Reklama

"Wielka mi hrabina!"

Wielkie nieba! Co ty robisz? Pokrój drobniej ten szczypiorek, przecież to ludzie będą jedli - odsunęła mnie od deseczki i sama zaczęła machać nożem. - Zobacz, w taki sposób - byłam zdziwiona, że w ręku Hrabiny, jak ją wszyscy nazywaliśmy, nóż tak śmiga.

- I po co tyle zachodu? - odburknęłam. - Przecież to trawsko i tak do sera idzie, kto będzie patrzył, jak jest pokrojone?

- Jak coś robić to porządnie - oddała mi nóż i czekała, patrząc na moje ręce.

- Zawsze się pani musi do czegoś przyczepić - mruknęłam pod nosem.

Przemilczała moją uwagę i zabrała się do robienia pulpetów. Oczywiście ważyła wszystko, co do grama.

Pracowałam w tej szpitalnej kuchni od niedawna. Wcale nie uśmiechało mi się robić za kuchtę, to znaczy za pomoc kuchenną, ale w naszym miasteczku nie znalazłam innej roboty. Myślałam, że tu przynajmniej zapłacą mi za frajer, ale gdzie tam! Pani Zosia, ta "jaśnie pani", nigdy by na to nie pozwoliła. Żeby zabrać coś z porcji dla chorych... Nie było mowy. No chyba że coś zostawało. Ale wtedy musiała się zgodzić sama szefowa, jeszcze gorsza od Zośki, pani Marta. Gruba, prostacka baba, która nie szanowała ludzi i pogardzała kimś takim jak ja czy Danka, druga podkuchenna. Bałyśmy się jej jak diabli.

Reklama

Nawet pani Zosi też się czasami dostawało, widać było, że szefowa jej nie lubi. Zresztą nikt za nią nie przepadał. Faktem było jednak, że miała klasę, nawet ja to musiałam przyznać. I niekiedy zwyczajnie jej tego zazdrościłam. Była już po pięćdziesiątce, ale świetnie wyglądała. Zawsze nosiła głowę wysoko podniesioną, nie przeklinała, do każdej z nas zwracała się bardzo grzecznie. Nie podnosiła głosu i nie rechotała głupawo jak Marta. Widać było, że musiała być wykształcona, więc co u diabła robiła w szpitalnej kuchni... Kiedyś nawet ją o to spytałam.

- Ach, wy młodzi, jeszcze macie swoje marzenia, możecie robić, co chcecie - uśmiechnęła się do mnie. - A ja... no cóż... Czasem kobieta musi robić to, za czym nie przepada...

- Zwłaszcza stara i bez chłopa - burknęła pod nosem Danka, ja jednak usłyszałam jej słowa i Zośka chyba też, bo na moment jakby zastygła wpół ruchu. Ale prawie natychmiast wróciła do swojej pracy i nie skomentowała uwagi Danki.

- Musi pani pracować w kuchni? - zdziwiłam się. - Przecież pani jest mądra...

- A co to ma do rzeczy? - chyba pierwszy raz, odkąd tutaj nastałam, pani Zosia roześmiała się, głośno i szczerze. - A tak w ogóle, to chyba nie jestem za mądra, bo gdybym rzeczywiście była, to nie pozwoliłabym, aby moje życie tak się ułożyło.

- A co się stało? - nadstawiłam uszu.

- Nic takiego, o czym warto mówić - potrząsnęła głową. - A zresztą to są moje prywatne sprawy i nic nikomu do tego...

"Jasne, prywatne sprawy!", pomyślałam urażona. "Głupia baba i tyle. Sądzi, że nikt nie wie, że mąż ją zostawił dla jakiejś laski w moim wieku, że cały majątek był na niego, a jej ledwie dostała się jakaś mała klitka z kuchenką w przedpokoju".

- Fajnie wam się gada, nie ma co - do kuchni weszła szefowa. - A ja windę przysłałam z magazynu. Trzeba rozładować!

- Winda nie zając... - mruknęłam.

- Ma pani rację, rzeczywiście zagadałyśmy się trochę - w tym samym momencie Zośka podniosła drzwiczki wyciągu. - Ale ja tego nie rozładuję, to zbyt ciężkie dla mnie, nie mogę... - spojrzała na kartony.

- A co pani w ogóle może? - wkurzona Marta, wielka i gruba, bez wysiłku wyciągnęła dziesięciokilogramowe pudło. - Odcedzić ziemniaków nie, przenieść garnka z makaronem też nie... "Jaśnie pani" - pomrukiwała, ale tak, żeby każda z nas dokładnie ją słyszała. - No, dziewczyny, migiem mi to stąd zabrać - głową wskazała na kartony.

- Już się robi, szefowo - przyskoczyłam usłużnie do windy.

Mogłam dźwigać, chciałam pokazać, że jestem bardziej przydatna niż Hrabina.

- A pani niech tu pozamiata i zmyje posadzkę - zwróciła się do Zośki. - I niech nie myśli, że jak się robotę załatwiło po znajomości, to się można obijać.

Posadzka była czysta, wcale nie trzeba było niczego z nią robić. Ale Zośka wzięła mopa i bez słowa zabrała się za mycie.

- Potem proszę spuścić resztę wody z kotła, wyszorować i zagotować, do pełna... Kurde, dała Zośce najgorszą robotę. Szorować wielki kocioł na wodę z osadu trzeba było codziennie, ale dotąd zawsze robiła to któraś z nas. "Jaśnie pani" miała chory kręgosłup, dlatego nie mogła dźwigać, a z kotłem to cholera wie, jak sobie poradzi. Trzeba się było przy nim nieźle schylać. Ale wcale jej nie żałowałam. Dobrze jej tak, spuści trochę z tonu.

- Tylko na świeczkę uważać! - w drzwiach kuchni na chwilę pojawiła się jeszcze głowa szefowej.

Ta świeczka od kotła to zasłynęła chyba na cały szpital. Łatwo ją było zgasić, jednym ruchem dłoni, ale zapalać trzeba było nieraz i z godzinę. Sama widziałam, jak kiedyś na chwilę wyłączyli gaz i szefowa dobre czterdzieści minut, na klęczkach, klnąc jak najgorszy lump, dźgała cienkim patykiem otwór kotła, żeby ją zapalić. Słyszałam też, że jedna z dziewczyn, która przypadkiem ją zgasiła, pożegnała się z pracą w ciągu dwóch dni. Ponoć sama odeszła...

Wydałyśmy obiad na oddziały, mogłyśmy chwilkę odetchnąć. Zalałam sobie i Dance kawę i z nieukrywaną satysfakcją patrzyłam, jak Hrabina szoruje octem kocioł. Zauważyłam tusz do rzęs na jej policzku.

- Oko się pani rozmazało - rzuciłam wyjątkowo złośliwym tonem.

- Ach trudno - machnęła ręką. - Jak skończę tutaj, umyję twarz.

- Jak się drugie rozmaże, to nie będzie ciekawie wyglądać - parsknęłam. - Z czarnymi smugami na twarzy trudno o klasę - zarechotałam w stronę Danki. Ta odpowiedziała mi wybuchem śmiechu.

Zośka uniosła na moment głowę, popatrzyła na mnie takim niewidzącym spojrzeniem i znowu pochyliła się nad kotłem. "Kurcze, czy ona nigdy się nie wścieknie, nie zezłości?", pomyślałam zirytowana.

Gdy skończyła, nalała wodę i włączyła gaz. A potem zaparzyła sobie jakieś zielsko i usiadła. A my z Danką dalej plotkowałyśmy.

- Sylwio, czy mogłabyś wyłączyć kocioł? - po jakimś czasie z rozmowy wyrwał mnie głos Hrabiny. - Ja mam brudne ręce.

Rzuciłam jej złe spojrzenie, ale rzeczywiście dłonie miała całe w cieście, zarabiała chyba jakąś dietetyczną zacierkę... Wstałam więc ze stołka i wciąż mówiąc do Danki, przekręciłam pokrętło. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że zgasiłam świeczkę kotła.

- Pani Zosiu! - przerażona zawołałam Hrabinę, a ona wytarła ręce i podeszła.

- Wyłączyłaś świeczkę - westchnęła. - No co ty, nie wiesz, że trzeba przekręcić w prawo, a nie w lewo?

- Wiem. Sama nie rozumiem, jak to się stało - byłam naprawdę wystraszona. - Zagadałam się i tak machinalnie...

- No to grubaska cię zabije - usłyszałam głos Danki. Wcale mi nie współczuła, wręcz przeciwnie. - Albo cię wyleje!

No właśnie. A ja nie mogłam stracić tej roboty, za żadne skarby.

- To był przypadek? - spytała pani Zosia.

- No tak! - zapewniłam, wycierając łzy...

- Nie płacz, każdemu mogło się to przydarzyć - Hrabina poklepała mnie po ramieniu. - Nawet i mnie...

Gdy się uspokoiłam, wróciłyśmy do pracy, w milczeniu czekając na burzę.

Szefowa wpadła do kuchni jak zwykle na ostatnią chwilę i jak zwykle zła. Zdrętwiałam ze strachu, kolana się pode mną ugięły. Wtedy jednak podeszła do niej Zośka.

- Bardzo przepraszam, pani Marto - mówiła grzecznym, ale stanowczym tonem. - Popełniłam błąd, przyznaję, niewybaczalny. Przez pomyłkę przekręciłam pokrętło w drugą stronę i wyłączyłam kocioł - patrzyła szefowej prosto w oczy.

- Chyba pani odbiło! - wrzasnęła Marta. - I co, mam teraz godzinę klęczeć i zapalać tę świeczkę przez pani fanaberie?

- Jakie tam fanaberie, szefowo - Hrabina roześmiała się, jakby usłyszała dobry kawał. - To tylko skleroza starej kobiety, ale mi chyba pani wybaczy, prawda?

To, co zrobiła Zośka, nie mieściło mi się w głowie. Wzięła moją winę na siebie i nie bała się tej okropnej baby. Popatrzyłam na Martę, wiedziałam, że zaraz wybuchnie...

A ona rzeczywiście otworzyła usta, spojrzała na Zosię, potem na mnie i na Dankę.

- A co wy tak stoicie?! Do roboty! - wrzasnęła. - Ale że pani ma taką sklerozę, no, no... nie myślałam - wyciągnęła z szuflady długi cienki patyk i przyklęknęła przy kotle. - Prędzej bym się spodziewała po Sylwii takiego wyczynu, przez jej głupotę, albo i po tej drugiej, bo jeszcze głupsza!

Spojrzałam na panią Zosię. Palcem przytkniętym do ust nakazała nam milczenie i wzrokiem wskazała na wózki. No tak, trzeba było ułożyć na nich kolację.

Dopiero teraz odetchnęłam z ulgą. Spojrzałam na panią Zosię, układającą na wózku diety według listy. Nigdy bym się nie spodziewała po Hrabinie takiego gestu. I to w stosunku do mnie... Było mi tak straszliwie głupio, czułam się okropnie. Zapragnęłam się jej odwdzięczyć.

- Nic nie musisz robić, wszystko jest w porządku - uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie, gdy wieczorem, już w szatni, spytałam ją o to.

- Ale dlaczego pani to zrobiła? Przecież mnie pani nie lubi...

- Chyba raczej na odwrót, to wy mnie nie lubicie - roześmiała się. - A przyznałam się, bo nie boję się pani Marty i potrafię się obronić przed jej gniewem. A ty, gdybyś tylko chciała mnie słuchać, to wyjaśniłabym ci, że ot tak sobie nikt nie może cię zwolnić, nawet nasza szefowa. Jest cała procedura, najpierw ustne upomnienie, potem nagana ustna, nagana na piśmie, dopiero potem zwolnienie... - mówiła.

- Ależ pani jest mądra - szepnęłam.

Ale Hrabina tylko uśmiechnęła się i pomachała mi na pożegnanie.

Sylwia W. 23l.

Z życia wzięte
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy