Anita Lipnicka: Siedzę i słucham

Pochodzę z pokolenia, dla którego sława była elementem pobocznym poczynań artystycznych, a dziś jest trochę tak, że zmieniły się proporcje. Specjalnie dla EksMagazynu - Anita Lipnicka.

Anita Lipnicka, fot. Piotr Andrzejczak
Anita Lipnicka, fot. Piotr AndrzejczakMWMedia

EksMagazyn: Od poprzedniej pani solowej płyty minęły trzy lata. Skąd ta przerwa?

Anita Lipnicka: - Miałam dużo pracy. Nagrałam trzy płyty z Johnem, pomagałam bratu w projekcie Voice Band, więc nie miałam kiedy "wcisnąć" swojej solowej płyty. Trzyletnia przerwa to nie jest tak naprawdę długi czas.

Na najnowszym krążku znajdziemy piosenki pisane po polsku, ale tytuł może nas wprowadzić w błąd...

- Tytuł jest po łacinie, "Vena amoris" oznacza żyłę miłości. Szukałam klamry, która pozwoli zamknąć w całość dwanaście opowieści z płyty, które są o uczuciach, emocjach. To, jak ja to mówię, piosenki "okołosercowe", stąd tytuł wydawał mi się odpowiedni.

 Brzmienie płyty przenosi nas na drugi kontynent...

- Americana to bardzo pojemny nurt, który pochodzi oczywiście ze Stanów Zjednoczonych. To muzyka źródeł, inspirowana folkiem amerykańskim, country, z tym że jest ona przetworzona na nutę współczesną. Nie odnajdziemy w niej muzyki stricte country czy folk, tylko pewne elementy przeniesione i zaadaptowane na współczesny grunt. Głównie chodzi o brzmienia. Zależało mi, żeby mieć na tej płycie pedal steel, banjo, Hammond, mandolina, wibrafon i Wurlitzer, czyli instrumenty specyficzny dla nurtu americana.

 Nie widać pani na ściankach, nie bierze pani udziału w licznych talent show, które wyłaniają coraz to nowe gwiazdy. Co myśli pani o stworzonych w ten sposób artystach i nazywaniu tak kogoś praktycznie z dnia na dzień?

- Bywa różnie, bo są osoby, które pochodzą z talent show i są bardzo dobre, np. Dawid Podsiadło, który świetnie sobie radzi i ma, moim zdaniem, przed sobą wspaniałą przyszłość. Jest człowiekiem, który ma poukładane w głowie, pięknie śpiewa i wie, o co mu chodzi. Cała filozofia tych programów, to coś, z czym ja się generalnie nie mogę zgodzić. Pochodzę z pokolenia, dla którego sława była elementem pobocznym poczynań artystycznych, a dziś jest trochę tak, że zmieniły się proporcje. Wiele osób chce być sławnych za nic. Nie jest trudno zaśpiewać światowy hit, wiele osób może to zrobić i może się to spodobać, natomiast wymyślić coś swojego, skomponować, itd. jest o wiele trudniej i rzadko kiedy takie osoby idą drogą talent show.

 Tytułowa piosenka z nowego albumu opowiada o dwójce ludzi, pomiędzy którymi wygasło pożądanie. Pomimo, że kochają się, lubią, szanują. Jakie "grzechy" przeciwko uczuciu najbardziej mu szkodzą?

- Nie znam uniwersalnego przepisu, reguł, które można komuś polecić, żeby działało, żeby miłość trwała wiecznie. Czy to są faktycznie grzechy? Jesteśmy ludźmi złożonymi nie tylko z krwi i kości, ale również z emocji. Na nie najtrudniej jest oddziaływać. Często dzieją się rzeczy wbrew nam i nie możemy ich kontrolować.

 "Wodowanie" to z kolei subtelny erotyk, rzecz o pożądaniu. Czy to warunek konieczny udanego związku?

- Opowiada o tym, że spotykają się ludzie, poznają się i czują coś do siebie, jakąś nić porozumienia, chemię. Wiele związków zaczyna się od takiego spotkania, ale jest też wiele takich, które przeszły inną drogę i zaczęły się na przykład od długo trwającej przyjaźni, budowania zaufania. Nie ma reguły i można by tutaj dyskutować do rana (śmiech). Nie wiadomo, który schemat jest prawidłowy.

Piosenki na płycie inspirowane są prawdziwymi historiami?

- Mam taką osobowość, że lubię się wsłuchiwać w ludzi i często jak jestem w towarzystwie, to po prostu siedzę i słucham. Niektóre fragmenty rozmów, zdania tworzą dla mnie super zaczątek dla piosenki. Bardzo często opisuje w moich utworach historyjki, które były zainspirowane jednym wypowiedzianym przez kogoś zdaniem.

Ile jest w tym wszystkim pani własnych emocji?

- Jest bardzo dużo mnie i nie wyobrażam sobie pisania inaczej. Nawet, jeśli pomysł przychodzi z zewnątrz, to ja i tak go przez siebie filtruję, nadaje mu kształt własnego odczuwania. Wiele tych rzeczy, to są historyjki zaczerpnięte z mojego życia. Tak się czułam w danym momencie, tak myślałam i gdzieś te "snapshoty", fotomigawki zamykam w piosenkach.

To są migawki raczej w różowych barwach czy biało-czarnych?

- A jak pani myśli? (śmiech). Powiedziałabym, że w niebieskich, bo moim żywiołem jest woda.

 Doświadczenie sprzyja procesowi tworzenia? Łatwiej było pani pisać piosenki na samym początku kariery czy po wielu latach obecności na rynku muzycznym?

- Ja inaczej pisałam, myślałam, żyłam, mając dwadzieścia lat, a inaczej kiedy mam ich 38. Jako artystka zdecydowanie jestem bardziej świadoma teraz. Bardziej świadomie formułuję myśli, zdania, dźwięki. Wszystko to jest zdecydowanie bardziej przemyślane i bezkompromisowe. Kiedyś byłam młodą dziewczyną, zależną od wielu osób. Sugerowałam się różnymi radami, poszukiwałam. Teraz mam to wszystko bardziej precyzyjnie poukładane, rzadziej muszę zbaczać ze swojej drogi, żeby coś znaleźć. Mniej więcej wiem, o co mi chodzi. To jest dobry aspekt upływu czasu. Wszystko się klaruje. Przynajmniej w moim przypadku.

 Podobno najlepiej myśli się pani w samochodzie...

- To prawda. Od jakiegoś czasu stał się moim azylem. Wynika to z prostej przyczyny - czasu w życiu jest coraz mniej. Mamy obowiązki rodzinne, są przeróżne sytuacje, którymi należy się zająć, nikt inny tego za nas nie zrobi. Ten czas się strasznie kurczy i dla mnie w tej chwili na twórczość, która wymaga odseparowania się, znalezienia przestrzeni, nie tylko w aspekcie fizycznym, ale też psychicznie, nie ma lepszego miejsca. Mogę sobie usiąść w kokonie bezpieczeństwa, odseparowana od rzeczywistości. Jest cisza, mam czas przemyśleć sobie pewne sprawy i popisać piosenki.

 Niesamowite, bo większość osób jazda samochodem nakręca w drugą stronę...

- A ja sobie odpływam niczym w łodzi podwodnej.

Rozmawiała: Joanna Jałowiec

Tekst pochodzi z EksMagazynu.
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas