Reklama

Tak bardzo chciałam mieć dziecko

Kolejne próby kończyły się fiaskiem, a my powoli traciliśmy nadzieję

Leżałam i patrzyłam w sufit. Ciężko było wytrzymać tak bez ruchu na niewygodnym szpitalnym łóżku. Starałam się gapić w strop i o niczym nie myśleć. Znajdowały się tam trzy pęknięcia tynku. Wyglądały jak strumyki dopływające do jednej rzeki. Albo jak litera "Y". Ale najbardziej chyba przypominały dziecięcy wiatraczek. I już widziałam ten wiatraczek w rękach małego chłopczyka, który wybiera się razem ze mną na spacer. Widziałam, jak idziemy po chodniku, a wokół zapada przyjemny zmrok, chociaż do wieczora jeszcze daleko...

Reklama

Jest jesień. W górze błyszczą latarnie, a ich światła odbijają się w mokrym asfalcie. Świecą też pod naszymi nogami, w kałużach na chodniku. Chlaps!

- Co ty wyprawiasz?! - wołam.

- Nic, ja tylko chciałem zgasić latarnię - odpowiada chłopiec, depcząc odbicie w kałuży.

- Ciekawe. W ten sposób?

- Inaczej jest za wysoko i nie sięgnę. Ty byś może dosięgnęła - mówi i zachwycony tym pomysłem odzywa się prosząco: - Dosięgnij, co? I zgaś ją. Jesteś przecież taaaka duża, nooo...

- I będziesz chodził po ciemnej ulicy?

- Tylko tę jedną. Dalej będzie jasno. No zgaś, no... Proszę! - nalega.

- Sam sobie zgaś.

- Musiałabyś mnie podsadzić.

- A proszę bardzo!

Podsadzam go wysoko, wysoko. W powietrzu huśtają się jego buciki. Wyciąga rączki i bezradnie je opuszcza.

- Nie dosięgnę i tak - jęczy. - Ale teraz jestem wyższy od ciebie, prawda?

- Jesteś wyższy.

- A czy kiedyś będę tak naprawdę wyższy od ciebie? I od taty? - dopytuje.

- Jeszcze wyższy?

- Nooo...

Nagle jezdnią przejeżdża na sygnale straż pożarna.

- Pewnie gdzieś się pali - stwierdzam. - Jadą gasić ogień. Może dzieci bawiły się zapałkami.

- Ja się nie bawię. Przecież wiesz.

- Wiem, jesteś grzecznym chłopcem.

***

Ocknęłam się, ale obrazek mojego synka, który w tej wizji miał już sześć latek, tkwił mi stale przed oczami. Nie mogłam się go pozbyć. Już chciałam wrócić na ulicę pełną kałuż, lecz nagle mnie zabolało.

Boże, jak bolało! Bolało, gdy nie myślałam, i bolało, gdy myślałam. Nie wiem, który ból był gorszy, który dokuczliwszy.

Leżałam tak cały dzień i oglądałam na suficie pęknięcie w kształcie wiatraczka. Starałam się wyłączyć, nie słuchać paplaniny sąsiadek. Opowiadały historie wszystkich swoich chorób z najmniejszymi detalami. Miały niewiele po trzydziestce, były tu już drugi albo trzeci raz, znały lekarzy, pielęgniarki.

Znowu dopadł mnie ten piekielny ból, ale byłam dzielna. Mogę cierpieć, żeby tylko tym razem się udało. Tyle było prób, które nie wyszły, tyle gorzkich słów między mną a Grześkiem...

Przy leżących na sali kobietach czułam się stara. Tyle lat próbowałam, za chwilę stuknie mi czterdziestka. Nic nie wychodziło. Pierwszy poród w moim wieku zawsze budzi komentarze. Ale drugiego na pewno nie będzie. Wiedziałam o tym doskonale, dlatego tak bardzo mi zależało.

Moja teściowa i matka uważały, że coś ze mną nie tak, skoro nie mogę urodzić dziecka. Wydały już wyrok: to ja byłam winna, że nie mogę zajść w ciążę. Ja byłam winna, że nie udawało nam się przez trzy kolejne lata. Tylko Grzesiek na początku podtrzymywał mnie na duchu:

- Nie bój nic. Nie dziś, to jutro. Na pewno zostaniemy rodzicami.

Nie wierzyliśmy, że może być inaczej. Najpierw jeździliśmy od lekarza do lekarza, potem po bioenergoterapeutach. Na in vitro nie było nas stać. Kiedy Grzesiek się poddał - jeździłam sama. Pewnego razu wróciłam wcześniej, bo lekarka zachorowała, i zastałam Grześka w łóżku z jakąś dziewczyną...

Wybiegłam z domu. Czułam się, jakby zdradził mnie podwójnie: raz, bo poszedł do łóżka z inną, a drugi, bo zostawił mnie samą z całą rozpaczą z powodu braku dziecka. A ja tak bardzo chciałam je mieć!

Potem próbował mnie przekonywać, że to nieporozumienie, incydent bez znaczenia, po pijaku. Że był w stresie, potrzebował kobiety, żeby się wyżalić. Był rozczarowany mną, że nie mogę mu dać dziecka. Nie miał już siły na te gonitwy po lekarzach. Chciał udowodnić sobie i światu, że wciąż jest facetem...

Kochałam go, zrozumiałam i nawet wybaczyłam, ale zadra została i wiedziałam, że ta historia będzie się za mną ciągnęła tak długo, dopóki nie odpłacę mu tym samym. Było to głupie, ale tak myślałam i nic na to nie mogłam poradzić.

- Mam ten jeden raz w rezerwie - powiedziałam Grześkowi. - Nie zdziw się, gdy kiedyś ja to zrobię...

Chciał coś odpowiedzieć, ale tylko zwiesił głowę, jak zbity pies.

A potem były jeszcze ostateczne badania i lekarz poprosił każde z nas osobno na rozmowę. Grzesiek nie chciał mi powiedzieć, o czym rozmawiali, ale przecież sama się domyśliłam, skoro usłyszałam od lekarza coś takiego:

- Pani Joanno, ja wiem, jakie to dla państwa trudne. Skoro jesteście parą, oboje ponosicie konsekwencje tej sytuacji. Ale to nie wasza wina i nie jest ważne, kto fizycznie jest za nią odpowiedzialny. Tak się jednak składa, że nasienie męża jest zbyt słabej jakości. Za to pani organizm jest całkowicie zdrowy i gotów do wydania na świat dziecka.

Zaczęłam się zastanawiać. Do dziś nie wiem, czy dobrze zrobiłam, ale tak bardzo, bardzo chciałam być matką. No i po babsku myślałam o rewanżu za "tamto", żeby był remis.

"Może to jakaś szansa?", gdybałam.

Teraz już wiem, że tak, że miałam rację. Ale wtedy ryczałam w toalecie po nocy, kiedy TO się stało. Bo nikt nie mógł mi pomóc, wysłuchać, powiedzieć, czy robię dobrze, czy źle. Szukałam w sobie odpowiedzi na pytanie, co naprawdę mną kierowało: czy to, że chcę mieć upragnione dziecko, czy to, że chcę zrewanżować się Grześkowi za zdradę. Nie potrafiłam być wobec siebie szczera. Gryzłam z rozpaczy paznokcie i przedtem - zanim po drinku poszłam wreszcie z tamtym facetem do jego mieszkania - i potem, gdy wróciłam do domu i unikając spojrzenia Grześka, zajęłam się obiadem.

Od tamtego czasu przestałam mówić o dziecku, tylko ciągnęłam Grześka do łóżka, żeby zapomnieć o wszystkim i czuć jego bliskość. Kiedyś, mimochodem, powiedziałam jednak, że byłam u jeszcze jednego znachora, który pomógł już wielu małżeństwom, i powiedział, że istnieje jakaś szansa. Grzesiek pokiwał tylko głową, bo on już stracił nadzieję.

Był bezgranicznie zdumiony, gdy któregoś dnia oznajmiłam mu, że jestem w ciąży...

Po pierwszych skurczach Grzesiek odwiózł mnie na porodówkę. Przeleżałam kilka dni z bólami i wątpliwościami: a jeżeli to wcale nie pomoc bioenergoterapeuty? Wyliczyłam wszystko co do minuty, ale pewności nie miałam. Wciąż dręczyła mnie niepewność: jeżeli to jednak stało się WTEDY? Co wówczas? Powiedzieć Grześkowi? Obiecałam mu rewanż, ale czy zniósłby fakt, że to nie jego dziecko?

Poczułam wilgoć. Boże! Odeszły wody!

- Siostro! - krzyknęłam, pokonując ból.

Zawieźli mnie na salę.

- Przyj, przyj! - krzyczeli nad głową.

Zacisnęłam zęby, pamiętałam o oddechu. Oddech, przyj, oddech, przyj.

- No, okej - usłyszałam wreszcie głos położnej. - Głowa jest, siusiak też. Chłopak!

Zemdlałam. Kiedy się ocknęłam, Grzesiek siedział obok na krzesełku i trzymał mnie za rękę. To głupie, ale płakał. Ja też zaczęłam płakać. Ściskałam mocno jego rękę. I tylko ta jedna myśl tłukła mi się po głowie i nie dawała spokoju.

- Grześ, muszę ci coś powiedzieć...

Ale on tylko pokręcił głową, jakby od dawna wiedział, przebaczył i tylko prosił, żeby nie wracać do tej sprawy. Zacząć wszystko od nowa, we trójkę.

- Wszystko jest teraz nieważne. Ty, ja, my dwoje, nasze sprawy... On jest teraz najważniejszy - szepnął.

Podniosłam się, żeby mógł mnie przytulić. I tak trwaliśmy, póki pielęgniarka nie przyniosła dziecka, mówiąc, że jest pora karmienia. Po chwili wyszła. A my zostaliśmy w pokoju we trójkę.

Tak jest do dzisiaj. Przypomniałam sobie to wszystko, bo kiedy wyjrzałam przez okno, ujrzałam na dworze chlapę, a Michał właśnie skończył sześć lat. Zawołałam go, ubrałam i wyszliśmy na ten deszcz, w kaloszach, żeby móc wchodzić w kałuże i gasić latarnie.

 

Joanna G., 43 lata

Z życia wzięte
Dowiedz się więcej na temat: zdrada | dziecko | bezpłodność | wino
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy