Neurochirurg

Jay Jayamohan od ponad 20 lat jest neurochirurgiem dziecięcym w szpitalu im. Johna Radcliffe’a w Oksfordzie w Anglii. To także honorowy straszy wykładowca kliniczny w Oksfordzie. Jayamohan jest znany nie tylko ze swoich umiejętności chirurgicznych, ale także ze swojego ludzkiego dotyku: dla niego żaden pacjent nie jest tylko liczbą. Właśnie ukazała się jego poruszająca książka pt. "Neurochirurg".

Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjne 123RF/PICSEL

Oto fragment lektury:

Naszą pacjentką jest jednoroczna dziewczynka z guzem mózgu zajmującym niemal połowę jej głowy. Jest to, delikatnie mówiąc, dość niezwykły nowotwór - nie dlatego, że guzy nie urastają do koszmarnych rozmiarów, ale dlatego, że dziewczynka wydaje się tego w ogóle nie zauważać. To naprawdę niesamowite. Widziałem wyniki tomografii i rezonansu magnetycznego już wielokrotnie, ale mimo to oglądanie ich teraz na monitorach sprawia, że potrząsam głową z niedowierzaniem, tak jak za pierwszym razem, kiedy to zobaczyłem.

Poznaliśmy naszą pacjentkę, gdy miała osiem tygodni. Wtedy oczywistą decyzją było wykonanie operacji. Wyciąć tego drania. Mimo złośliwej natury guz wydawał się jednak dość nieaktywny. Łutem szczęścia wyrastał nad powierzchnię mózgu, uciskając go, a nie wrastał w głąb tkanki. Spoglądając na skany, nie widać było masy splątanych pasm, lecz raczej coś przypominającego symbol yin i yang - dwie struktury rosnące obok siebie, jak dwoje ludzi ściśniętych na tylnym siedzeniu małego samochodu, odczuwających niewygodę, ale nieprzeszkadzających sobie nawzajem. Wiele lat temu, kiedy zaczynałem karierę, nie postawiłbym nawet grosza na to, że mała przeżyje do dzisiejszego dnia, ale tylko dlatego, że bardzo rzadko można się natknąć na tak uprzejmie współpracujący nowotwór. Szczerze mówiąc, mózgowi też należy się uznanie. Ponieważ guz zaczął rozwijać się in utero (zanim dziewczynka się urodziła), mózg mógł się adaptować już wtedy. Kontrola nad lewą stroną ciała zazwyczaj mieści się tutaj? Trudno, to miejsce jest zajęte. Może w takim razie wetkniemy je tam?

Mózg pacjentki dosłownie przeniósł ważne ośrodki nerwowe w inne, wygodniejsze miejsca. Zdolność dziecięcego mózgu do zmiany okablowania i do przeorganizowania jest niewiarygodna. Cóż za fantastyczne predyspozycje do plastyczności! Wierzcie mi: dorosły umarłby już dawno temu. Nasze mózgi stają się zbyt utrwalone w swojej strukturze. Ta mała była żywym, rozwijającym się arcydziełem natury. Mimo wszystko, wystarczyło już tego dobrego.

Cztery godziny później udaje mi się usunąć praktycznie cały guz. Tam, gdzie normalnie mieściłby się prawidłowo rozwinięty mózg, ziała teraz pustką wielka jama. Mimo to żadne istotne funkcje tego organu nie zostały zablokowane. Wygląda to dziwnie, powiem nawet - niesamowicie, ale ponieważ cała reszta tkanki nerwowej ściśnięta w małej połówce pozostała nietknięta, dziewczynka wróci do normalnego życia właściwie zaraz po wybudzeniu z narkozy. I rzeczywiście tak właśnie się stało. Została jedynie lekka słabość prawej strony ciała, co zresztą w miarę dorastania zaczęło się poprawiać i nigdy nie wpłynęło na jakość życia dziecka.

Nawet po sześciu latach, za każdym razem, gdy widzę moją małą pacjentkę, czuję się fantastycznie. Myślę sobie: "Rany gościa! A sądziłem, że nie przeżyjesz sześciu miesięcy". Mała nie tylko ma się dobrze, ale jest wspaniała i z całą pewnością mnie przeżyje. Oczywiście nie wie, kim jestem. Ona widzi tylko irytującego pana, który raz do roku stuka młoteczkiem w jej kolano i bombarduje ją pytaniami. Pewnie ma mnie dosyć. Ale wiecie co? Nie przeszkadza mi to wcale a wcale. Życzyłbym sobie tylko takich rezultatów.

Jay Jayamohan, Neurochirurg
Jay Jayamohan, Neurochirurg materiały prasowe

Rodział drugi

Mów mi per "pan"

Ręce. Zawsze zaczyna się od rąk. W sumie to nawet zabawne. Dziecko może stać u progu śmierci i w oczach rodziców jestem bodaj jedyną osobą, która ma szansę przywrócić ich pociechę do normalnego funkcjonowania. Robię to przez całe moje dorosłe życie. Ocaliłem już setki dzieci z tymi samymi symptomami. Ale rodzicom czasem nie przychodzi do głowy, żeby to sprawdzić. Nie pytają mnie o życiorys ani o wskaźnik moich chirurgicznych sukcesów. Patrzą mi na ręce. Czy ma dłonie człowieka, który potrafi ocalić nasze dziecko?

Rozumiem to. W końcu zamierzam włożyć palce w głowę ich pociechy, dotykać jej mózgu. Rodzice chcą się upewnić, że jestem tego godzien, że ręce mi się nie trzęsą i że jestem czysty. Przed operacją zawsze dokładnie szorujemy ręce i oczywiście przez cały czas trwania zabiegu nosimy rękawiczki. W którymś momencie pojawiła się sugestia, że wystarczyłoby jedno porządne "chirurgiczne mycie" (takie, jak widujecie w telewizji) nad ranem danego dnia, a potem tylko zwykłe mycie rąk przed kolejnymi przypadkami. Była to bardzo przelotna sugestia i nie weszła w życie pomimo przedstawionych nam dowodów na poparcie jej skuteczności. Niektórych rzeczy nie da się zmienić. Chirurdzy i pielęgniarki mają swoją rutynę i potrzebują jej, aby nie dopuścić do napadów paniki.

Wszystko tak naprawdę opiera się na pozorach. A jeśli chodzi o zdenerwowanych rodziców - tym bardziej. To ważna lekcja, którą dobrze wbiłem sobie do głowy w ciągu ponad piętnastu lat pracy jako konsultant i niemal dwukrotnie dłuższej kariery jako lekarz. Mimo to nie wszyscy przywiązują do tego tak wielką wagę. Nie każdy interesuje się, co myślą sobie rodzice. Niektórzy w zasadzie mają to w głębokim poważaniu. Dlatego właśnie jestem dziś takim, a nie innym człowiekiem i dlatego wybrałem pracę z dziećmi. Z tego samego powodu naprawdę zawsze staram się stawiać w sytuacji zarówno rodziców, jak i moich pacjentów. Jak ja bym się czuł na ich miejscu? Co mogłoby nieco zmniejszyć ciężar tego okropnego doświadczenia? Mam nadzieję, że robię, co w mojej mocy (i to, co powinienem) dla moich pacjentów. Nie zawsze jednak tak było - i nie zawsze myślałem w taki sposób. W wieku osiemnastu lat poszedłem na akademię medyczną. Wybrałem St. Mary’s w Paddington, w Londynie.

Rozmyślałem o studiach w Oksfordzie (mój nauczyciel biologii powiedział, że właśnie tam powinienem startować), ale po wizycie uznałem, że jest tam zbyt cicho i prowincjonalnie. Pragnąłem brudu, zgiełku i świateł wielkiego miasta. Ciekawe, jak bardzo moje spojrzenie na tę kwestię uległo zmianie w późniejszym życiu. Sześć lat studiów medycznych to szmat czasu, ale wkrótce po egzaminach końcowych człowiek orientuje się, że nawet pół wieku wkuwania nie wypełniłoby wszystkich luk w jego wiedzy. Minęło już tyle lat, a ja wciąż się uczę. Oczywiście teraz, z perspektywy czasu, już to rozumiem, ale kiedy ma się osiemnaście lat, człowiek uważa, że zjadł wszystkie rozumy. Byłem bystry, pełen energii, optymizmu i entuzjazmu. Byłem na tyle pewny siebie, że wydawało mi się, iż mogę zmienić świat na lepsze. Innymi słowy, typowy osiemnastolatek. Z ogromnym szokiem przyjąłem fakt, że moja wybrana profesja ma nieco mniejsze ambicje. Ojciec współczesnej medycyny, czyli Hipokrates we własnej osobie, podsumował to w krótkim stwierdzeniu: "Po pierwsze, nie szkodzić" (cóż, tak naprawdę nie on to wymyślił*, ale nie spierajmy się o szczegóły. Powiedzmy, że jest to parafraza jego przysięgi, którą tak kochają medycy). Innymi słowy, nie spieprz sprawy. To wszystko.

Tylko tyle się od nas oczekuje. Nie pogarszaj stanu pacjenta, a jeśli uda się coś poprawić, to wyłącznie dodatkowy zysk. Ale chyba musieliśmy już jakoś wyewoluować od czasów Hipokratesa, prawda? Pomijając rzeczywistość, studia obejmowały przekrojową wiedzę i chociaż zabrzmię przez to jak kujon, bardzo mi się podobały. Którykolwiek temat przerabialiśmy w danym tygodniu, natychmiast stawał się najnowszą ambicją mojego życia. Byłem niczym kociak uganiający się za plamkami światła. Och, to takie błyszczące! Och, to nowe! Chcę, chcę, chcę!

Dopiero na piątym roku studiów wybrałem ostatecznie moją przyszłą specjalizację. A przynajmniej tak mi się zdawało. Podczas przedostatniego roku nauki, czyli po niemal sześciu latach harówki i picia na umór, uniwersytet rzuca ci kość. Oferuje trzymiesięczny staż specjalistyczny z możliwością wyboru, gdzie chcesz go odbyć. Większość ludzi decyduje się na Jamajkę, Tajlandię albo Australię, czyli miejsce, gdzie można się wyluzować. Ja wybrałem Państwowy Szpital Neurologii i Neurochirurgii na Queen Square w Londynie. Czyli po sąsiedzku. Co za palant.

Na swoje usprawiedliwienie powiem, że placówka owa miała znakomitą reputację w zakresie mojego nowego ulubionego zagadnienia: neurologii, medycznego spojrzenia na choroby mózgu. Pasja do tego przedmiotu rosła we mnie już od jakiegoś czasu. Wiele osób ma na półce frenologiczny model ludzkiej głowy z różnymi częściami mózgu zaznaczonymi niczym pierwszorzędne sztuki mięsa na rysunku krowy*. Nikt nie wziąłby wam za złe, gdybyście pomyśleli, że jest to wierne przedstawienie tego, co mamy "pod sufitem" (a przynajmniej tak właśnie sądzili dziewiętnastowieczni znawcy), ale jest to wysoce nieadekwatne spojrzenie. Z drugiej strony, chociaż zabrzmi to niewiarygodnie, niektóre obszary mózgu rzeczywiście zostały właściwie powiązane ze specyficznymi funkcjami organizmu - i to już w starożytnym Egipcie.

Amerykański kolekcjoner antyków, niejaki Edwin Smith, odkrył papirus sprzed niemal 4 tysięcy lat, zawierający fantastyczną kolekcję opisów ran neurochirurgicznych wraz z wytłumaczeniem, co należy zrobić, aby poprawić ich stan.

Trepanacje czaszki, choć nieskuteczne w leczeniu, były krokiem milowym w rozwoju medycyny (na zdjęciu widać otwór w kości po "śmiertelnym" zabiegu)
Trepanacje czaszki, choć nieskuteczne w leczeniu, były krokiem milowym w rozwoju medycyny (na zdjęciu widać otwór w kości po "śmiertelnym" zabiegu)123RF/PICSEL

Były tam stwierdzenia w rodzaju: "Jeżeli człowiek ma ranę na skroni i nie może mówić, jest to uraz, którego nie można wyleczyć". Najwyraźniej Egipcjanie wiedzieli, że w tych właśnie obszarach mózgu znajdują się ośrodki mowy. W dokumentach były również wymienione różnorakie urazy kręgosłupa wraz z porażająco adekwatnymi prognozami dla każdego z nich. Istnieje wiele takich perełek, wszystkie zrodzone tysiące lat temu z (jak należy przypuszczać) obserwacji ludzi ranionych w bitwach. To fascynujące, gdy pomyśli się, że lekarze pracowali niezależnie od siebie, ale wszystkie ich odkrycia zostały z czasem zebrane w jednym miejscu.

Jakiś doktor mógł spojrzeć na pacjenta i powiedzieć: "No dobrze, nie możesz się ruszać, a w tej części głowy masz dziurę, a zatem oba fakty muszą być ze sobą połączone". Zapisał to następnie, a kolejne pokolenia lekarzy wykorzystywały i uzupełniały tę wiedzę. Tak jak w przypadku wielu postępów nauki i technologii w dzisiejszych czasach, głównym czynnikiem napędowym były konsekwencje wojny, a nie pragnienie uzdrowienia ludzkości. Starożytni Egipcjanie nie byli jedyną nacją, która parała się neurochirurgią.

Istnieją dowody sprzed 3 tysięcy lat, że w Ameryce Centralnej i Południowej wykonywano trepanację czaszki (czyli wiercono dziury w głowach, aby uwolnić z nich złe humory). To niemal nie do pomyślenia, że w tamtych czasach istniała neurochirurgia, ale owe fakty archeologiczne tym bardziej przekonały mnie do tej specjalizacji jako interesującej drogi kariery.

W każdym neurologicznym przypadku interesujące (i dlatego mnie to pociąga) jest to, że wymaga wielu rozważań. To bardzo dociekliwa specjalizacja. Bada się pacjentów i trzeba wydedukować, gdzie leży problem oraz na jakim poziomie i w jakim zakresie funkcjonalności dotknął on daną osobę. To zupełnie jak rozwiązywanie krzyżówki hetmańskiej: są wskazówki, ale czy uda ci się nadać im jakiś sens? Człowiek staje się doktorem Watsonem i Sherlockiem Holmesem połączonym w jedno. Uwielbiałem to. Owa koncepcja przemawiała do mnie, była próbą sił, a przy okazji moje ego raczej na tym nie cierpiało.

Fragment książki
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas