K. N. Haner: Zawsze musi być jakaś drama

Przyznaje, że inspirowała się "Pięćdziesięcioma twarzami Greya", ale przy jej książkach Grey to lektura dla pensjonarek. W jej romansach erotycznych czytelniczki najbardziej cenią... dialogi i prawdziwość bohaterów. Ona nie utożsamia się ze swoimi postaciami, wymyśla je i wizualizuje sobie przy pomocy wyszukiwarki Google.

Katarzyna Nowakowska - K. N. Haner, autorka bestsellerowych powieści erotycznych
Katarzyna Nowakowska - K. N. Haner, autorka bestsellerowych powieści erotycznychmateriały prasowe

Z K. N. Haner rozmawiałyśmy podczas spotkania autorskiego na Targach Książki w Krakowie.

Agnieszka Łopatowska, Interia: Jak mam się przywitać: dzień dobry pani Haner czy dzień dobry Kasiu?

Katarzyna Nowakowska (K. N. Haner): -  Normalnie proszę: Kasiu. Dziwnie się czuję, kiedy ktoś mówi do mnie "pani Haner".

Ile do tej pory sprzedano egzemplarzy książek pisanych przez ciebie pod pseudonimem K.N. Haner?

- Trzy tytuły rozeszły się w sumie w ponad 10 tys. egzemplarzy.

Który z nich jest najpopularniejszy?

- Oczywiście "Sny Morfeusza". W trzy dni tytuł był na dziewiątym miejscu Top 100 Empiku i miał pierwsze miejsce w romansach.

A konkurencja tam jest spora...

- Jest ogromna! Byłam w szoku kiedy zobaczyłam, że książka zdobyła status bestsellera jeszcze w czasie przedsprzedaży. Pominę, że byłam wtedy w pracy i było mi bardzo ciężko opanować emocje.

Czyli nie siedziałaś w gabinecie pisarza, który akurat nabiera natchnienia i przelewa je na karty swojej nowej powieści...

- Nie. Byłam w pracy, ale mam bardzo wyrozumiałych współpracowników. Wszyscy wiedzą czym się zajmuję, wspierają mnie. Nie było problemów, żeby obdzwonić pół świata krzycząc, między innymi: "Mamo, mamo jestem bestsellerem!". Dla autora to coś wspaniałego!

Jak zostałaś panią K. N. Haner?

- Kiedy okazało się, że mam szansę wydać swoją pierwszą książkę, wahałam się czy mam ją opatrzyć swoim nazwiskiem, czy jednak przybrać jakiś pseudonim. Wydawało mi się, że gdyby to Katarzyna Nowakowska wydała "Na szczycie", Polacy by się do tej książki nie przekonali. Zwłaszcza, że to romans z dużą ilością scen intymnych. Zaczęłam się zastanawiać, co by tu wymyślić, żeby być anonimową, bo pochodzę z niewielkiego miasteczka. Nie chciałam, żeby wszyscy od razu wiedzieli, że "ta Nowakowska" wydała TAKĄ książkę. Zdecydowałam w końcu, że przybiorę pseudonim. K. N. to oczywiście moje inicjały. A Haner to nazwisko mojego ulubionego gitarzysty. On był inspiracją do napisania "Na szczycie", więc wszystko się łączy.

Jak to się stało, że w ogóle zaczęłaś pisać?

- To był całkowity przypadek. Kilka lat temu w Polsce zaczął się szał na "Pięćdziesiąt twarzy Greya" - książkę, która robi furorę na całym świecie. Może to nie jest szczyt literacki ani literatura wyższych lotów, ale dla kobiet, które lubią romanse, to przyjemna lektura. Moja koleżanka z pracy, która dzięki tej książce zaszła wtedy w ciążę, poszła na zwolnienie lekarskie i zostawiła mi ją. Namawiała mnie, żebym ją przeczytała, kiedy będzie mi się nudzić w pracy. Przez kilka dni leżała na biurku, w końcu ją przekartkowałam i zaczęłam czytać. Od dawna nie czytałam, bo po szkole średniej byłam zniechęcona do lektur, a w gimnazjum przeczytałam tylko Harry’ego Pottera, którego uwielbiam.

- "Pięćdziesiąt twarzy Greya" tak mi się spodobało, że zaczęłam szukać innych książek w takim stylu. Znalazłam inne książki E. L. James oraz Sylvii Day. Któregoś dnia, tak po prostu, pojawiła mi się w głowie historia. Otworzyłam więc laptop, dokument tekstowy i zaczęłam pisać. Na początku to było tylko takie moje. Nikomu tego nie pokazywałam, pisałam dla siebie...

Trzy lata temu straciłam pracę. Któregoś dnia siedziałam totalnie zdołowana, narzekając, że nic mi się w tym życiu nie udaje. W bardzo emocjonalnym geście wysłałam swój tekst do dwóch wydawnictw. Po dwóch tygodniach dostałam odpowiedź z jednego z nich, że są zainteresowani. Byłam bardzo podekscytowana.

Przepraszam - ile miałaś wtedy lat?

- To było 4 lata temu, miałam 24 lata. Książki serii Greya wychodziły, były coraz bardziej popularne, a ja na Facebooku znalazłam grupy fanów tego typu powieści. Zobaczyłam, że tam dziewczyny wrzucają swoje blogi z opowiadaniami, pliki z tekstami czy wiersze. Bardzo je podziwiałam. Mówiłam, że trzeba mieć niezwykłą odwagę, żeby przedstawić coś takiego. Wiedziałam, że piszę romans, który ma naprawdę dosadne sceny i to było niełatwe, ale doszłam do wniosku, że w Internecie jestem anonimowa. Na grupach nie ma moich znajomych, nie ma rodziny, za to są ludzie z całej Polski. Pomyślałam, że coś wrzucę.

- Kilka dziewczyn zaczęło mnie chwalić i pytać kiedy następny odcinek. Każdego dnia tych dziewczyn przybywało. Zdecydowałam się założyć oddzielną grupę z opowiadaniami i od czego to się zaczęło. W pewnym momencie w tej grupie było ponad tysiąc osób, ale pojawili się spamerzy, więc zrobiłam selekcję. W tej chwili jest tam około 130 dziewczyn, które od samego początku czytają to, co piszę. Wiele im zawdzięczam. To one namówiły mnie, żebym spróbowała znaleźć wydawcę.

Nabrałaś siły, pewności siebie i zgłosiłaś się do wydawnictwa...

- To była śmieszna historia. Trzy lata temu straciłam pracę. Któregoś dnia siedziałam totalnie zdołowana, narzekając, że nic mi się w tym życiu nie udaje. W bardzo emocjonalnym geście wysłałam swój tekst do dwóch wydawnictw. Po dwóch tygodniach dostałam odpowiedź z jednego z nich, że są zainteresowani. Byłam bardzo podekscytowana. Okazało się jednak, że to wydawnictwo, które publikuje głównie debiutantów, którzy muszą wnieść swój wkład finansowy. Więc poniosłam koszty wydania książki "Na szczycie". Teoretycznie połowę. Tylko że później pisanie stało się moją pasją i zaczęłam walczyć o to, by szło w takim kierunku, w jakim ja chcę. 26 października 2016 miała premierę druga część "Na szczycie", którą już wydawca wydał sam.

Korzystając z tych doświadczeń: jaką możesz dać radę komuś, kto debiutuje na rynku wydawniczym?

- Wiem, że to może źle zabrzmieć, ale nie zdecydowałabym się zapłacić za wydanie pierwszej książki. Nie jest łatwo wydać debiut w regularnym wydawnictwie, pewnie udaje się to 10 proc. ludzi, którzy tam wysyłają swoje książki. Ale trzeba walczyć! Wydanie pierwszej książki w formie self publishingu to bardzo duży koszt, który się niestety nie zwraca i nie mamy żadnej pewności, jak potoczą się jej losy. To tylko pieniądze, ale w tych czasach wydać tyle pieniędzy na marzenie, które się nie spełni?

- Inaczej będą musieli sami promować swoje książki, a to bardzo ciężkie zadanie. Moje pierwsze wydawnictwo wysyłało egzemplarze recenzenckie do 8-9 osób, a wydawnictwo Editio wysłało "Sny Morfeusza" do 400 dziennikarzy i blogerów. Oczywiście nie wszyscy napiszą recenzję, ale z 400 osób napisze 100, a z ośmiu - trzy. Autor nie opłaci sobie reklamy w telewizji, na bilbordach, w gazecie. W to inwestuje wydawnictwo. A jemu z kolei przydaje się także duża społeczność, która jest zgromadzona wokół autora.

Wydawnictwo zapewnia także redaktora. Jak oceniasz jego rolę w swoich książkach?

- Jest bardzo ważna! Ja jestem tylko człowiekiem. Pisząc i czytając ten tekst po raz setny nie widzę już błędów, znam go na pamięć. Myję zęby i cytuję całe zdania. Już mi się tak opatrzył, że nie jestem pewna, jak powinien brzmieć poprawnie. Redaktor patrzy na niego zimnym okiem. Każdy ma swój styl, ja też robię dużo dziwnych błędów...

Na przykład jakich?

- Przyznaję się: ortograficznych, bo jestem dyslektykiem. Większość moich błędów poprawia edytor tekstowy, ale szyku zdania już nie. Czasami czytam swoje zdanie i dla mnie ono brzmi dobrze, ale redaktor je przekształci na lepsze, zgrabniejsze, które będzie lepiej brzmiało dla czytelnika. Dobra redakcja to jest podstawa.

Inspiracją do napisania "Na szczycie" był zespół rockowy, który istnieje naprawdę.

Przygotowując się do dzisiejszego spotkania poznałam tyle postaci, które stworzyłaś, że nie mogę się nadziwić na jak wysokich obrotach pracuje twoja wyobraźnia.

- Potrafię wymyślić historię robiąc pranie. To jest dziwne, nie potrafię tego wytłumaczyć. Tak się po prostu dzieje. Zdarza się, że jadę tramwajem, zobaczę dziewczynę czy chłopaka i już zaczyna mi się coś w głowie układać. Wcześniej tak nie miałam.

Czy są jakieś prawdziwe osoby, które są twoją inspiracją czy wszystkich bohaterów wymyślasz od początku do końca?

- Inspiracją do napisania "Na szczycie" był zespół rockowy, który istnieje naprawdę. Nawet byłam na ich koncercie i przed hotelem spotkałam się z chłopakami. Zachowywałam się tak jak nastolatki zachowują się widząc Justina Biebera. Jedna z moich koleżanek wbiegła do hotelu, zobaczyła, że wychodzą, krzyknęła: "Oh, my God!" i uciekła. Kiedy do nas wyszli z wrażenia nie powiedziałam ani słowa. Kiedy zaczęliśmy się ustawiać do zdjęcia, o które poprosił ktoś przytomny, zobaczyłam, że obok "mojego" gitarzysty ustawiła się właśnie Agnieszka. Wiedziałam, że muszę stać obok niego, więc odepchnęłam perkusistę i stanęłam obok niego do tego zdjęcia. (śmiech)

To ten sam zespół, z którego zaczerpnęłaś swój pseudonim?

- No jasne, Haner to mój były mąż! (śmiech) Ale już do "Morfeusza" nie miałam żadnej inspiracji. Kiedy wymyślam bohaterów, szukam odzwierciedlenia ich fizycznego wizerunku w internecie - przeglądam strony z modelami, modelkami, aktorami i aktorkami, żeby dobrać mniej więcej ich twarz do mojego wyobrażenia. Morfeusz powstał dzięki mojemu partnerowi. On mnie do tego namówił. Razem wymyśliliśmy mu imię, Cassandrze zresztą również, i co ma się wydarzyć tej książce. Ja to oczywiście potem pozmieniałam po swojemu, ale podstawa tej historii jest jego.

Kiedy stajesz się bohaterką swojej książki, na przykład Cassandrą...

- Nie staję się nią. Nie utożsamiam się z moimi bohaterami. Mogą mnie z nimi łączyć pewne cechy, na przykład to, że lubią sok pomarańczowy, ale nie mają moich cech charakteru. Przynajmniej ja celowo im go nie nadaję, bo nie chciałabym, żeby moi bohaterowie byli tacy jak ja.

Dlaczego?

- Jeśli będę chciała coś napisać o sobie, to napiszę jakąś autobiografię. (śmiech)

Znając tempo, w jakim piszesz i żyjesz, podejrzewam, że stanie się to najdalej za dwa lata...

- Może za dwa lata. Bohaterki moich książek często zachowują się sposób irracjonalny, mówią jedno, robią drugie - jak to kobiety. Gdyby ktoś oceniał mnie przez ich pryzmat, byłoby to dla mnie trudne. Niepochlebna recenzja może nie boli, ale jest takim ukłuciem, że komuś coś się nie spodobało. Trzeba wyciągnąć wnioski, ale jakbym to miała brać jeszcze do siebie, to bym chyba zwariowała.

Podobno w Polsce sukces mierzony jest ilością hejterów. Ja jestem w "topce", więc muszę sobie jakoś z tym radzić.

Bardziej boli cię kiedy twoje fanki zwrócą uwagę, że coś w książce jest nie tak?

- Nie. Oczywiście bardzo sobie cenię ich zdanie, często pytam o to, co by zmieniły w tekście. Ale recenzje osób postronnych są dla mnie bardzo ważne, bo one mnie nie znają, a moje fanki nie są już do końca obiektywne. Z wieloma z nich spotykam się prywatnie i mam z nimi bardzo dobre relacje.

A jak sobie radzisz z hejtem?

- Ostatnio mam pod tym względem gorsze dni. Najbardziej denerwuje mnie obgadywanie na takich forach, kiedy ktoś pisze komentarze na mój temat w dyskusji, która mnie w ogóle nie dotyczy. Czasami spływa to po mnie jak po kaczce, ale kiedy mam gorszy dzień, to siedzę i zaciskam pięści ze złości. Podobno w Polsce sukces mierzony jest ilością hejterów. Ja jestem w "topce", więc muszę sobie jakoś z tym radzić.

Co twoje czytelniczki najbardziej cenią w twoich książkach?

- Są tutaj - zapytaj je...

Dominika: - Ja najbardziej cenię dialogi. Są tak lekkie, tak przyjemne, że bardzo dobrze się je czyta. Zastanawiałem się, jak ona je tworzy. Dopiero wczoraj poznałam Kasię i teraz już wiem, że to dlatego, że ona jest taka pozytywna i tak fajnie oddziałuje na ludzi. Jej książki są łatwe, nie są wymuszone, a te dialogi nie są nieprawdziwe.

Ola: - To tak, jak z tymi polskimi komediami, które są robione na siłę i stylizowane na wszystkie amerykańskie filmy, co jest zazwyczaj niesmaczne. A tu każdy bohater jest inny, ma swój charakter. Zaczynasz czytać i nawet nie wiesz, w którym momencie książka jest skończona.

Nie wyobrażam sobie, żebym miała osadzić fabułę w Polsce. Próbowałam pisać o Warszawie, o swoim rodzinnym mieście, w każdym innym mieście w Polsce - nie mogę. "Idę Warszawską, skręcam w Śląską, mijam bar U Zdzicha" - nie potrafiłabym się w tym odnaleźć.

Autorka: - Ja mam bardzo dużo dialogów. Książka "Na szczycie" w 60 procentach składa się z dialogów. Na niektórych stronach są same dialogi i to wygląda jak scenariusz, a nie fabuła. Ale dzięki temu też bardzo szybko się ją czyta, mimo tego że ma prawie 800 stron. Rekord czytelniczki, która do mnie napisała po jej przeczytaniu wynosi cztery godziny. Nie wiem, jak ona to zrobiła.

Ola: - Pamiętam, że kiedy zaczynałam czytać, mój mąż miał wstawać o 5:30 rano. Kiedy następnym razem popatrzyłam na zegarek, była 5:15. Zgasiłam lampkę, poudawałam 15 minut, że śpię, a potem zrobiłam wszystko szybko, żeby jak najszybciej wrócić do lektury. Efekt był taki, że przeze mnie moje dziecko spóźniło się do szkoły na 8:00.

Dorota: - Pojawia się teraz dużo erotyków. Tylko że wszystkie są pisane według tego samego schematu: on bogaty i skrzywdzony, ona niewinna i biedna. U Kasi jest kompletnie co innego. Otwierasz, czytasz i ciągle coś cię zaskakuje. Człowiek siedzi i dyskutuje z Kasi książkami.

Dominika: To jest typowo amerykański styl - lekki, szybki, zwroty akcji. Dlatego uważam, że te książki powinny zostać przetłumaczone na angielski. Nienawidzę czytać książek osadzonych w polskich realiach.

Właśnie - umiejscawiasz swoją bohaterkę w Miami i poruszasz się wraz z nią po tym mieście, jakbyś żyła tam latami i znała wszystkie realia tego miasta - jak ty to robisz?

- A od czego są Google Street View? Wygoogluję sobie, gdzie jest hotel, gdzie jest jej dom. Nie wyobrażam sobie, żebym miała osadzić fabułę w Polsce. Próbowałam pisać o Warszawie, o swoim rodzinnym mieście, w każdym innym mieście w Polsce - nie mogę. "Idę Warszawską, skręcam w Śląską, mijam bar U Zdzicha" - nie potrafiłabym się w tym odnaleźć. Trudno było napisać romans o Krysi z warzywniaka, która ma zapędy na Zdziska motorniczego. Wydaje mi się, że w Polsce też nie mogłabym puścić wodzy fantazji tak, jak w Stanach czy w Wielkiej Brytanii. Tam dla mnie wszystko jest "łał" i tam mogę sobie poszaleć.

Jakie są dla ciebie najważniejsze cechy romansu?

- Musi być kobieta i mężczyzna...

Ewentualnie dwóch mężczyzn i kobieta...

- A tak. W "Na szczycie" na przykład poruszam temat homoseksualnej miłości, pojawiają się tam geje, osoby biseksualne i trójkąty. A wracając do twojego pytania: na pewno między tymi dwoma bohaterami musi od samego początku intensywnie iskrzyć. Musi być ciekawa fabuła. Zanim zacznę pisać, wymyślam sobie jego i ją. Co jej się w życiu przytrafiło, co się jemu przytrafiło i sprawiam, żeby to wszystko między nimi kolidowało. Moi bohaterowie co chwilę się kłócą, godzą się, mają bardzo różne temperamenty, które się ścierają.

- U mnie zawsze coś się musi dziać, musi być bardzo dużo zwrotów akcji. To bardzo ważne, żeby czytelnik się nie znudził, bo ile można czytać o tym, że jest słodko i kolorowo? Zawsze musi być jakaś drama.

"Sny Morfeusza" - książka K. N. Haner
"Sny Morfeusza" - książka K. N. Hanermateriały prasowe
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas