Reklama

Trafiłam na oddział zamknięty

Po pogrzebie mamy nie mogłam dojść do siebie. Obwiniałam się o to, że nie zdołałam jej uratować. A potem doszły kolejne problemy z narzeczonym...


To był wyjątkowo kiepski rok. Zaczął się od kłopotów zdrowotnych mamy. Nagle, niemal z dnia na dzień, pojawiły się problemy z chodzeniem. Nie przypuszczałam jednak, że to coś poważnego. Mama też nie. Denerwowała się tylko, że nie zdąży z rekonwalescencją przed wiosną, a działka leżała odłogiem. Zawiozłam ją na badania do najlepszej kliniki w mieście. Lekarz długo studiował wyniki i... zlecił kolejną serię testów, a później następną.

- Co to za spec, skoro nie potrafi postawić diagnozy? - piekliłam się, widząc, że pacjentka jest coraz słabsza, a pan doktor wciąż nie zaordynował żadnej terapii.

Reklama

W końcu mama trafiła do szpitala, a mnie zaproszono na rozmowę w cztery oczy do lekarskiej dyżurki. Długo nie potrafiłam pojąć, co właściwie usłyszałam: "zaawansowane stadium", "medycyna jest bezsilna", "kilka miesięcy życia"... Ordynator patrzył na mnie ze współczuciem, a ja czułam narastającą złość.

- Nie! - rzuciłam w końcu. - To niemożliwe!

Skoro lekarze nie potrafili jej pomóc, spróbowałam innych metod: medycyny naturalnej, terapii eksperymentalnych, skorzystałam nawet z usług bioenergoterapeutów. By opłacić tych wszystkich cudotwórców i specjalistów, wzięłam kredyt gotówkowy. Ale i tak nie udało się ocalić mamy. W połowie czerwca odeszła, a mój świat legł w gruzach. Nie mogłam się pogodzić z jej stratą, co gorsza, traktowałam tę śmierć jak osobistą porażkę. Czułam, że zawiodłam, że nie byłam dość dobrą córką. I choć Marek, mój narzeczony, zapewniał, że to nie moja wina, ja wiedziałam swoje. Męczyły mnie wyrzuty sumienia i bezsenność. Żeby przespać choć kilka godzin dziennie, musiałam łyknąć proszek. Na domiar złego zaczęły się problemy w pracy. Firma, w której pracowałam, miała ogromne długi. Zwolnienia objęły pół personelu, w tym również mnie.

- I z czego ja teraz kredyt spłacę? - zastanawiałam się, łykając łzy.

- Głowa do góry, Aguś. Ja się tym zajmę - zapewnił spokojnie mój narzeczony.

Ale mi ta deklaracja wcale nie poprawiła nastroju. Nie czułam się już partnerką Marka, ale jego utrzymanką. Wiedziałam, że gdyby nie on, miałabym poważne problemy finansowe, i ta świadomość nie dawała mi spokoju.

Zaczęłam szukać pracy, ale nie mogłam niczego znaleźć. Oczywiście Marek przez cały czas mnie wspierał, jednak ja powoli traciłam nadzieję, że mi się uda. Z czasem przestałam wysyłać CV i tylko przed moim chłopakiem udawałam jeszcze, że wciąż chodzę na rozmowy o pracę.

W połowie września Marek dostał propozycję nie do odrzucenia. Tygodniowa delegacja połączona ze szkoleniem gdzieś w Gdańsku.

- I jeszcze zapłacą mi ekstra - emocjonował się.

- Fajnie... - mruknęłam bez entuzjazmu.

Gdzieś w mojej głowie zrodziła się myśl, że Marek cieszy się z tego wyjazdu tylko dlatego, że wreszcie ode mnie odpocznie.

Kiedy pakował walizki, wyszłam na spacer. Celowo wyłączyłam komórkę i opóźniłam powrót do domu, by oszczędzić sobie sceny pożegnania. Kiedy upewniłam się, że Marek wyjechał, włączyłam telefon i odsłuchałam wiadomość. Mówił, że będzie tęsknił i prosił, żebym oddzwoniła.

Zignorowałam go. Tak było łatwiej. Wróciłam do mieszkania, nalałam sobie drinka i włączyłam radio. Smutna jazzowa muzyka nie nastrajała optymistycznie, ale mnie i tak było wszystko jedno...

Następnego dnia, jakoś w porze lunchu, zorientowałam się, że mam kilka nieodebranych połączeń od Marka. Zrobiło mi się głupio i w pośpiechu wybrałam numer narzeczonego.

- Halo? - rzuciłam, gdy usłyszałam sygnał połączenia.

Niestety Marek się nie odezwał, widocznie telefon miał w kieszeni i odebrał przez przypadek. Nie miał pojęcia, że dzwonię.

- Halo? - spróbowałam raz jeszcze.

Usłyszałam brzęk sztućców i radosne głosy młodych ludzi. Jeden z nich należał do mojego faceta, a drugi do jakiejś kobiety.

"Ma kochankę", pomyślałam, choć przecież były inne, bardziej logiczne możliwości. Bez namysłu sięgnęłam po tabletki. Połknęłam pełną garść leków. Szybko, bez popijania.

Po chwili zaczęła mnie morzyć senność. Zamknęłam powieki i... poczułam coś jeszcze: potworny, paniczny strach. W nagłym odruchu chwyciłam za telefon i wybrałam numer pogotowia. Reszta wspomnień rozpłynęła się w ciemności...

Następne, co pamiętam, to długi korytarz. Stałam tam w towarzystwie młodego ratownika, który przywiózł mnie karetką i uśmiechał się do mnie ciepło, jakby próbował dodać mi otuchy. Miałam za sobą pobyt w szpitalu i płukanie żołądka. Czułam się niewyraźnie, wciąż towarzyszyło mi uczucie zmęczenia, więc musiałam oprzeć się o ścianę.

Potem zjawił się wysoki mężczyzna. Przywitał się z ratownikiem, a mi kazał usiąść. Nie jestem pewna, ale chyba był lekarzem. Odpowiedziałam na kilka standardowych pytań i zostałam skierowana na do dyżurki. Tam dostałam jakąś kartkę do podpisania. A potem dowiedziałam się, że muszę zostawić wszystkie swoje rzeczy i przebrać się w szpitalną piżamę.

Zrobiłam, co mi kazali, później niepewnie rozejrzałam się dookoła. Jeszcze nigdy nie byłam w takim miejscu. Szpital psychiatryczny, do którego trafiłam, mieścił się chyba w murach dawnego klasztoru. Wszędzie panował chłód i nieprzyjemny mrok.

Pielęgniarka wskazała mi drogę na oddział. I tu czekała mnie kolejna przykra niespodzianka - dostałam łóżko w korytarzu.

- Tu mam spać? - spytałam zdumiona. - Nie macie miejsc w pokojach?

- Szpital jest przepełniony - usłyszałam w odpowiedzi beznamiętny głos kobiety.

Skinęłam głową i szczelnie owinęłam się kołdrą, która nie chroniłam najlepiej przed zimnem.

W nocy prawie nie spałam. Do moich uszu wciąż dochodziły dziwne hałasy. Ktoś płakał, ktoś głośno się modlił... Nad ranem, zmęczona bezsenną nocą, zapadłam w krótki sen. Kiedy znów otworzyłam oczy, miałam wrażenie, że ktoś intensywnie mi się przygląda. Usiadłam na łóżku i wsparłam się na łokciu. Dopiero wtedy ją zobaczyłam. Jakiś metr od mojego łóżka przykucnęła starsza kobieta i nie spuszczała ze mnie wzroku.

- Coś się stało? - spytałam, a wtedy ona zbliżyła się do mnie i położyła mi dłoń na ramieniu.

- Aleś ty piękna - powiedziała, dziwnie przekrzywiając głowę. - Maryjka! Święta panienka!

Wzdrygnęłam się i wstałam z łóżka, a potem szybkim krokiem ruszyłam w kierunku dyżurki pielęgniarek.

- Mam dość! Chcę porozmawiać z lekarzem! - zażądałam kategorycznie i... zostałam zignorowana. - Halo? Słyszą mnie panie?!

- Niech się nie drze - rzuciła starsza z kobiet, nawet nie zaszczycając mnie spojrzeniem. - Lekarza nie ma.

- A kiedy będzie? - próbowałam uściślić.

- Nie wiem. Nie jestem jego sekretarką! - odparła i machnęła na mnie ręką, jakby chciała się opędzić od natrętnego owada.

Gdy wróciłam na salę, zaczęła mnie ogarniać panika. Niektórzy siedzieli cicho i przynajmniej z pozoru zdawali się normalni, inni musieli cierpieć na poważne schorzenia, wrzeszczeli albo wydawali z siebie inne, niemal zwierzęce jęki. Była też kobieta, która obnażała się, demonstrując zgromadzonym swoje wdzięki.

Dotarło do mnie, że w tym miejscu nigdy nie dojdę do siebie. Nie mogłam też zrozumieć, dlaczego ja, niedoszła samobójczyni, trafiłam do sali pełnej osób, których stan nie miał nic wspólnego z załamaniem nerwowym czy depresją.

Kiedy zawołano nas na stołówkę, specjalnie przeciągałam posiłek w nieskończoność, by jak najdłużej pobyć z dala od innych pacjentów, uspokoić się, wyciszyć myśli.

Szybko jednak okazało się, że to nie jest najlepsza strategia. Gdy tak siedziałam, dosiadł się do mnie wysoki, barczysty chłopak w białym uniformie. "Pielęgniarz", pomyślałam i trochę mi ulżyło, ale tylko na chwilę.

Facet uśmiechnął się obleśnie, przesunął ręką po moim udzie, a potem musnął palcami piersi. Momentalnie odsunęłam się i posłałam mu mordercze spojrzenie.

- Co pan robi? - syknęłam, ale on tylko wyszczerzył zęby.

- Ostra jesteś, lubię takie - rzucił, chuchając mi w twarz.

- Ale ja nie lubię takich jak pan - odparłam hardo.

- Oj, dziewczyno... - znów spróbował mnie zmacać, więc natychmiast zerwałam się z miejsca.

- Proszę mnie zostawić w spokoju! Bo zacznę krzyczeć! - ostrzegłam.

Facet wcale się nie przejął, tylko beztrosko wzruszył ramionami.

- I jak myślisz, gołąbeczko, komu uwierzą? - zapytał. - Wariatce czy mnie?

Nie czekałam na ciąg dalszy. Po prostu wzięłam nogi za pas i pobiegłam do sali. W uszach wciąż słyszałam jego śmiech, a na ciele te wstrętne łapska.

Od tamtej pory starałam się nie zostawać sama, zwłaszcza wtedy, gdy po oddziale kręcił się ten człowiek. Nie zamierzałam się narażać. Już wiedziałam, że tu nikt nie liczy się ze zdaniem pacjenta.

Po południu doczekałam się wreszcie rozmowy z lekarzem. Tym razem zajęła się mną kobieta. Starsza i wyraźnie zmęczona. Musiałam odpowiedzieć na całą masę dziwnych pytań. Właściwie już w połowie tego przesłuchania coś we mnie pękło.

- Niech mnie pani stąd wypuści! - zażądałam. - Ja nie jestem wariatką!

- I nikt tak nie twierdzi - usłyszałam w odpowiedzi. - Ale targnęła się pani na własne życie. Proszę zrozumieć, że to dla pani dobra...

Już miałam jej powiedzieć, że moje dobro nie ma nic wspólnego z tym miejscem i że  jeśli jeszcze trochę tu posiedzę, to naprawdę zwariuję, ale w ostatniej chwili ugryzłam się w język.

Wiedziałam, że gadaniem niewiele wskóram, a w najgorszym przypadku doigram się na tyle, że pani doktor zapisze mi silniejsze leki, które zrobią ze mnie bezwolną kukłę. Wtedy to już na pewno nie ucieknę temu pielęgniarzowi.

Kolejne dni ciągnęły się w nieskończoność. Nudziłam się jak mops. Próbowałam poznać bliżej moich towarzyszy niedoli, ale niestety, bez większych sukcesów. Ci, co czuli się trochę lepiej, trzymali dystans, jakby bali się, że inni zarażą ich szaleństwem.

Jedyną moją towarzyszką była kobieta, która nazywała mnie Maryjką. O ile dobrze zrozumiałam, sama uważała się za jakąś świętą. Nie sprawiała większych problemów, a czasem dało się z nią przeprowadzić całkiem rzeczową rozmowę.

Zresztą, szybko doszłam do wniosku, że ci ludzie są z pewnością bardziej normalni niż lwia część personelu. Oczywiście zdarzały się wyjątki. Pielęgniarka, która pełniła dyżur w czwartkowe popołudnie, okazała się naprawdę życzliwa. Ale jej zmienniczka już nie. Zorientowałam się, że w wolnych chwilach kobieta grzebie w kartach pacjentów, a potem śmieje się w głos z ich przypadłości.

Byłam już naprawdę bliska histerii, gdy stało się coś, czego się nie spodziewałam.

- Ktoś do ciebie - zagadnęła mnie jedna z pielęgniarek i zaprowadziła do sali, w której odbywały się spotkania z rodzinami.

Kiedy weszłam do środka, zobaczyłam Marka. Wyglądał na wstrząśniętego, ale od razu chwycił mnie w objęcia.

- Tak się bałem! - rzucił łamiącym się głosem. - Dzwoniłem... Nie odbierałaś... Miałem złe przeczucia, więc skróciłem tę cholerną delegację i wróciłem do domu. Pani Hela spod trójki mówiła, że zabrało cię pogotowie.

- Przepraszam... - szepnęłam, łykając łzy. - Nie wiem, co mi odbiło. Wkręciłam sobie, że kogoś masz, że mnie zdradzasz. Myślałam, że to koniec... - przyznałam zawstydzona.

Marek tylko pokręcił głową.

- No coś ty - pocałował mnie w usta i jeszcze mocniej przyciągnął do siebie. - Aguś, tylko ty się liczysz - powiedział. - Tylko ty, rozumiesz?

Z trudem zapanowałam nad emocjami, otarłam oczy wierzchem dłoni.

- Jak ci tu jest? - zapytał, rozglądając się po obskurnych murach. - Dbają o ciebie?

- Nie bardzo... - rzuciłam, ściszając głos do szeptu. - Marek, ja tu nigdy nie wydobrzeję... To nie jest miejsce dla mnie... - mówiłam, próbując ukryć strach. - Proszę, pomóż mi się stąd wydostać! - powiedziałam, rozpaczliwie wczepiając palce w jego ramiona.

Marek zmarszczył brwi, a potem kiwnął głową. Nie byłam pewna, czy potraktuje moje słowa serio, czy może, jak wszyscy tutaj, uzna je za objaw choroby psychicznej.

Przez kolejne dwa dni siedziałam jak na szpilkach, zastanawiając się, ile czasu spędzę w tym zamknięciu. Tydzień, miesiąc, a może dłużej?

I wtedy przyszło wybawienie. Pielęgniarka, która wcześniej wskazała mi łóżko na korytarzu, oznajmiła, że mam zbierać się do wyjścia.

Oszołomiona pożegnałam innych chorujących, a potem udałam się do dyżurki po swoje rzeczy.

Gdy w drzwiach szpitala zobaczyłam Marka, kamień spadł mi z serca. Chyba nigdy nie byłam tak szczęśliwa na widok mojego narzeczonego.

Wróciliśmy do domu. Oczywiście obiecałam, że nie zrezygnuję z leczenia. Trzy razy w tygodniu melduję się na spotkaniach z psychologiem w pobliskiej klinice. Tu nie czuję się jak wariatka, a pani doktor traktuje mnie z troską i szacunkiem.

Sporo wydarzyło się także w moim życiu zawodowym. Znalazłam pracę. Wprawdzie na razie na pół etatu, ale zawsze trochę grosza wpadnie do kieszeni.

Marek ciągle powtarza, że jest ze mnie bardzo dumny. Na wiosnę przyszłego roku planujemy ślub, a ja obiecałam sobie, że nigdy więcej nie dam się depresji. I choć czasem nie jest mi lekko, zrobię wszystko, by nie wrócić do tego potwornego miejsca, które wciąż prześladuje mnie w nocnych koszmarach.

Agnieszka S., 31 lat


Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy