Gargulec

Popatrzyłem na leżącą na stoliku nocnym Gnaden-vita (co oznacza "Życie miłosierdzia"). Uznałem, że nie starczy mi sił na lekturę, zwłaszcza tak ambitną. Wygraj <a href="http://akcje.interia.pl/ks/gargulec/?s_id=10482" target="_blank">książkę!</a>

article cover
Wydawnictwo WAB

W pomieszczeniu paliło się sto świec, sto ogników rozpraszających ciemność. Bardzo mi się to nie spodobało. Wartkie potoki czerwonego wosku spływały po żeliwnych świecznikach; podłoga usiana była niezliczonymi kleksami, niczym odwrócony baldachim rubinowych gwiazd. Na jednej ze ścian dostrzegłem zarys dębowych drzwi, a przy drugiej pokaźnych rozmiarów drewniany stół. Narzędzia wisiały na hakach, a ekspres do kawy stał na półce obok wieży, z której dobiegała muzyka. Miotła opierała się o ścianę tuż obok sterty niedbale zamiecionych drobin. Lecz były to tylko nieistotne szczegóły.

Wszędzie stały niedokończone gargulce. Obróbki wymagała zwykle tylko dolna ich część, jak gdyby chochlikowa mafia zafundowała im jakieś cementowe buty. Półskończona upiorna syrena trzepotała na powierzchni oceanu granitu. Tułów przerażonej małpy wystrzeliwał z lwa bez nóg. Ptasia głowa spoczywała na barkach człowieka, którego pierś ginęła w nietkniętym marmurze. Migotliwy blask świec podkreślał groteskowe rysy istot.

Pracownia była symfonią niekompletności, z potworami uwięzionymi między byciem a nicością. Nie sposób było określić, czy są melancholijne, czy pełne ekstazy, przepełnione lękiem czy nieustraszone, z duszą czy bez duszy, być może same jeszcze tego nie wiedziały. W słabym świetle nie było nawet wiadomo, czy są piękne, czy odrażające. A pośród owych siermiężnych istot Marianne Engel spała na kamiennym bloku, kompletnie naga, jeśli nie liczyć grotu zastygłego w kotlinie między piersiami, wędrującego na przemian w górę i w dół, w rytm jej oddechu. Tutaj była u siebie, tu światło i cień muskały jej skórę w pieszczotliwym tańcu, a włosy oplatały ciało jak skrzydła utkane z czarnej przędzy. Przywarła do skały jak mech w oczekiwaniu na deszcz. Nie mogłem od niej oderwać oczu. Nie chciałem się gapić, ale to było silniejsze ode mnie.

Czułem, że naruszam nadzwyczaj intymną sferę, intymną nie tylko z powodu jej nagości. Ogarnęło mnie nieodparte wrażenie, że zakłócam prywatną rozmowę, i zrozumiałem, że muszę natychmiast stamtąd wyjść.

Wróciłem na górę i postanowiłem położyć się w gabinecie, ponieważ było tam chłodniej niż w dzwonnicy. Rozłożyłem ręczniki na skórzanej kozetce - wciąż się łuszczyłem - i zaaplikowałem sobie kolejną hojną dawkę morfiny, bo co dla jednego jest trucizną, dla drugiego ciepłym mlekiem. Tej nocy nie miałem już żadnych snów o holokauście.

(...)

Kilka dni później Marianne Engel i ja siedzieliśmy na tyłach domu, czekając na dostawę kamiennych bloków. Powiedziała, że poprosiła Jack o kartę kredytową na moje nazwisko. Kiedy stwierdziłem, że Jack nie jest pewnie z tego powodu uszczęśliwiona, Marianne odrzekła:

- Nie ma nic do powiedzenia. Robi dużo hałasu, ale jest nieszkodliwa.

WIEM, CO MOŻEMY ZROBIĆ Z KARTĄ

Rozmawialiśmy o tym i owym, po czym zadałem pytanie, które nasunęło mi się podczas ostatniej opowieści: co to jest nieszpornik? Marianne Engel wyjaśniła, że to rodzaj płaszcza ozdobionego motywami z Nowego Testamentu. Zapytałem, czy szata ojca Sundera też miała podobne ozdoby. Marianne Engel potwierdziła, a następnie dodała wesoło:

- Później opiszę ci ją dokładniej.

Na widok nadjeżdżającej ciężarówki klasnęła w ręce jak dziecko na przedstawieniu i pobiegła do drzwi, by przekręcić ciężki klucz w wielkim zamku. Przesunęła żeliwne rolki, służące do opuszczania bloków w głąb domu. Widok kamienia znikającego w otworze nasunął mi skojarzenia z parafianinem czekającym niecierpliwie na komunię. Marianne Engel stanęła z boku, prosząc dostawców, by delikatnie obchodzili się z jej przyjaciółmi. Mężczyźni spojrzeli na nią, jakby miała nierówno pod sufitem, ale nie przerwali pracy. Gdy już ich nie było, rozebrała się i zapaliła świece. Następnie puściła płytę z chorałami gregoriańskimi, wyciągnęła się na jednym z nowych bloków i zapadła w głęboki sen, który trwał aż do następnego dnia.

Rano z szerokim uśmiechem wkroczyła do mojej sypialni i oznajmiła, że otrzymała cudowne wskazówki i przystąpi do pracy zaraz po mojej kąpieli. Kiedy mnie szorowała, czułem, że robi to bez zapału i tylko z poczucia obowiązku: jej palce pragnęły dotyku kamienia, nie ciała. Po wyjściu z łazienki natychmiast pognała do piwnicy, a ja zostałem w salonie na parterze i próbowałem czytać, ale stukot kamieniarskiego młotka nie pozwolił mi się skupić. Poszedłem więc na górę do swojej dzwonnicy, by zająć się czymś innym - oglądaniem filmów na wideo, czytaniem i zabawą z Bougatsą, który ochoczo ganiał za ręcznikiem na sznurku - ale po kilku godzinach ciekawość wzięła górę. Podkradłem się do drzwi piwnicy i po cichutku zszedłem kilka stopni w dół, aby podejrzeć Marianne Engel.

Owe środki ostrożności okazały się zbyteczne, gdyż była tak pochłonięta pracą, że kompletnie nie zwracała uwagi na to, co działo się wokół niej. Ku mojemu zdumieniu rzeźbiła nago, co w zestawieniu z ostrymi narzędziami stanowiło dość wstrząsający widok. Narzędzia dosłownie śmigały w powietrzu, ale każdy ruch cechowała wręcz zegarmistrzowska precyzja, toteż usiadłem zahipnotyzowany owym tańcem metalu, kamienia i ciała.

Nie wystarczy powiedzieć, że Marianne Engel "rzeźbiła", to było coś dużo więcej. Pieściła kamień dopóty, dopóki doprowadzony do ostateczności nie uwalniał skrywanego wewnątrz gargulca. Pochlebstwem wywabiała poczwary z kamiennych czeluści. Miłością nadawała im kształt.

W ciągu wielu godzin, które spędziłem przykuty do schodów, byłem pod wrażeniem jej niespożytej energii. Pracowała, kiedy kładłem się spać, w nocy też. Kolejny dzień i noc wyglądały tak samo. W sumie harowała ponad siedemdziesiąt godzin, wypijając hektolitry kawy i wypalając setki papierosów. Było dokładnie tak, jak opowiadała mi w szpitalu - czyli rzeźbiła nieprzerwanie przez kilka dni z rzędu - a ja nigdy do końca jej nie wierzyłem. Brałem jej słowa za cokolwiek przesadną i chełpliwą wizję rzekomej dyscypliny artystycznej, która nie miała nic wspólnego z rzeczywistością. Jak się okazało, niesłusznie. Sceptyk pomyślałby pewnie, że chyłkiem zakradała się do łóżka, kiedy spałem, ale nocą budziło mnie stukanie. Pierwszego ranka oderwała się od pracy, żeby mnie umyć, ale widziałem - i czułem - że robi to niechętnie. Kiedy przesuwała gąbką po moim ciele, w jej oczach malował się niepokój i ledwie skrywane szaleństwo.

Gdzieś koło sześćdziesiątej godziny poprosiła, żebym zamówił dwie duże pizze wegetariańskie. Zwykle nie wzbraniała się przed spożywaniem mięsa, lecz wkrótce miałem się przekonać, że podczas pracy czuła do niego obsesyjną awersję. "Żadnego mięsa! Żadnych zwierząt!" Kiedy przyniosłem pizze, najpierw stanęła kolejno w trzech kątach pomieszczenia, prosząc o pozwolenie swoich Trzech Mistrzów - Jube, Domine benedicere - i przystąpiła do posiłku, dopiero takowe otrzymawszy. Przycupnęła nerwowo na jednym z kamiennych spadów i jadła jak zwierzę, zupełnie nie zwracając uwagi na moją obecność. Nitka stopionego sera zwisała jej z ust, sięgając koniuszka lewej piersi, i miałem ochotę spuścić się po niej jak alpinista po linie, na sam sutek. Blask świec podkreślał kredową bladość skóry, a strużki potu żłobiły koryta w warstwie pyłu pokrywającej anielskie skrzydła. Połączenie tatuaży i ekstatycznego uniesienia upodabniało Marianne Engel po części do Hildegardy z Bingen, a po części do członka yakuzy.

Z wieży kolejno leciały dzieła Carla Orffa, Symfonia Fantastyczna Berlioza, dziewięć symfonii Beethovena, Poe (piosenkarki, nie pisarza), pierwszy album Milli Jovovich, cała dyskografia Doorsów, nagrania Roberta Johnsona, Cheap Thrills Big Brother & The Holding Company (cztery razy z rzędu) oraz kawałki Bessie Smith, Howlin' Wolf i Son House. W miarę upływu czasu muzyka dudniła coraz głośniej, a głosy wokalistów brzmiały coraz bardziej gardłowo. Mimo częściowej głuchoty musiałem się ratować zatyczkami do uszu i ucieczką do dzwonnicy.

Kiedy skończyła, ledwie mogła ustać na nogach. Gotowe monstrum miało ludzką głowę z rogami, osadzoną na ciele klękającego smoka. Ucałowała jego kamienne usta, a następnie oblepiona potem i kurzem, poczłapała schodami na górę, by walnąć się do łóżka.
Gargulec
Andrew Davidson

Wydawnictwo WAB
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas