Reklama

Jak kiedyś zwalczano zarazy?

„Pandemia. Dzieje zarazy” Bożeny Stasiak to kompendium prezentujące w przystępny sposób stan aktualnej wiedzy medycznej o chorobach zakaźnych, jak też zarazy i plagi wywoływane przez bakterie i wirusy, które przez tysiąclecia dziesiątkowały ludzkość i zmieniały bieg historii. Poniżej publikujemy fragment opowiadający o tym, jak dawniej walczono z zarazą.

Na przestrzeni wieków różnie sobie radzono z chorobami zakaźnymi. Niektórzy, obdarzeni jakimś szóstym zmysłem, potrafili wyczuć, kiedy zaraza zbliża się do ich domostw. A nawet ci, którzy tego zmysłu nie mieli, pewne znaki na ziemi i niebie interpretowali tak, jakby to one miały zwiastować nieszczęście.

W wielu przypadkach te przewidywania się sprawdzały, choć z pewnością bez żadnych naukowych podstaw. Kierując się znakami ze strony świata przyrody lub świata zwierząt, ludzie mieli czas, żeby uciec jak najdalej od nadciągającej zarazy. Ucieczka była bowiem najprostszym, choć wcale niełatwym sposobem na uratowanie się od morowego powietrza, które przez wieki kojarzono w zarazą. 

Reklama

Zasada "Ratuj się, kto może, rejteradą", była w takich przypadkach podstawą zachowania bezpieczeństwa. Było to uproszczenie rzymskiej zasady "Wyjedź niebawem, uchodź daleko, wracaj nierychło". 

W miastach, w których urzędowali kapłani lub astrolodzy zbliżającą się zarazę zwiastowały... ich ucieczki. Jeśli zaobserwowano, że zaczynają pakować dobytek, także pospólstwo zbierało się do ucieczki. Ucieczka przed zarazą była zalecana także przez Hipokratesa.

W czasach dżumy i czarnej ospy miasta całkowicie się wyludniały, nie licząc tych, których epidemia już zabrała i martwi leżeli na ulicach lub konali we własnych domach. Mnisi i mniszki zamykali się w klasztorach, zamożni wyjeżdżali do swoich posiadłości za miastem.

Zaćmienia słońca, księżyca, brak gwiazd lub też zbyt rozgwieżdżone niebo uważano za sygnały zwiastujące nieszczęście. Podobnie jak zbyt wczesne lub zbyt późne kwitnienie roślin, pohukiwanie puszczyków, mnogość żab, szczurów, myszy, much, motyli, grzmoty w środku zimy, powodzie. 

Należało też sprawdzać, skąd wieje i jakie zapachy niesie ze sobą wiatr. Wilgotne wiatry nie wróżyły nic dobrego, zachodnie były tylko nieco lepsze, a te przynoszące nieświeże zapachy - gnilne, kloaczne, powinny jak najszybciej skłonić do opuszczenia domu.

Więcej o książce "Pandemia. Dzieje zarazy" Bożeny Stasiak przeczytasz TUTAJ.

Ogniem, octem i krwawą kąpielą

Ponieważ dość długo wierzono, że choroby zakaźne roznoszą się przez "morowe powietrze", szukano sposobów, żeby to zatrute powietrze oczyścić i pozbyć się z niego jadów.

W tym celu wzniecano ogniska, a w domach dniem i nocą utrzymywano ogień w piecach, podrzucając do nich aromatyczne zioła, nasiona lub nawet kawałki bursztynu, a, jeśli ktoś miał dostęp, również proch strzelniczy. W domach rozkładano po kątach wonne rośliny, spryskiwano sprzęty octem albo wódką.

Już wieki temu medycy próbowali opracowywać wskazówki zachowań w czasie zarazy. Jedne z nich mogłyby, z pewnymi poprawkami, być aktualne i dziś. Inne mogą szokować. Oto kilka wyjątków z jednej z pierwszych "naukowych" ocen zarazy opracowanej (w XIV wieku podczas szalejącej wówczas dżumy) przez lekarzy z wydziału medycznego w Paryżu na polecenie króla Francji Filipa VI.

- My, członkowie kolegium medycznego w Paryżu, dajemy po długim rozważeniu i gruntowanym omówieniu panującego umierania i śmierci, i po zbadaniu zdania naszych starszych mistrzów, klarowny obraz przyczyn tej zarazy, zgodny z regułami i kluczami astrologii i nauki o przyrodzie (...). Jeśli w jakiejś okolicy woda jest zepsuta przez zdechłe ryby, wówczas nie może ona zostać rozpuszczona przez ciepło słoneczne i zamieniona w wodę leczniczą lub grad, śnieg albo rosę, lecz opary rozchodzą się w powietrzu i spowijają niektóre okolice w chmury (...). Dzieje się tak we wszystkich okolicach, nad które napływa zadżumione powietrze indyjskiego morza, tak długo, jak Słońce znajduje się w znaku Lwa. W przypadku, gdy mieszkańcy następujących lub im podobnych przepisów przestrzegać nie zechcą, ogłaszamy im nieuniknioną śmierć (...). Gdy tylko grzmot i grad to zapowiedzą, każdy musi być na deszcz przygotowany i winien chronić się przed zewnętrznym powietrzem w czasie niepogody i później. Należy rozpalić potem wielki ogień z winorośli, lauru lub innego zielonego drzewa; następnie należy spalić wielkie ilości żywicy i rumianku na placach publicznych i w gęsto zamieszkanych miejscach oraz we wnętrzu domów (...). Zimne, wilgotne i wodniste potrawy są w większości szkodliwe. Nie powinno się jeść zbyt wiele ryb, wiele ruchu może przynieść szkodę (...). Wzburzenie, gniew i pijaństwo są niebezpieczne. Za pomocą lewatywy trzeba utrzymywać ciepło w otwarciu. Obcowanie z kobietami jest śmiertelne, nie należy wstępować w związki małżeński, ani sypiać z nimi w łożu. Te przepisy dotyczą w szczególności wszystkich, którzy na obrzeżach morza lub na wyspach mieszkają, gdzie dociera zgniły wiatr.

W jakim stopniu - i czy w ogóle - te zalecenia były stosowane, nie wiadomo.

W czasach antycznych wierzono, że cudownym środkiem leczniczym nawet na najgorsze choroby jest świeża krew, najlepiej dziewic lub dzieci. Ale na przykład rzymski pisarz Pliniusz Starszy wychwalał krew rannych, zwłaszcza gladiatorów. Kąpielą w takiej krwi podobno miał być wyleczony z trądu jeden z rzymskich cesarzy. 

Inna metodą uzdrawiania w tamtych czasach była metoda tak zwanego przeniesienia. Polegała na "wyciąganiu" choroby z ciała i jej symboliczne przeniesienie na przedmiot lub istotę żywą - roślinę, zwierzę lub innego człowieka.

Od czasów antycznych znana jest również lewatywa, polecana i stosowana na wszystkie, także te najgroźniejsze choroby. Paryski lekarz Guy Patin (XVII w.) uważał, że wszystkie choroby można uzdrowić za pomocą lewatywy, ostrza do otwierania żył, cynamonu, strączyńca i syropu z jasnej róży i płatków brzoskwini. 

Kiedy skojarzono, że zarazy przenoszą niekoniecznie miazmaty, czyli złe moce krążące w powietrzu, ale sami chorzy, zaczęto na różne sposoby się zabezpieczać przed kontaktami z nimi. Lekarze odwiedzający chorych na dżumę albo czarną ospę zatykali nosy gablami (rodzaj wideł z zębami uformowanymi w formę łopaty) nasączonymi aromatycznym octem, a ich asystenci uciskali swoje nosy palcami. Tak było na długo przedtem zanim pojawiły się maseczki nakładane na twarz. A i one nie od razu zyskały aprobatę. 


Jeszcze w czasach słynnej grypy hiszpanki, mimo odgórnych zaleceń (na przykład gubernator Kalifornii William Stephens podkreślał, że "patriotycznym obowiązkiem każdego amerykańskiego obywatela jest noszenie maski") byli i tacy urzędnicy, którzy tego rodzaju zabezpieczenie uważali za zbędnie i wręcz niepoważne, uważając, że dają jedynie złudne poczucie bezpieczeństwa.

To, że odpowiednie ubrania mogą chronić przed zarazami, podejrzewano także na długo przedtem, zanim stały się konieczne wśród personelu medycznego. Podczas gdy w czasach dżumy chirurdzy otwierali i wypalali "guzy dżumowe", puszczali krew, stawiali bańki i robili lewatywy, lekarze bardziej uczeni zalecali stosowanie ubrań ochronnych dla tych  wszystkich, którzy maja kontakt z chorym. Typowy strój ochronny obowiązkowo musiał mieć dziobowato zakończona maskę, wypełniona ziołami, przytroczone rękawice i okulary.

Fragment książki
Dowiedz się więcej na temat: pandemia | koronawirus
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy