Reklama

Trudno, jestem złodziejką

Wykazałam się sprytem i zajęłam miejsce w najkrótszej kolejce, a tymczasem okazało się, że para stojąca przede mną ma wózek wypakowany zakupami aż pod sufit! Kasjerka sięgała po kolejne produkty, kasa co chwilę robiła "pi!", a sterty pakunków leżące na taśmie zdawały się nie mieć końca.

Papier toaletowy - jeden niebieski, drugi żółty, z zapachem i bez, cztery zgrzewki wody mineralnej i tyle samo soków w kartonach... "Kto jest w stanie tyle wypić?", myślałam z niechęcią. Mimowolnie śledziłam wyjmowane produkty i czułam narastającą we mnie zawiść. "Suszone figi, dwie siatki pomarańczy...", podliczałam w duchu. "Pomarańcze!", zamyśliłam się. "Wacuś już od tak dawna ich nie jadł! Przydałyby mu się teraz..." Westchnęłam głęboko, bo poczułam, że zbiera mi się na płacz. Mój synek od ponad miesiąca nie mógł wyjść z chorób. Zaczęło się od oskrzeli, potem była angina, jeszcze się dobrze nie skończyła, przeszła w drugą, ropną...

Reklama

- Chłopiec powinien jeść owoce, dostawać witaminy - mówił lekarz. - Syn jest osłabiony... Zapisałem mu zestaw wzmacniający i proszę tego nie zaniedbywać - ciągnął suchym, pouczającym tonem.

Wzięłam recepty i czym prędzej wyszłam, żeby nie zobaczył w moich oczach łez. Wiedziałam, że ich nie wykupię, bo nie mam za co. Już blisko trzy lata, jak straciłam pracę. Początkowo dostawałam zasiłek, potem trochę pomagała mi rodzina. Ale kto może bez końca utrzymywać dodatkowe dwie osoby? Przez jakiś czas sprzątałam w biurowcach, ale i to się urwało. Od kilku miesięcy żyłam z synkiem z dwustu złotych alimentów z ZUS-u, paru groszy z pomocy społecznej i tego, co niekiedy dali mi bliscy. Zdarzały się dni, gdy nie miałam nawet na mleko i chleb dla Wacusia. Sąsiadka czasem podrzuciła w termosie zupę, ale to ciągle była kropla w morzu potrzeb...

Jedzenie na taśmie przesuwało się przed moimi oczami, a ja walczyłam z coraz większą chęcią do płaczu. Wacuś czekał na mnie chory, a ja traciłam czas w tej idiotycznej kolejce! Wstąpiłam do marketu, żeby kupić mu kilka jabłek, no i utknęłam...

Masło, dwa duże kartony jajek, polędwica i szynka pakowane próżniowo... pi, pi, pi... Stałam, przestępując z nogi na nogę, i z nienawiścią przyglądałam się kolorowym produktom.

- Proszę - kasjerka nareszcie podała długi rachunek mężczyźnie. - Tysiąc dwieście dwadzieścia osiem złotych.

- Ooo... - zmartwił się klient. - Ale ja mam tylko... - przeliczał banknoty w przegródce portfela. - Zaraz, zaraz... - mamrotał, grzebiąc po kieszeniach. - No, nie uzbieram tyle. Marysiu, masz jakieś drobne? - zwrócił się do stojącej obok kobiety.

"Boże, drobne?!", powtórzyłam w duchu drwiąco.

- Nie - mruknęła tamta z roztargnieniem.

- W takim razie zapłacę kartą...

Gdy podpisywał długi rachunek i zbierał do wózka resztę zakupów, ja nie spuszczałam oka z wypchanego, skórzanego portfela, który odłożył przez roztargnienie na taśmę. Sama nie wiem, jak i kiedy przyszła mi do głowy myśl, którą zresztą natychmiast odrzuciłam... Odrzuciłam, ale już po chwili, w miarę jak sekundy mijały, myśl zaczęła uporczywie powracać. Portfel wciąż tam leżał, a mnie po plecach płynęła strużka potu.

Prawie nie oddychałam, gdy niby niechcący kładłam na nim moją skajową torbę. Ekspedientka przesunęła cenę jabłek przed czytnikiem.

- Jeden złoty i trzy grosze... - dotarło do mnie poprzez szum w uszach.

Automatycznym gestem podałam jej dwa złote. Mężczyzna i kobieta z załadowanym wózkiem oddalali się i mieszali z tłumem...

- Proszę... - powtórzyła z naciskiem kasjerka. - To pani reszta.

Serce waliło mi tak, że byłam bliska zawału, gdy z pękatym portfelem w torbie szłam do wyjścia. Byłam przekonana, że za chwilę zostanę zatrzymana i oskarżona. Wyszłam na zewnątrz. Mroźne powietrze owiało moją spoconą szyję. Rzuciłam ukradkowe, spłoszone spojrzenie w stronę parkingu. Byli tam! Stali o kilkanaście metrów ode mnie, spokojni, dobrze ubrani, uśmiechnięci, i bez pośpiechu pakowali rzeczy do bagażnika eleganckiego auta.

Odwróciłam głowę i poszłam na przystanek. Nie było mi wstyd! Nawet przez chwilę nie poczułam wstydu, tylko ogromną ulgę, że tak mi się udało.

W małym sklepiku koło domu kupiłam kaszę, ziemniaki, chrupiący chleb i masło, pierwsze od kilku miesięcy.

- Mamusia! - synek słysząc, że otwieram drzwi, wyskoczył w piżamce do przedpokoju.

- Wracaj mi natychmiast do łóżka! - zgromiłam go z uśmiechem. - No, jak się czujesz, syneczku? - pytałam, idąc za nim.

- Dobrze, tylko jestem głodny... - rzucił nieśmiało.

- Głodny? - potarmosiłam go wesoło po czuprynce. - To dobrze. To znaczy, że zdrowiejesz. A co byś zjadł?

Wacuś wytrzeszczył na mnie oczy. Zwykle nie zadawało się u nas takich pytań. Jadło się to, co było w domu, jeśli coś było...

- Zupkę - rzucił z proszącą nadzieją w głosie.

Poczułam ucisk w gardle. "Moje małe kochanie! Siedzi tu w zimnie i marzy o... zupce!", pomyślałam wzruszona.

- Będzie zupka - odrzekłam z uśmiechem.

Synek przypatrywał mi się z zachwytem.

- Krupnik, mamusiu, krupnik! - zawołał. - I żeby było dużo kaszki!

- Dobrze, będzie i kaszka, i mięsko - śmiałam się z jego otwartej buzi.

Szybko wyszłam do kuchni. Nie mogłam się już doczekać, kiedy przeliczę pieniądze. Chyłkiem sięgnęłam po portfel i drżącymi palcami wyjęłam zawartość. W pierwszej przegródce jakieś papiery, dowód osobisty mężczyzny ze sklepu z jego adresem - zamożna, willowa dzielnica. W drugiej - aż mi zawirowało przed oczami! Tysiąc złotych w samych banknotach! W przegródce z bilonem znalazłam kilka piątek, na oko ze czterdzieści złotych. Byłam zbyt zdenerwowana, żeby teraz liczyć dokładnie.

- Boże!... - szepnęłam, przyciskając do piersi portmonetkę.

Tysiąc złotych oznaczało pożywne obiady i witaminy dla Wacusia!

- O, Boże! - powtórzyłam ze łzami w oczach. - Dziękuję.

Byłam tak szczęśliwa, że nawet na moment nie przyszło mi do głowy, że mieszanie Boga w to, co zrobiłam, jest chyba pomyłką.

Pierwsza refleksja pojawiła się dwa dni później. Czytałam Wacusiowi książeczkę, w której chłopiec ukradł pieniądze szkolnemu koledze i nagle poczułam, że czerwienię się bezsensownie.

- Ale złodziej! - rzucił oburzony syn. - Żeby chociaż okradł bogatego, a nie takiego biedaka!...

- Kradzież to kradzież, Wacusiu - powiedziałam w pierwszym odruchu i zaczerwieniłam się jeszcze mocniej.

- No, może - odparł po chwili. - Ale jakby tamten nie był taki biedny, to by wina była znacznie mniejsza - upierał się.

Opuściłam na kolana książkę i zapatrzyłam się w okno. Ja wiedziałam, że wina jest taka sama. Przymknęłam oczy. "Jestem złodziejką!", pomyślałam zgnębiona. "Okradłam ludzi w sklepie i nawet ręka mi nie zadrżała!"

- Wiesz, skarbie... - bąknęłam mocno schrypniętym głosem. - Resztę poczytam ci później...

Wstałam i wyszłam do łazienki. Spojrzałam sobie w oczy w lustrze i czułam się coraz okropniej. Gdyby Wacuś wiedział!... Gwałtownie zasłoniłam twarz rękami. Nie mogłam na siebie dłużej patrzeć! Potworne myśli kłębiły się i wracały natrętnie, i tak uporczywie, że w końcu nie mogłam już myśleć o niczym innym. Dręczyłam się...

Trzeciego dnia obudziłam się w środku nocy po jakichś koszmarach, w których sąsiedzi mnie oskarżali, a Wacuś głośno płakał.

- Boże... - szepnęłam do siebie w ciemności. - Nie mogę tak dłużej. Trudno, co będzie, to będzie, ale zaryzykuję i zwrócę ten portfel!

Tylko że to nie było takie łatwe. Przez te parę dni kupiłam lepsze jedzenie, oddałam w sklepie dług i w przegródce zostało tylko sześćset złotych. Przez dwa dni dręczyłam się, co zrobić.

Wiedziałam, że muszę oddać portfel, bo inaczej nigdy nie uwolnię się od wyrzutów sumienia, ale z drugiej strony, jeśli to zrobię, to jak będziemy żyć... Te kilkaset złotych nie było wieczne, ale rozsądnie dzielone mogło starczyć na długo. "Tamci nie zbiednieją, a ja, kto wie, może wkrótce znajdę pracę?...", próbowałam przekonywać samą siebie. "A zresztą, jak oddać część kwoty?" Ale choć argumenty zdawały się sensowne, nie mogłam się pozbyć dręczącej świadomości, że jestem złodziejką!

Siedziałam nad wielkim portfelem kompletnie zdruzgotana. Łamałam się, co zrobić, a z każdą minutą nabierałam pewności, że jeśli nie zwrócę tego, co ukradłam, nigdy nie zaznam spokoju!

"Trudno", pomyślałam wreszcie. "Odniosę go z tym, co jest!"

Przemarznięta, krążąc w starych, rozklejonych i przemoczonych butach po błotnistych alejkach, dotarłam wreszcie na miejsce. Drzwi otworzyła mi kobieta, którą widziałam w sklepie.

- Słucham? - zapytała grzecznie.

- Ja... - zająknęłam się. - Ja chciałam... To znaczy znalazłam to - wyciągnęłam do niej rękę z portfelem.

- Och! - ucieszyła się tamta. - A mój mąż tyle się go naszukał!

Rozchyliła portfel i na moment lekko uniosła brwi. Najwyraźniej zorientowała się, że sporo brakuje.

Z niezadowoleniem poczułam, że znów się czerwienię.

- Późno już, muszę iść - szepnęłam. - Do widzenia.

- Chwileczkę - rzuciła szybko. - Może pani wejdzie?

"O, Boże!", pomyślałam przerażona. "Po co ja tu przyszłam? Domyśliła się, że ukradłam i zaraz mnie oskarży!"

- Nie, nie... Muszę już wracać - bąknęłam nerwowo.

Kobieta przytrzymała mnie za rękaw znoszonego, przetartego na brzegach płaszcza. Przez moment przyglądała się uważnie mojej twarzy.

- Proszę wejść - powiedziała z łagodnym naleganiem.

Wytarłam podeszwy z błota i zrobiłam niepewny krok do środka. Kobieta obrzuciła szybkim spojrzeniem moje przemoczone nogi.

- Tak sobie pomyślałam... - zaczęła. - Wie pani, mamy duży ogród i szukamy kogoś do drobnych prac porządkowych... Poza tym trzeba odśnieżać, posypywać drogę przed domem i warto by w piwnicy zaprowadzić ład...

Ciemna purpura oblała moją szyję, policzki, a nawet dekolt. Myślałam, że umrę ze wstydu i zażenowania. Okradłam ich, a oni mi dawali pracę! Tak strasznie chciałam, ale po prostu nie mogłam przyjąć tej propozycji.

- Boże mój... - szepnęłam z męką. - Ja... naprawdę bardzo pani dziękuję, ale nie mogę...

- Dlaczego? Możemy pani płacić, no... pięćset złotych miesięcznie. Wydaje mi się, że to całkiem nieźle.

- Oczywiście, dla mnie nawet dużo. Jestem bezrobotna. Tylko... Tylko że ja... - jąkałam się, bo nie mogłam wydusić z siebie prawdy.

- No, to w porządku - ucieszyła się. - Może pani zacząć od poniedziałku. A... - zawahała się, patrząc mi życzliwie w oczy. - A jeśli chodzi o tę... drobną pożyczkę, to proszę się nie przejmować. Może pani oddać z kilku najbliższych pensji - dodała z uśmiechem.

Wciągnęłam głęboko powietrze, bo zabrakło mi tchu.

- Dobrze!... - szepnęłam okropnie zawstydzona i bardzo szczęśliwa.

Piętno złodziejki wreszcie przestało mi ciążyć. Odetchnęłam z ulgą i uwierzyłam, że moje życie w końcu się odmieni.

Agata I., 23 lata

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy