Adam Torchała: Gdy zobaczyliśmy laguna, nie byliśmy w stanie mówić ze śmiechu

Historia interwencji Krakowskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami w sprawie niebezpiecznego laguna w dwa dni obiegła cały świat. Temat szybko podchwyciły nie tylko polskie i zagraniczne media, ale również działy marketingu wielu firm. Postanowiliśmy sprawdzić, kto stoi za całym zamieszaniem. Przy kubku herbaty i lagunie (czyt. croissancie) inspektor Adam Torchała, twórca kultowego już wpisu na Facebooku, opowiedział Interii o kulisach interwencji, a także o blaskach i cieniach swojej pracy.

Inspektor Adam Torchała swoim zabawnym postem o lagunie rozsławił go na cały świat
Inspektor Adam Torchała swoim zabawnym postem o lagunie rozsławił go na cały światarchiwum prywatne

Nie orientujesz się, o co chodzi z lagunem? Nic straconego. Oto skrócona wersja tej historii:

We wtorek 13 kwietnia na fan page’u Krakowskiego Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami pojawił się post, w którym inspektor Adam Torchała opisał nietypową interwencję. Wszystko zaczęło się od telefonu. Spanikowana kobieta zadzwoniła z prośbą o zabranie stwora, który od dwóch dni siedzi na drzewie i straszy mieszkańców osiedla. Niektórzy bali się nawet otwierać okna, by nie wtargnął im do mieszkania.

Adam Torchała próbował dociec, co to za stwór. Usłyszał: "Jest brązowe, siedzi na drzewie i to jest ten,  noooo, ten... lagun!". Z trudem utrzymując powagę, zapytał: "Może legwan?". Kobieta potwierdziła, a inspektorzy ruszyli z pomocą.

Po chwili poszukiwań namierzyli delikwenta. "Jego brązowa skóra pobłyskuje w słońcu, choć gdzieniegdzie widać jakieś zmatowienia. Przyglądamy się dokładniej - biedak nie ma nóg ani głowy. Już wiemy, że stworowi, legwanowi, a raczej jednak - lagunowi, pomóc nie jesteśmy w stanie" - napisał inspektor. Okazało się bowiem, że groźne zwierzę jest croissantem, francuskim rogalikiem, którego ktoś rzucił na drzewo.

Post opisujący całą interwencję z prędkością światła stał się wiralem i dotarł niemal do wszystkich zakątków świata.

Iwona Wcisło, Interia: Jak długo jest pan inspektorem w Krakowskim Towarzystwie Opieki nad Zwierzętami?

Adam Torchała: - Inspektorem? Od stycznia 2016 roku, czyli już pięć lat. Z wykształcenia jestem jednak... filozofem.

Dlaczego filozof postanowił pomagać zwierzętom?

- Zadecydował przypadek. Kiedy przeprowadziłem się do Krakowa, nie wiedziałem nawet, że istnieje coś takiego, jak Krakowskie Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. Ale ze zwierzętami jestem związany od dziecka. Wiele razy im pomagałem. Pewnego dnia moja lepsza połówka, grzebiąc w internecie, powiedziała: "Słuchaj, Adam, schronisko szuka kierowcy interwencyjnego". Nie miałem pojęcia, czy sobie poradzę w takiej pracy, ale pomyślałem: co mi szkodzi. Wysłałam CV, poszedłem na rozmowę, po czym dostałem telefon z pytaniem, czy jednak nie chciałbym zostać inspektorem. Zawahałem się, ale postanowiłem spróbować. Okazało się, że praca ta wciągnęła mnie maksymalnie. Uwielbiam ją, choć bywa również, że jej nie cierpię, bo te zwierzaki śnią mi się po nocach. Pomaga mi jednak świadomość, że mogę im pomóc, bo stoi za mną duża organizacja.

Muszę zadać to pytanie. Czy historia z lagunem wydarzyła się naprawdę?

- Tak, wydarzyła się naprawdę. Nie puszczamy w świat zmyślonych historii. Była to autentyczna interwencja.

Zdradzi pan, na którym krakowskim osiedlu grasował lagun?

- Nie możemy ujawniać takich informacji.

To może przynajmniej, w której części Krakowa?

- To była Nowa Huta.

Czy taka interwencja wymagała szczególnych przygotowań? W końcu legwan to egzotyczne zwierzę, nie mówiąc o lagunie.

- Sytuacja była o tyle problematyczna, że standardowo zwierzęta takie, jak psy i koty zawozimy do schroniska, a króliki, świnki morskie, szczury, koszatniczki, myszki czy myszoskoczki przeważnie zostają pod naszą opieką i szukamy dla nich domów. A co zrobić z legwanem? Mimo że mamy określone procedury, to każda sytuacja jest inna i czasami dopiero na miejscu można ją ocenić i podjąć decyzję, co dalej. Tu jednak musieliśmy przyjechać przygotowani. Zaczęliśmy kombinować, kto w Krakowie zajmuje się zwierzętami egzotycznymi. Na szczęście jest kilka takich miejsc.

- Zastanawialiśmy się też, w jakim stanie będzie zwierzę, na jakiej wysokości się znajduje i w jaki sposób ściągniemy je z drzewa. Legwan mógł być na tyle wysoko, że konieczne byłoby wezwanie straży pożarnej. A potem trzeba go będzie jakoś zabezpieczyć i zawieźć do kogoś, kto zna się na zwierzętach egzotycznych. Byliśmy więc przygotowani na egzotykę, choć nie na taką (śmiech).

A jak na wieść o tym, że lagun okazał się być rogalikiem, zareagowała kobieta, która zgłosiła interwencję?

- Przyznam szczerze, że nie zadzwoniliśmy do niej, gdy odkryliśmy prawdę. Po prostu nie mogliśmy mówić ze śmiechu. I to przynajmniej przez godzinę. Do pani dotarła tylko informacja, że lagun został namierzony.

Myślę, że ta wiadomość na pewno już do niej dotarła.

- Też tak myślę, ale mam nadzieję, że nikt jej nie zidentyfikował, bo było w sieci kilka niespecjalnie sympatycznych komentarzy pod jej adresem.

A uważam, że powinny być same sympatyczne, bo gdyby nie ona, nie mielibyśmy tej wspaniałej historii.

- To fakt. Bez niej nie byłoby krakowskiego laguna.

Czy to prawda, że croissant nadal wisi na drzewie?

- Z tego, co wiem, to już nie. Zdjęli go koledzy inspektorzy, ponieważ mieszkańcy obwiali się, że ich osiedle zostanie zidentyfikowane.

Wielka Brytania, Niemcy, Francja, Austria, Singapur, Indie, Węgry, Czechy, Słowacja - długo mogłabym wymieniać kraje, w których pojawiła się informacja o waszej interwencji. Spodziewał się pan, że historia croissanta w dwa dni obiegnie cały świat?

- Zupełnie się tego nie spodziewałem. Dla nas wszystkich było wielkim zaskoczeniem, że coś takiego zdarzyło się z postem, który traktował o rzeczy błahej. Tę historię można było przedstawić tak, że ktoś nie przyjrzał się dokładnie, zgłosił niepotrzebnie interwencję, a my tylko straciliśmy czas. Ale z moją towarzyszką, koleżanką inspektorką, mieliśmy z tego wielki ubaw i stwierdziłem, że warto ją opisać z pewną dozą humoru. Jednak niezależnie od tego, jak śmiesznie to brzmiało, mieliśmy wizję zwierzęcia, które trzeba ratować. Bo nieważne, czy jest to lagun, legwan, czy jakiekolwiek inne stworzenie - my zawsze jedziemy pomagać.

- Ale muszę przyznać, że w pewnym momencie zrobiło mi się trochę przykro. Jestem miłośnikiem Francji i języka francuskiego, a także w pewnej mierze kultury tego kraju. Z ciekawości zacząłem czytać komentarze pod artykułem o lagunie zdaje się w "Le Figaro". Okazało się, że wiele z nich jest w stylu: no tak, Polacy i wódka. Ale jakoś muszę im to wybaczyć. Język nadal lubię, choć Francuzów w tym momencie już nieco mniej (śmiech).

Wydaje mi się, że duże znaczenie miała forma przedstawienia całej historii. Ja śmiałam się z tego przez cały dzień, jeśli nie dłużej.

- Ja również świetnie się bawiłem, opisując tę interwencję. Starałem się jak najpóźniej wyjawić, że lagun to rogalik. Chodziło mi o zbudowanie napięcia. Zwykle na naszym profilu opisujemy jakieś drastyczne interwencje, a tutaj czytelników zaskoczył optymistyczny finał.

Pomogło też zdjęcie, na którym każdy widział inne zwierzę.

- Tak. W tym była siła tego wydarzenia.

Lagun straszył mieszkańców krakowskiego osiedla przez kilka dni
Lagun straszył mieszkańców krakowskiego osiedla przez kilka dniInteria/ Facebook

Marketingowcy w dużych i małych firmach dostrzegli potencjał laguna i możemy zobaczyć pierwsze kreacje reklamowe z nim w roli głównej. Czy KTOZ ma pomysł, jak wykorzystać jego sławę?

- Jestem inspektorem i nie leży to w moich kompetencjach, ale wiem, że trwają prace nad stworzeniem gadżetów z lagunem. Mam nadzieję, że zostanie to wykorzystane i na fali popularności będziemy mogli jeszcze lepiej pomagać zwierzakom. Śmiałem się nawet, że zmienimy logo i zamiast psa pojawi się na nim rogalik.

Był pan świadomy swojego talentu pisarskiego? Ludzie są zachwyceni pana twórczością.

- Piszę od dziecka i mam ogromną satysfakcję, że mogę swoje umiejętności wykorzystać w celu, do jakiego zostaliśmy stworzeni, czyli pomagania zwierzętom. Cieszę się, że ludzie to doceniają.

Jedna z internautek stwierdziła, że powinien pan napisać książkę. I ja się z nią zgadzam, tylko mam obawę, że ta publikacja nie byłaby już tak wesoła, jak post o lagunie.

- Jeśli ująłbym w niej tylko smutne historie, to rzeczywiście nie byłaby wesoła.

Nasza praca bywa niefajna, bo naprawdę wyciągamy zwierzaki z tragicznych warunków i mamy do czynienia z ludźmi, którzy bardzo źle je traktują. Ale jest całe mnóstwo optymistycznych historii, które też staramy się opisywać.

- Kiedyś na przykład przez sześć godzin wyciągaliśmy małego kotka spod samochodu na parkingu pod Ikeą. W końcu, przy pomocy kilku osób i wielu perypetiach, się udało.

- Przytrafiła nam się również historia ze szpakiem, który utknął w rynnie. W pewnym momencie spadł na tyle głęboko, że nie było możliwości, by w jakikolwiek sposób go dosięgnąć. Przypomniało mi się wtedy, że na ludzi inteligentnych mówi się, że są szpakami karmieni. I wymyśliłem, że spuszczę mu kawałek smyczy, licząc, że bystry ptak wpadnie na to, żeby się jej chwycić. Wystarczyło dosłownie kilka spuszczeń linki w dół i poczułem na niej niewielki ciężar. Wyciągnąłem, a szpak wyleciał sobie szczęśliwy.

- Całkiem niedawno mieliśmy inną nietypową interwencję. Zakochana gołębica wprowadziła się na balkon, który był wprawdzie zabezpieczony siatką, ale znalazła w niej szczelinę i w nią wleciała. Niestety potem nie mogła się stamtąd wydostać. I tak ona fruwała zamknięta za siatką, a on siedział na gzymsie i jej wypatrywał.

Co zrobiliście?

- Najpierw sprawdziliśmy, czy ktoś tam mieszka. Okazało się, że od lat nikogo w tym mieszkaniu nie było, a sąsiedzi nie mają z właścicielami żadnego kontaktu. Podobnie jak administracja, która dodatkowo, z powodu choroby nie mogła tam wysłać żadnego pracownika. Zadzwoniliśmy więc na numer alarmowy 112. Powiedziano nam, że wezwanie straży pożarnej to dobry pomysł, ale ponieważ to jest balkon, do tego zasiatkowany, więc musi być traktowany jako teren prywatny. A żeby wejść na teren prywatny, by uratować zwierzę, potrzebna jest asysta policji. Wezwaliśmy więc policję i wyjaśniliśmy sprawę. Oni wezwali straż pożarną, która rozcięła siatkę i uwolniła ptaka.

To może jednak napisze pan tę książkę?

- To jedno z moich skrywanych do tej pory marzeń. Moimi idolami od zawsze byli pisarze. Ludzie, którzy słowem potrafią stworzyć świat, a także w jakiś sposób wpływać na ten, który postrzegamy jako rzeczywisty. Jednak praca pisarza wymaga wiele samodyscypliny, dlatego raczej mógłbym pisać krótkie opowiastki, anegdotki. Ale jak to mówią: nigdy nie mów nigdy.

Czy wśród pana idoli jest Stephen King? Bo i on na Twitterze skomentował historię laguna.

- Doceniam sztukę pisarską Kinga i chciałbym umieć tak sprawnie tworzyć opowieści. Z drugiej strony, dla mnie jego książki to akurat lektura na jeden raz. Poznaję, ale nie potrzebuję do nich wracać. Zdecydowanie wolę tych, którzy słowem smakują świat. U nich za każdym razem odkrywam coś nowego. Do takiego Tomasza Manna, Hermanna Hessego czy Bolesława Prusa mogę wracać zawsze i za każdym razem sprawi mi ogromną przyjemność. Bardzo też lubię prozę Jacka Dehnela, z przyjemnością czytuję literaturę lekką, łatwą i przyjemną - choćby Miłoszewskiego.

Wracając do smutnych historii. Kiedyś czytałam opis interwencji, którą podsumował pan słowami: "Chciałbym napisać, że po raz kolejny pękło mi serce. Ale nie pękło, bo od dawna jest w strzępach. Choroba zawodowa inspektorów". Było to bardzo poruszające.

- Pamiętam tę sytuację. Zaledwie trzy dni po adopcji nowy właściciel postanowił oddać psa, Kimbę. Rozmawiając z nim, uświadomiłem sobie, że tak naprawdę temu zwierzakowi nie dano żadnej szansy. Młody człowiek myślał, że weźmie psa, a ten w ramach wdzięczności będzie się wzorowo zachowywał, całował go po rękach i wąchał z czułością ślady jego stóp. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że, z jednej strony, wzięcie psa to jest cudowna rzecz, ale z drugiej strony - potężne wyzwanie i mnóstwo roboty, której czasami takie zwierzę wymaga. I to musi być podszyte miłością, bo w przeciwnym razie nie da się rady. Powiedziałem wtedy mojej partnerce, że chciałbym napisać, że pękło mi serce, ale ja to serce mam już rozwalone na dziesiątą stronę. Bo takich sytuacji mamy mnóstwo.

Adam Torchała zawsze jest gotowy, by nieść pomoc zwierzakom. Na zdjęciu ze swoją suczką Sonar
Adam Torchała zawsze jest gotowy, by nieść pomoc zwierzakom. Na zdjęciu ze swoją suczką Sonararchiwum prywatne

Jak pan sobie z nimi radzi? Wyobrażam sobie, że to musi być szalenie trudne dla kogoś, kto kocha zwierzęta.

- W sytuacjach, kiedy jest ekstremalnie źle, gdy robimy sprawy karne, to zachowuję się trochę, jak doktor Jekyll i pan Hyde z powieści Stevensona. Przestaję być doktorem Jekyllem, którym miotają tak silne emocje, że czasami ma ochotę pobić oprawcę, i uruchamiam inspektora Hyde’a, który wie, że nie wyjedzie bez zwierzęcia, choćby miał stanąć na rzęsach czy spędzić na miejscu interwencji kilkanaście najbliższych godzin. Jego zadaniem jest  zebranie dokumentacji, która pozwoli na założenie sprawy karnej, aby właściciel odpowiedział za to, co zrobił swojemu zwierzęciu.

Interwencja, która poruszyła pana najbardziej?

- Historia Saddama, kilkunastoletniego psa, który konał we własnych odchodach na oczach właścicieli.

Wtedy po raz pierwszy w życiu na interwencji musiałem odejść na bok i po prostu się rozpłakałem. Nie mogłem zrozumieć, jak można tak potraktować własnego psa, który był w tym domu kilkanaście lat.

- Nie zapomnę tego do końca życia. Bardzo to przeżyłem i przeżywam nadal, tylko teraz staram się wyłączać emocje.

Jak wyglądała ta interwencja?

- Już po pierwszych oględzinach wiedzieliśmy, że psu można pomóc tylko w jeden, ten najsmutniejszy  sposób. W bezwładnym ciele, z potwornie opuchniętymi i zesztywniałymi łapami żywe były tylko oczy. Zwierzak załatwiał się pod siebie, nie był w stanie jeść i pić, był na wpół zgniły od odchodów, w których leżał. A syn właściciela, młody człowiek, tłumaczył się, że od tygodnia żaden weterynarz nie chciał przyjechać. W XXI w., kiedy wszystko jest kwestią pieniędzy, których w tamtym domu, moim zdaniem nie brakowało. Przed domem stało kombi przyzwoitej niemieckiej marki, ale na pytanie, dlaczego psa nie zawieziono do lekarza, nie uzyskałem odpowiedzi.

- Ale to nie wszystko. Saddam został poddany eutanazji, bo to było jedyne możliwe wyjście, a policja z tego rejonu sprowadziła sprawę jedynie do braku szczepień. Od razu złożyliśmy sprzeciw. Bałem się jednak, że sam z prawnikiem niewiele zdziałam i zwróciłem się o pomoc do mediów. Potem wyszło jeszcze, że ten pies, cierpiąc i rozkładając się za życia, był w pełni świadomy. Nie mieściło mi się w głowie, jak ktoś mógł uznać, że głównym problemem był brak szczepień.

My, inspektorzy, mamy jednak naturę wojowników. W takich sytuacjach nie odpuszczamy i walczymy do końca.

- Ostatecznie właściciele dostali wyrok za znęcanie się nad psem. Zasądzono karę pozbawienia wolności na rok w zawieszeniu, nadzór kuratora, potężną karę finansową i zakaz posiadania zwierząt. Ale prawda jest taka, że życia tego psa w cierpieniu nic już nie cofnie.

Sprawa Saddama i wielu innych czworonogów pokazuje, że znęcanie się nad zwierzętami wciąż jest traktowane w naszym kraju z przymrużeniem oka.

- Na pewno każdą sprawę trzeba przypilnować, bo zazwyczaj w pierwszych instancjach są one bagatelizowane. Tak naprawdę to od naszej postawy i od naszej walki zależy, czy kara będzie adekwatnie wysoka. Zawsze o to walczymy, ale nie dlatego, że nie lubimy ludzi. Chcemy, żeby kara była jakimkolwiek zadośćuczynieniem za krzywdę zwierzęcia. A także przestrogą dla innych.

Ma pan czasem poczucie, że walczycie z wiatrakami? Ludzi, którzy krzywdzą zwierzęta, wciąż jest zbyt wielu.

- Trochę tak to wygląda, ale tej walki nie można zaprzestać. Bo my nie tylko pracujemy i walczymy dla zwierząt, którym pomagamy, ale też uczestniczymy w edukowaniu ludzi. Pokazujemy im, że pewne zachowania nie są akceptowalne.

Co najbardziej cieszy inspektora?

- Cieszy sytuacja, kiedy odbieramy interwencyjnie psa, a on trafia potem do nowego domu. Odwiedzamy go i widzimy, że zwierzę, które na przykład wisiało na łańcuchu z poderżniętą szyją, ma świetny dom, kochających ludzi i wyleguje się na kanapie. To jest największa satysfakcja.

A co najtrudniej znieść?

- Dla mnie najgorszą możliwą opcją jest odbiór zwierzęcia. Już sam fakt, że muszę je zabrać z miejsca, w którym przebywa od iluś tam lat, doprowadza mnie do szewskiej pasji. Ale również to, że nie mam wyboru. Wiem, że jeżeli go tam zostawię, to on albo zniknie, bo właściciel się go pozbędzie, albo nadal nie będzie o niego dbał. Odbiór interwencyjny zwierząt to rozwiązanie ostateczne.

Jaki cechami powinien odznaczać się inspektor, żeby sobie poradzić w tym zawodzie?

- Podstawowa cecha to determinacja, żeby pomóc zwierzęciu. Cała resztą przychodzi potem. Każda sytuacja jest inna, my cały czas się uczymy i to jest fajne w tej pracy. Zmusza nas do pewnej elastyczności umysłu.

Czy osoba wrażliwa na krzywdę zwierząt, bo pewnie wiele takich się do was zgłasza, sobie poradzi?

- Zależy, co z tym zrobi. Bo pojechanie na interwencję i rozpłakanie się w niczym zwierzętom nie pomoże. Trzeba umieć wyłączyć swoją wrażliwość i skupić się na pomocy. Tych emocji nie można jednak wyłączyć całkowicie. My cały czas mamy w sobie empatię, która każe nam pomagać. Bez niej nie bylibyśmy w stanie pracować, dlatego nie możemy się jej pozbyć. Musimy ją w sobie pielęgnować, chociaż czasami boli.

Mamy już spory fan klub lagunów. Czy jego członkowie mogą w jakiś sposób pomóc KTOZ?

- Na pewno istotną rzeczą jest zgłaszanie nam interwencji. Nawet, jeśli miałyby się finalnie okazać tak zabawne, jak ta z lagunem. My jedziemy pomóc każdemu zwierzęciu, ale musimy wiedzieć, że nas potrzebuje. Dlatego tak ważne jest, żeby ludzie się nie bali i zgłaszali sytuacje, które ich zaniepokoiły. Choć w wielu przypadkach warto też zwyczajnie zagadać i zapytać opiekuna, co się dzieje, że ten pies jest taki chudy.

***

Zobacz również:

Kot i pies dla dobra dzieckaNewseria Lifestyle
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas