Reklama

Doktor, który rozśmiesza

Regularnie co tydzień malują twarz farbami, zakładają nieodłączne czerwone noski i pędzą do poznańskich szpitali ku radości chorych maluchów. Wolontariusze Fundacji dr. Clown "leczą" dzieci śmiechem, żartem i kolorowymi balonami i bawiąc się pomagają zapomnieć o chorobie i rozłące z rodzicami.

- To taki aktywny sposób leczenia i spojrzenie na szpital z milszej strony - mówi o wolontariacie Ewa Zagawa vel dr Bajka - jedna z założycielek poznańskiego oddziału fundacji dr. Clown. - Jak brzmi "motylek", a jak "welfron podawany dożylnie" - zwraca uwagę.

"Clowni" pomagają dzieciom zapomnieć o chorobie i o tym, że na długi czas są w obcym miejscu wśród obcych ludzi. To dla wolontariuszy fundacji wielka odpowiedzialność. Dzieci szybko przyzwyczajają się do wizyt "rozśmieszaczy" i czekają na nich z utęsknieniem. Liczą na kolorowych doktorów.

Reklama

A kto może nim zostać? Nie wymaga się konkretnego kierunku studiów. Po czerwone noski sięgali już studenci politologii czy ekonomii. Ważna jest odrobina umiejętności aktorskich i wyobraźni, ale przede wszystkim motywacja i radość, którą nosimy w sobie.

- Dzieci chcą mieć mamę wesołą jak Myszka Miki i śliczną jak lalka Barbie - mówi Ewa Zagawa. - Taki ma być też dr Clown. Jeszcze nikomu nie powiedziałam, że się nie nadaje. Jeśli ktoś chce, staram się mu pomóc spojrzeć na szpital oczami dziecka - wyjaśnia.

W szpitalu zwykle jest nudno i smutno. Dlatego doktorzy clowni starają się umilić czas najmłodszym pacjentom. Aby temu sprostać odbywają rozmaite szkolenia: zarówno ze zdolności terapeutycznych, jak i sztuki teatralnej, a nawet cyrkowej. Niełatwo jest przecież nadmuchać balonik i zrobić z niego pieska!

Wolontariusze przynoszą chorym dzieciom podarunki, robią zdjęcia na pamiątkę, zachęcają do zabawy. Prawie zawsze są przyjmowani z otwartymi ramionami.

- Zdarza się, że dziecko boi się lub nie ma ochoty na kontakt - przyznaje dr Bajka. - Wtedy nie robimy nic na siłę. Trzeba tylko wyczuć ten moment. Kiedyś mieliśmy pod opieką małego chłopczyka, do którego w ogóle nie było dostępu aż do momentu gdy przyszedł nasz wolontariusz w śmiesznej czapeczce. Potrzebna tu była męska ręka - wspomina.

Nastolatki też ulegają urokowi doktorów clownów. - Oczywiście nie w takim stopniu jak najmłodsi - przyznają "śmiechoterapeuci". - Mając 17 lat nie można sobie pozwolić na zabawę z jakimś clownem. Patrzą na nas dość pobłażliwie, ale dają się wciągnąć w rozmowę, a nawet zabawę. Wolontariusz fundacji musi dobrze wyczuć sytuację. Nie można rezygnować z kontaktu, ale należy uszanować potrzebę samotności chorego dziecka. - To my wkraczamy w ich świat, a nie oni w nasz - mówi Ewa Zagawa.

Jednocześnie świat wolontariusza-clowna zmienia się nie do poznania. - Otworzyłam się bardziej na ludzi. Zdałam sobie sprawę, jak coś małego i z pozoru nieważnego może sprawiać innym tyle radości - zwierza się Magdalena Fryska vel dr Koralik.

Wszyscy clowni-wolontariusze zgodnie twierdzą, że po takich odwiedzinach w szpitalu jest się zmęczonym, ale jednocześnie pełnym pozytywnej energii. Jak można się nie uśmiechać po kilku godzinach spędzonych na radosnych harcach?

Karolina Michera/red

www.tutej.pl
Dowiedz się więcej na temat: szpital | Doktor
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy