy się tu dziwne rzeczy - zaczął.

- To dlatego Piotruś nie chciał wrócić do domu, tak?

- Między innymi, ale nie denerwuj się. Zaraz wszystko ci opowiem.

- No, jestem bardzo ciekawa, słucham - powiedziałam nerwowo.

- To było tak. Odebrałem Piotrusia ze szkoły i wróciliśmy do domu. Nagle usłyszeliśmy dziwne odgłosy, dobiegające ze strychu. Jakby ktoś szurał po podłodze ciężkimi butami... Zdenerwowałem się i poszedłem sprawdzić, co się dzieje. Gdy otworzyłem drzwi strychu, nikogo tam nie zastałem. Rozglądałem się... - Maciek nagle zawiesił głos. - I zobaczyłem tę starą skrzynię. Była otwarta. Znalazłem w niej białą, starodawną suknię ślubną...

Im dłużej słuchałam opowieści mojego męża, tym bardziej byłam zdziwiona.

Gdzie są w Polsce nawiedzone domy? Weź udział w dyskusji na forum.

- Nie przypominam sobie, żeby w skrzyni była suknia... - dodałam.

- Ale jest! Wydaje mi się, że dawno temu przykryłem ją stertą gazet, wiesz, tymi, które zbierałem. One też leżały porozrzucane na podłodze. Najdziwniejsze było to, że gdy tylko otworzyłem drzwi strychu, hałas ustał. Wracając do mieszkania, usłyszałem, jak Piotrek z niego wybiegł i płacząc, zaczął wspinać się po stromych schodach. Wołał mnie. Poprosiłem, żeby na mnie zaczekał. Gdy zszedłem, wtulił się we mnie i powiedział, że nie chce wracać do domu, bo tam straszy! Próbowałem go uspokoić, ale on ciągle płakał.

I mówił coś o tym, żebym mu uwierzył, że to nie on zbił cukierniczkę, tylko sama spadła ze stołu. Uspokoił się dopiero, gdy zaproponowałem mu, że pojedziemy do babci.

- No ładnie, tak rozwiązujesz problemy, że teraz Piotruś będzie się bał wrócić do własnego pokoju.

- Ewa, nie przesadzaj! - zganił mnie.

- Nie widziałaś, w jakim był stanie. Coś musiało go naprawdę przestraszyć. Gdy jechaliśmy autem do mamy, Piotrek opowiedział mi, co się stało.

- Tak? - byłam ciekawa.

- Podobno w pewnym momencie ustały hałasy dochodzące ze strychu, wtedy cukierniczka zaczęła wirować na środku stołu, po czym przewróciła się i poturlała w stronę krawędzi. Z relacji Piotrka wynika, że naczynie samo spadło ze stołu...

- O Boże! Nasz mały synek! - zawołałam. - Pojedźmy do niego - zaproponowałam. - Uspokoimy Piotrusia, a przy okazji wypytamy rodziców, czy wiedzą coś więcej o historii tego domu.

W drodze do rodziców opowiedziałam mężowi o moim znalezisku - tajemniczej dedykacji wypisanej w wieczku cukiernicy.

- Ciekawe! - skwitował mój luby. - Ten Hans musiał mieć fantazję! Podarować kobiecie cukiernicę z życzeniami, które można odczytać tylko wtedy, gdy naczynie się stłucze.

Nie mogłam przestać myśleć o dziwnych odgłosach na strychu, wirującej cukiernicy i miłosnej dedykacji, która ujrzała światło dzienne sto lat po jej napisaniu.

- Kochanie, nasz dom nawiedza duch tej kobiety - powiedziałam nagle.

- Ewuniu, czy ty słyszysz, co mówisz?- zapytał mój mąż, racjonalista.

- Wiem, że to brzmi dziwnie, ale...

Po kilkunastu minutach byliśmy na miejscu. Piotruś przywitał nas, rzucając się nam na szyję.

Weszliśmy do kuchni, mama zrobiła wszystkim herbatę, a potem poprosiła ojca, żeby przyniósł "to stare pudełko".

- Piotrusiu, chodź, włączę ci dobranockę - zaproponowała brzdącowi.

Gdy mały zajął się oglądaniem bajki, mama otworzyła pudełko, wyjęła kilka zdjęć, starych listów i jakichś notatek.

- Maciek opowiedział nam, co się stało - zaczęła. - Wygląda na to, że ona wróciła... - mama zaczęła opowieść. - Jeszcze przed twoimi urodzinami, Ewuniu, w naszym domu zaczęło straszyć!

- Co takiego?! - spojrzałam na mamę.

- No tak. Inaczej nie można tego nazwać - oznajmiła. - Ciągłe szuranie na strychu, wirowanie przedmiotów, brzęczenie szklanek w kredensie. Najpierw winą za hałasy obarczyliśmy kopalnię, ale potem te wszystkie "objawy" nasiliły się i zaczęliśmy podejrzewać, że może nasz dom jest nawiedzony. Poszliśmy po poradę do proboszcza. Księdza widocznie zaintrygowała ta dziwna historia i rozpoczął śledztwo. Przejrzał stare kościelne księgi, pozostawione przez wcześniejszego opiekuna parafii. Z dokumentów tych wynikało, że w naszym domu przed wojną żyło młode małżeństwo... W archiwach była adnotacja, że mieszkający w naszym obecnym domu ludzie wzięli ślub w czerwcu 1911 roku, a rok później, we wrześniu odbył się pogrzeb pani młodej. Nazywała się Marta Hirsch i... popełniła samobójstwo. Jej mąż miał na imię Eryk. Tutaj mam notatki proboszcza z wypisanymi imionami i numerem domu - mama pokazała nam jedną z karteczek wyjętych z pudełka.

- Po interwencji plebana przez długi czas w domu panował spokój. Pewnego dnia odważyłam się nawet pójść na strych, żeby zrobić tam porządek, no i przyznam, byłam ciekawa, liczyłam na to, że znajdę coś ciekawego.

Gdzie są w Polsce nawiedzone domy? Weź udział w dyskusji na forum.

- No i znalazłaś - skwitował mój ojciec.

- Co takiego, mamo?! - spytałam

- Piękną skrzynię z suknią ślubną i korespondencję państwa Hirsch. Listy pomogła nam przetłumaczyć moja koleżanka z pracy, starsza nauczycielka znająca niemiecki. Okazało się, że były to listy napisane przez Hansa Hirscha. Z korespondencji wynikało, że był on bratem Eryka. Hans prawdopodobnie podkochiwał się w swojej pięknej bratowej - w tym momencie mama podała nam zdjęcie ślubne dawnych lokatorów.

Byli piękną parą. Ona - wysoka, smukła blond piękność, a on - postawny, przystojny brunet.

- Nie udało nam się ustalić, dlaczego Marta targnęła się na swoje życie - kontynuował opowieść ojciec. - Wiemy tylko, że Hans obwiniał Eryka za jej śmierć. Pisał o tym w jednym z listów - w tym momencie tato wyjął kartkę z przetłumaczonym listem i przeczytał: "Eryk, byłeś mi najukochańszym bratem, ale jeśli jeszcze kiedyś los sprawi, że nasze drogi się spotkają, zapłacisz za to, co zrobiłeś Marcie! Tak, to prawda, ona kochała mnie, ale Ciebie wybrała na męża." Gdy tato skończył czytać, nastała chwila ciszy. Zaczęłam przeglądać zawartość starego pudełka po ciastkach i znalazłam zdjęcie, na którym piękna blondynka siedzi na tarasie naszego domu w towarzystwie dwóch przystojnych mężczyzn.

- Teraz rozumiem, dlaczego Hans ukrył dedykację w wieku cukiernicy - zwróciłam się do Maćka.

- Jakiej cukiernicy - zapytała mama?

Wtedy opowiedziałam historię tajemniczej dedykacji i wszyscy na chwilę oddaliśmy się własnym refleksjom. Pomyślałam o tym, że nasz dom musiał być sceną, na której rozegrał się dramat wielkiego romansu. Dwaj bracia, zakochani w jednej kobiecie. Marta z jakiegoś powodu wybrała nie tego, którego kochała i przez to odebrała sobie życie!

Nagle nasze milczenie przerwała mama.

- Musicie iść na stary cmentarz, w jego najdalszej części, przy ogrodzeniu pochowano tę kobietę... - mama zamyśliła się. - Gdy jeszcze nie było cię na świecie, Ewuniu, odwiedzałam jej zapomniany grób. W pewnym momencie nawet lubiłam tam chodzić, nie wiem, jak to wyjaśnić, ale czułam sympatię do tej Niemki, która kiedyś mieszkała w moim domu. Zanosiłam jej kwiaty, a na Wszystkich Świętych sprzątałam grób i zapalałam znicze. Wydaje mi się, że dzięki temu jej dusza była spokojna i... wierzcie lub nie, hałasy na strychu ustały. Ona potrzebuje naszej modlitwy i pamięci. Ewuniu, Maćku, jedyne, co możecie zrobić, to zaprzyjaźnić się z duchem w waszym domu,

a kto wie, może Marta stanie się opiekunką tego miejsca!...

- Nieziemska historia! - skwitowałam.

- Być może jej celem przez te wszystkie lata było ujawnienie tajemnicy, którą skrywała w sobie cukiernica. Może teraz da wam spokój...

Wróciliśmy do domu. Noc była spokojna. Rankiem nazbierałam kwiatów z ogrodu, zapakowałam rozbite naczynie i udałam się na cmentarz. Odnalazłam grób Marty. Nie był w złym stanie, wystarczyło go uprzątnąć. Złożyłam kwiaty na płycie, a u podnóża wykopałam mały dołek do którego wsypałam rozbite szkło... Odmówiłam modlitwę i wróciłam do domu. Od tego czasu na strychu panuje spokój. Nie wiem jednak, czy któregoś dnia dawna lokatorka znowu nie będzie chciała przekazać nam jakiejś wiadomości z zaświatów...

Ewa K., 32 l.

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy