Reklama

I jeszcze okresu dostałam

Kruszy się tabu związane z menstruacją. Niektórzy twierdzą, że po zmianach w reklamie, kinie i, przed wszystkim, obyczajowości, przyszedł czas na przepisy.

Kobiety doskonale wiedzą jak to było, ale mężczyźni już niekoniecznie, więc przypomnijmy. W podstawówce funkcjonował swego rodzaju kod. Na wuefie, zaraz po sprawdzeniu obecności, ale jeszcze przed końcem zbiórki, należało podbiec do nauczyciela i wręczyć mu karteczkę. Na papierku zwykle znajdowała się formułka w rodzaju: "Proszę o zwolnienie mojej córki z zajęć wychowania fizycznego. Córka jest niedysponowana". Każdy wiedział, że "niedysponowana" znaczy tyle, co "ma okres". I że choć okres to żadna choroba, z karteczką nie ma dyskusji.

L4? A to tak można?

Karteczki wspomina się w kategoriach anegdoty ze szkolnej ławy, ale ich treść znajduje poparcie w medycynie. Choć okres, jak już się rzekło, chorobą nie jest, towarzyszące mu dolegliwości mogą zostać uznane za medyczny problem. Poza endometriozą i adonemiozą, z wiadomościami o których społeczeństwo zdążyło się już oswoić, w Międzynarodowej Statystycznej Klasyfikacji Chorób i Problemów Zdrowotnych ICD 10 znajdują się pozycje takie jak m.in.: pierwotny ból miesiączkowy, wtórny ból miesiączkowy, czy inne stany związane z żeńskimi narządami płciowymi i cyklem miesiączkowym. Gdyby więc ktoś chciał wypisać L4 "na okres" ma z czego wybierać.

Reklama

Jednak, jak mówi ginekolożka, dr Bożena Jawień-Rościszewska, lekarze rzadko korzystają z tej możliwości. - Pacjentki po prostu się do nich nie zgłaszają. Wiele z nich o takiej możliwości nie wie, a nawet jeśli wiedzą, to miesiączkę ma się dziś, a na termin do lekarza czeka nierzadko miesiąc - tłumaczy. - Nawet jeśli towarzyszące miesiączce dolegliwości pojawiają się regularnie, przy każdej menstruacji, czegoś takiego jak "L4 z góry" prawo nie przewiduje. Jedyne co można zrobić, to przeczekać najgorszy moment w domu, a potem do trzech dni, donieść zwolnienie pracodawcy. Dość kłopotliwe i mało praktyczne.

Łatwiej po prostu wziąć wolne w pracy. Choć dla tych, którzy pracują na umowę o dzieło czy zlecenie (czyli ok ¼ pracowników) to już nie takie łatwe.

To ja się wyprowadzam

"Być kobietą, być kobietą to ja lubię nawet, to jest fajna rzecz, ale w "te" dni to ja dziękuje, przepraszam, ja się cholera wyprowadzam. (...). Jak przeanalizowałam sobie ile razy w rozmowach z dziewczynami słyszę "i jeszcze okresu dostałam" to wyszło, że to sprawa wyjątkowo dla nas wszystkich istotna" - napisała niedawno na Instagramie Elisa Minetti, właścicielka firmy odzieżowej PLNY LALA. - "Dlatego chcąc poprawić chociaż trochę humor dziewczynom, które na co dzień pracują w teamie PLNY LALA, proponuję i wprowadzam od dzisiaj jeden dzień okresu, ten najgorszy, dniem wolnym od pracy.

Choć to tylko post na Instagramie, w polskiej rzeczywistości wprowadził zmianę dość znaczącą: PLNY LALA prawdopodobnie jest bowiem pierwszą rodzimą firmą, która zdecydowała się na przetestowanie takiego rozwiązania.

 - Zależy mi, aby przełamywać tematy tabu, a własna firma, zatrudniająca kilkadziesiąt osób, daje rodzaj mocy sprawczej. Czy to będzie inspiracja dla innych pracodawców? Do niczego nie namawiam, ale trzymam kciuki - mówi Minetti. - Mam nadzieję, że dzięki takim inicjatywom jako "okres wolny do pracy" menstruacja przestanie być tematem wstydliwym, a stanie się czymś naturalnym w odbiorze. I dla mężczyzn i dla wielu kobiet, które mają z tym problem.

Reakcje pracowników? Jak na razie, według zapewnień Minetti, pozytywne. I to ze strony obojga płci

Kto da wolne?

Chociaż w polskich firmach urlop menstruacyjny to wciąż raczej ciekawostka, niż temat do dyskusji, za granicą coraz częściej traktuje się go jako rozwiązanie do rozważenia. Z wolnych dni mogą korzystać pracownicy Nike, brytyjskiej firmy Coexist, czy australijskiej organizacji Victorian Women’s Trust.

 - I nic dziwnego. Dla firm, zwłaszcza tych, które w swej polityce odwołują się do idei równości czy bodypositive może to być element budowania wizerunku, tak w oczach klientów jak i samych pracowników - mówi Paulina Włodarczyk, ekspertka do spraw PR. - Choć to jedno z tych narzędzi, ze stosowaniem których trzeba być ostrożnym. Może lepsze, i bardziej sprawiedliwe dla obojga płci, byłoby po prostu zaoferowanie pracownikom kilku dni w roku, do wykorzystania na "złe samopoczucie"?

Dyskusje nad urlopami menstruacyjnymi odbywają się również na poziomach parlamentów niektórych krajów. Dwa lata temu debatowano nad wprowadzeniem takiego rozwiązania we Włoszech. Pomysł wywołał wtedy spore zainteresowanie, i spore kontrowersje, w wielu krajach Unii.

Pomysł z Dalekiego Wschodu

O tym, jak wprowadzony w prawie urlop mógłby funkcjonować w praktyce, mówi przykład Azji. W Japonii urlop menstruacyjny wprowadzono zaraz po II wojnie światowej, w 1947 roku jego zakres firmy wyznaczają indywidualnie. Indonezja regulacje w tym zakresie wprowadziła w 1948 roku, Korea w 2001, a Tajwan w 2013.

Z entuzjastycznymi okrzykami pod ich adresem należałoby się jednak wstrzymać. Za ich wprowadzeniem stała nie tyle, albo nie tylko, troska o równość, ale inne obowiązujące w prawie pracy regulacje. Dla przykładu: Tajwańczykom przysługuje 30 dni płatnego chorobowego, uznano więc za niesprawiedliwe, by boleśnie miesiączkujące kobiety musiały odbierać wolne właśnie z tej puli. W Korei pobrzmiewał zaś, niepoparty medycyną argument, że wysiłek w czasie menstruacji może skutkować... problemem z zajściem w ciążę.

Inną sprawą jest to, jak często kobiety z oferowanej im możliwości korzystają. Jak podaje New York Times, liczba ta systematycznie się zmniejsza: w 1960 roku z urlopów korzystało 20 proc. Japonek, w 1981 roku tylko 13 proc. Świeżych danych brak, są za to opinie samych zainteresowanych.

Funkcjonowaniu urlopów menstruacyjnych w Japonii jakiś czas temu przyglądali się dziennikarze “Guardiana". - Jeśli bierzesz urlop menstruacyjny, to jakbyś obwieszczała całej firmie, w które dni miesiąca masz okres, a to raczej nie jest informacja, z którą chciałabyś dzielić się z kolegami,  zwłaszcza tymi płci męskiej- tłumaczyła dziennikarzowi 30 -letnia dziewczyna z Kyoto. - Nigdy nie skorzystałam z tego rozwiązania, bo mój okres nie jest aż tak bolesny, ale też dlatego , że nikt nigdy nie porozmawiał ze mną otwarcie o tej możliwości - wyjaśniała druga. Do myślenia daje też przykład z Australii gdzie,  jak mówiła CNN Mary Crooks, szefowa Victoria Women’s Trust: "Przez 18 miesięcy całą moja załoga wzięła łącznie jakieś siedem, osiem dni urlopów menstruacyjnych".


Bez rozmowy się nie obejdzie

Te liczby to dopiero zapowiedź łyżki dziegciu, która kryje się w opowieści o urlopach menstruacyjnych. Bo w ich przypadku (podobnie jak w przypadku dyskusji o np. bezpłatnym dostępie do podpasek i tamponów) lista argumentów "przeciw"’ jest długa. Jest też powtarzalna, więc dość przytoczyć te, które, które pojawiły się we Włoszech w 2017 roku: urlop menstruacyjny poskutkuje pogorszeniem sytuacji kobiet na rynku pracy, jeszcze większą luką płacową, utrwalaniem stereotypu kobiety jako słabszej i pracującej mniej wydajnie niż mężczyzna. Pojawiały się też głosy, że kobiety będą wykorzystywać go niezależnie od swojej kondycji i wreszcie, że urlop menstruacyjny to odwrócona dyskryminacja.

 - Trudno o jednoznaczną ocenę takich rozwiązań, bo każda kobieta okres przechodzi inaczej - mówi Kaja Rybicka, współzałożycielka marki Your Kaya, tworzącej ekologiczne środki do higieny intymnej oraz promującej walkę z menstruacyjnym tabu poprzez kampanię #mensTRUEacja. - Są wśród nas szczęściary, które właściwie go nie odczuwają, podczas gdy część z nas miesiączka dosłownie wycina na chwilę z życia - bardzo zależy to od całego cyklu i tego, jak minął nam dany miesiąc. To dlatego czujemy, że urlop menstruacyjny nie powinien być obowiązkiem, a opcją - to ważne, by pracodawca zasygnalizował, że w razie czego każda z nas ma możliwość wzięcia dodatkowego wolnego dnia wtedy, gdy faktycznie go potrzebujemy.  

- Bez poczucia winy i strachu przed byciem ocenioną przez współpracowników - w końcu okres to normalna sprawa, coraz więcej się o nim mówi, nie ma więc co ukrywać go przed całym światem. Szczególnie wtedy, gdy naprawdę utrudnia nam on normalne funkcjonowanie - podsumowuje Rybicka.

Wygląda więc na to, że gdyby pomysł zaproponowany przez PLNY LALA miał osiągnąć większą skalę, bez dyskusji się obejdzie. Nic dziwnego, bo jeśli jak większość spraw dotyczących kobiet, zdrowia i obyczajów, tak i tak ma w sobie światopoglądowy rys. Z jednej strony nasze dotychczasowe doświadczenia z tego rodzaju dyskusjami, nie napawają optymizmem. Z drugiej, każda próba skruszenia tabu, w dłuższej perspektywie, zdaje się wychodzić na dobre. 


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy