Reklama

Cud w Hiroszimie

Zakonnicy przeżyli wybuch bomby atomowej, która eksplodowała kilka przecznic od ich klasztoru, chociaż w promieniu wielu kilometrów od epicentrum zginęli wszyscy. Ocaliła ich Matka Boża, a oni stali się świadkami mocy modlitwy różańcowej.

- Nagle potężna eksplozja rozdarła powietrze. Niewidzialna siła uniosła mnie w górę, wstrząsała mną, rzucała, wirowała niczym liściem podczas jesiennej zawieruchy - wspominał niemiecki jezuita, ojciec Hubert Schiffer, jeden z kapłanów, którzy blisko 70 lat temu przeżyli wybuch bomby atomowej w Hiroszimie. Był 6 sierpnia 1945 roku, święto Przemienienia Pańskiego.

Po odprawieniu porannej mszy świętej ojciec Schiffer poszedł na plebanię na śniadanie. Właśnie zaczął jeść, gdy oślepił go krótki błysk. Przez chwilę wszystko pogrążyło się w bezruchu. Sekundę później nad miastem eksplodowało niebo. Ogromna kula ognia o temperaturze 3000 stopni Celsjusza stopiła wszystko w promieniu 400 metrów. Zrzucona bomba w mgnieniu oka zrównała z ziemią okoliczne zabudowania. Gdy kapłan znalazł się na ziemi i otworzył oczy, zobaczył, że wokół domu zakonnego, gdzie przebywał, nie było niczego. Wszystko zostało zniszczone. Przetrwał tylko budynek, w którym mieszkał z pozostałymi duchownymi.

Reklama

Cud modlitwy różańcowej

Od epicentrum eksplozji dzieliło ich tylko 1300 metrów. Ojcu Schifferowi ani jego współbraciom nie stało się nic, podczas gdy w promieniu kilku kilometrów zginęli wszyscy. Tego dnia, w jednej chwili, śmierć poniosło około 70 tysięcy mieszkańców Hiroszimy, a setki tysięcy zmarło potem na skutek promieniowania.

To samo przepowiadano zakonnikom. Mieli umrzeć w ciągu kilkunastu dni na chorobę popromienną. Tymczasem wszyscy cieszyli się dobrym zdrowiem. 30-letni wówczas ojciec Schiffer żył jeszcze 33 lata. Było to tak niezwykłe i niewytłumaczalne, że amerykańscy naukowcy badali go ponad dwieście razy. Odpowiedzi na pytanie, dlaczego on i pozostali jezuici przeżyli nuklearne piekło, nie uzyskali.

Dr Stephen Rinehart, fizyk z Departamentu Obrony USA będący ekspertem w dziedzinie wybuchów jądrowych, przyznawał ze zdziwieniem: "Siedziba jezuitów powinna być ponad wszelką wątpliwość zniszczona. W takich warunkach nie jest możliwe, aby ktokolwiek przeżył". Jedynego wytłumaczenia, jakie słyszeli uczeni, dostarczyli duchowni. - To był cud - mówili jezuici. - W naszym domu zakonnym żyliśmy orędziem fatimskim i codziennie modliliśmy się na różańcu. Uratowała nas Matka Boża.

Podobnie było kilka dni później podczas zrzucenia bomby atomowej na Nagasaki. Tam cudownie ocalał zbudowany przez św. Maksymiliana Kolbego klasztor franciszkański, a zakonnicy, podobnie jak w Hiroszimie, wyszli z katastrofy nietknięci. Przed wybuchem osłoniło ich zbocze góry Hikson, miejsce, które Kolbe wybrał na budowę świątyni. Współbracia, z którymi w 1930 roku przybył do Nagasaki, próbowali nakłonić go do zmiany lokalizacji, ale nie chciał się zgodzić. Matka Boża, pokazała mu, jaka będzie przyszłość tego miejsca. - Tu wkrótce spadnie ognista kula i wszystko zniszczy - mówił. I tak faktycznie się stało.

Anna Białkiewicz

Ludzie i wiara
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy