Reklama

Najgłośniejsze porwanie przedwojennej Polski

Dziennikarskie hieny oczekiwały, że to będzie sprawa dekady. Kidnaperska afera na miarę głośnego porwania dziecka Lindbergha, które właśnie wstrząsnęło Ameryką. W historii nic się jednak nie zgadzało. Nie było gangsterskiej szajki, ani żądań bajecznego okupu. Kto więc i z jakiej przyczyny uprowadził małą córeczkę konsula?

Bucik był uwalany błotem i w tej konkretnej chwili to była dla Patsy sprawa najwyższej wagi. Próbowała wycierać jeden trzewik o drugi. Uparta, brunatna plama w odpowiedzi przeskoczyła na przeciwną stronę. Dziewczynka ratowała się patykiem. Brązowe zabrudzenie nie dość, że nie znikło, to jeszcze rozniosło się na pończochy. Tego było już za wiele. Nadąsana Patsy zdecydowała, że potrzebuje pomocy.

"Marysiu... Maaarysiu..." - powtarzała, szarpiąc rękę swojej bony. Bez skutku. Opiekunka całą uwagę poświęcała jakiemuś obcemu panu. Nie wiedzieć czemu co chwilę wybuchała sztucznym śmiechem, dziwnie się prężyła, a twarz miała czerwoną prawie jak pomidor. Przede wszystkim zaś - w ogóle nie zwracała uwagi na swoją podopieczną.

Reklama

Patsy tupnęła nóżką, a do przymrużonych oczu już zaczęły jej napływać łzy. Miała całe cztery latka. I jako duża dziewczynka dobrze wiedziała, że nic tak nie działa na piastunki jak płacz. Tym razem jednak efekt był w najlepszym razie połowiczny. Maria z irytacją warknęła, że przecież zaraz za ławką są krzaki. I właśnie tam kazała czyścić obuwie.

Patsy momentalnie się rozchmurzyła. Wyprawa w zarośla to była prawdziwa przygoda! Dziewczynka chwyciła swój kijaszek, stanęła dumnie wyprostowana i niczym żołnierz na defiladzie pomaszerowała w chaszcze. Szybko zniknęła za najbliższym krzakiem. I trzeba było dobrych trzydziestu minut, by zajęta flirtem bona - Maria Stanisławiak - uświadomiła sobie, że dziecko jeszcze nie wróciło.

Patsy nie wraca

Opiekunkę oblał zimny pot. Spanikowana biegała między ławkami, przepytywała inne niańki i zaczepiała każde dziecko, które na pierwszy rzut oka przypominało Patsy. Czas mijał, a dziewczynki nigdzie nie było widać. Zupełnie jakby rozpłynęła się w powietrzu. Maria wiedziała, że im dłużej będzie zwlekać, tym pewniej wina zostanie zrzucona właśnie na nią. Poza tym przetrząśnięcie w pojedynkę pięciu hektarów warszawskiego Parku Ujazdowskiego nastręczało nie lada trudności. Trzeba było wołać pomocy. Zdyszana opiekunka wparowała do mieszkania swoich pracodawców przy ulicy Górnośląskiej 16. Łamiącym się głosem przekonywała, że tylko na moment zajęła się rozmową. I to rzecz jasna nie z żadnym chłopcem, ale z innymi niańkami. Chwila nieuwagi wystarczyła, by dziecko samowolnie się oddaliło.

Matka Patsy, Gwendolina, natychmiast przystąpiła do działania. Kazała dzwonić po męża, a sama pognała do parku, by ratować córkę. Było po szóstej wieczorem. Dziewczynka zniknęła już ponad godzinę wcześniej i jej los pozostawał nieznany. Na szczęście jeszcze się nie ściemniało - był w końcu środek lata. Nie było też ryzyka, że dziewczynka zmarznie. Temperatura sięgała dwudziestu pięciu stopni, niebo było bezchmurne. Tylko należało koniecznie znaleźć ją przed zachodem słońca.

Po kolejnym kwadransie w parku zaroiło się od policji. Oddział funkcjonariuszy rozproszył się wśród alejek, stanowczo zatrzymując wszystkie małe dziewczynki. Zgrupowano je w jednym miejscu i wbrew protestom opiekunów poddano żywiołowemu przesłuchaniu. W mieście trwała tymczasem bezprecedensowa mobilizacja aparatu śledczego.

Rozesłano sto patroli pieszych i motocyklowych. Alarm dotarł na każdy komisariat. Funkcjonariusze pracujący na rogatkach Warszawy zatrzymywali i przeszukiwali samochody. Powiadomiono też służby prowincjonalne, w obawie, że porywacze postarają się wywieźć dziewczynkę poza stolicę. Porywacze, bo dla Antoniego Sitkowskiego, szefa warszawskiego Urzędu Śledczego, nie ulegało wątpliwości, że musi chodzić o znacznie więcej niż zwykłe zaginięcie. Patsy była córką amerykańskiego konsula, Stewarta E. McMillina. Afera groziła międzynarodowym skandalem. A przecież cały świat wiedział, że w podobnych sprawach nie wolno na nic czekać.

Nowa lindbergjada

Był sierpień 1932 roku. Niespełna pół roku wcześniej w ojczyźnie McMillina doszło do zbrodni okrzykniętej sprawą stulecia. Z łóżeczka we własnym domu zniknęło dwudziestomiesięczne dziecko: synek sławnego pilota i kawalera Medalu Honoru, Charlesa Lindbergha. Rodzina zapłaciła porywaczom zawrotną kwotę pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Dzisiaj, uwzględniając inflację, byłby to niemal milion. W zamian otrzymali tylko zwłoki dziecka. Inspektor Sitkowski nie zamierzał pozwolić, by podobna historia powtórzyła się w Polsce, i to na jego warcie. Jeśli jakaś zuchwała banda została ośmielona informacjami o sprawie Lindbergha, to należało działać bez litości.

Rodzina dziewczynki nikomu nie ufała, a inspektor tylko podsycał paranoję zamorskiego dyplomaty i jego małżonki. Szybko aresztowano Marię Stanisławiak, bo przecież przygodny flirt w parku mógł być przykrywką dla wyrachowanej akcji kryminalnej. Następna w kolejce była kucharka McMillinów. Pracodawcy wiedzieli, że w przeszłości zdarzało jej się spraszać do domu bliżej nieokreślonych mężczyzn. A to stawiało ją w bardzo niekorzystnym świetle.

Wreszcie McMillinowie przypomnieli sobie o Helenie Szkudlarskiej. I to właśnie na nią padło główne podejrzenie. Szkudlarska była poprzednią niańką Patsy. Podobno źle się prowadziła, a do uszu McMillinów dotarło, że leczy się na syfilis lub inną chorobę weneryczną. Zgorszeni szybko wypowiedzieli jej posadę, na odchodnym wysłuchując rzucanych w gniewie pogróżek. Wtedy wydawało się, że to tylko puste pokrzykiwania. Teraz jednak konsul nabrał pewności, że jeśli ktoś porwał Patsy, to właśnie niemoralna i naznaczona kiłą Szkudlarska.

Jeszcze zanim dzień dobiegł końca, kobietę przyskrzyniono i poddano intensywnemu przesłuchaniu. W apartamencie McMillinów trwało tymczasem gorączkowe oczekiwanie na wyniki śledztwa. Wreszcie około północy rozległ się dzwonek telefonu. Konsul zerwał się z miejsca i podbiegł do słuchawki. Z twarzy odpłynęła mu cała krew. Słuchał przez moment, aż wreszcie wydał z siebie głośne westchnienie ulgi. Dziewczynka się znalazła. Przerażona, zapłakana, ale żywa.

Ile gazet, tyle wersji prawdy

Relacje poszczególnych gazet wzajemnie się wykluczały. Wyglądało to tak, jakby brukowce opisywały kilka różnych historii. Albo - jakby ktoś usilnie starał się wyciszyć sprawę i zatuszować co bardziej drastyczne szczegóły.

 "Ilustrowana Republika" donosiła, że dziewczynka wałęsała się po ulicy i do komisariatu odprowadziły ją jakieś przypadkowe kobiety. Dziennikarze sugerowali, że niezidentyfikowany wspólnik Szkudlarskiej spanikował na wieść o jej uwięzieniu. Nie mając innego wyjścia, wypuścił dziecko.

"Dobry Wieczór" posunął się w swoich wnioskach jeszcze dalej. Na pierwszej stronie numeru z 13 sierpnia informowano, że... do żadnego porwania nie doszło. Dziecko "biegało, skakało", a wreszcie - samo oddaliło się od opiekunki. Dziewczynka w pojedynkę przeszła dobrze ponad kilometr, a gdy była już niemal na końcu ulicy Czerniakowskiej, "przystanęła i zaczęła płakać, mówiąc, że chce do tatusia". Tutaj zaopiekowali się nią dobrzy ludzie.

Gazety nie były w stanie zgodzić się nawet co do sylwetki głównej bohaterki. Dla jednych była ona zagubionym, gaworzącym wyłącznie po angielsku malcem. Dla innych - wyjątkowo rezolutną jak na swój wiek dziewczynką, która poza mową ojczystą władała też językiem polskim i niemieckim.

 "Nie mogę zostawić dziecka, bo się rozpłacze"

Musiał minąć kolejny dzień, by prasa zaczęła prezentować wspólny front. I by zaczęto węszyć w poszukiwaniu prawdy. Najlepiej takiej jej wersji, która ściągnie uwagę czytelników i sprawi, że przed kioskami ustawią się tłumy rozemocjonowanych ludzi, gotowych wydać po 10 groszy za najnowszy numer bulwarówki.

Ustalono, że dziewczynka w istocie sama odeszła od bony. Po wyczyszczeniu butów zajrzała do publicznego szaletu, a potem zaczęła beztrosko zwiedzać resztę parku. W pewnym momencie drogę zastąpił jej nieznany mężczyzna. Obiecywał, że pomoże znaleźć drogę do ławki, na której siedziała Maria Stanisławiak. Zamiast tego zaprowadził Patsy aż na ulicę Czerniakowską i kazał wejść do podrzędnej restauracji, mieszczącej się pod numerem 193.

Dla siebie zamówił wódkę. Dziecku natomiast kupił wafle i wodę sodową. Głaskał Patsy po głowie, przytulał, robił wszystko, by ją uspokoić. W knajpie spędził kilka godzin, w międzyczasie wychodząc parę razy na zewnątrz i zaraz wracając. Rachunek rósł, a tymczasem mężczyzna nie dawał znać, że jest gotów go uregulować. Obsługa zaczęła zwracać na niego coraz baczniejszą uwagę.

Jegomość był obdartusem, co widocznie kontrastowało ze schludnym ubraniem dziewczynki. Na dodatek wiercił się niespokojnie, wyglądał za okno, wyraźnie się czymś niepokoił. Zniecierpliwiona właścicielka knajpy, Kazimiera Opatkowska, podeszła do jego stolika i zażądała pieniędzy. Później opowiadała prasie, że od początku miała złe przeczucia. Raczej jednak w kwestii rachunku niż niedobranego towarzystwa.

Zainteresował cię ten artykuł? Na łamach portalu CiekawostkiHistoryczne.pl przeczytasz również o tym, jak wyglądało życiu przedwojennych prostytutek

Klient wymigiwał się, próbował opóźnić sprawę. Wreszcie stwierdził, że żona przełożyła mu portfel do drugiej marynarki i że nie ma czym zapłacić. Opatkowska wzięła do pomocy kelnera. Zakomenderowała, że ten ma iść z gościem do domu i odebrać dług. Zarazem jednak zażądała, by dziecko pozostało w restauracji, aż rachunki zostaną wyrównane. Nieznajomy na moment zaniemówił. Dało się poznać, że jest coraz bardziej zdenerwowany.

- "Nie mogę zostawić dziecka, bo się rozpłacze, gdy zostanie samo" - oponował, twierdząc, że dziewczynka jest rzecz jasna jego córką.

- "Nie rozpłakało się, gdy pan wpierw wychodził, to się nie rozpłacze i teraz. Dziecko zostaje" - obstawała przy swoim Opatkowska, dobrze pamiętająca, jak wiele wódki wypił jegomość. I jak dużo kosztowały zamówione wafle. Przyparty do muru klient dał wreszcie za wygraną. Gdy wyszedł, Patsy nadal siedziała grzecznie, nie odzywając się ani słowem. Musiała minąć kolejna godzina, by zwierzyła się restauratorce, że nie zna dziwnego pana i że bardzo już chciałaby wrócić do rodziców. Roztropnie podała swój adres i nazwisko.

10 tysięcy dolarów okupu

Porywaczem okazał się Bronisław Drewniak. Mężczyzna doskonale znany funkcjonariuszom. Na koncie miał przynajmniej siedem wyroków za szantaże i oszustwa, a jego portret widniał w każdym policyjnym albumie przestępców. Dziennikarzy nikt nie musiał przekonywać, że człowiek ten działał w ramach precyzyjnego planu i że niewiele brakowało, a w Polsce rzeczywiście powtórzyłaby się najprawdziwsza "lindbergjada".

Popularny magazyn kryminalny "Tajny Detektyw" wyjaśniał po tygodniu śledztwa prowadzonego przez ludzi inspektora Sitkowskiego:

W świetle zebranych danych jest już więcej niż pewne, że córeczka konsula została porwana (...) dla wymuszenia od rodziców sutego okupu. Cały plan sparaliżowało sprawne działanie policji. Drewniak działał w porozumieniu ze Szkudlarską, która o godz. 8 wieczór miała przybyć do restauracji przy ul. Czerniakowskiej. Szantażyści liczyli na to, że dziecko, znające Szkudlarską i będące niegdyś do niej bardzo przywiązane, jako do swojej bony, bez trudu da się przez nią uprowadzić za miasto do kryjówki.

Tymczasem policja w krótkim czasie po alarmie o zaginięciu dziecka zdołała zatrzymać Szkudlarską i to całkowicie pokrzyżowało plany przestępców. Szkudlarska straciła możność przybycia na umówione miejsce, Drewniak zaś nie miał nawet przy sobie pieniędzy na zapłacenie rachunku w restauracji. I dziecko ocalało.

Redaktorzy brukowców byli zachwyceni. Porwanie dziecka w celu wymuszenia okupu nie zdarzyło się w Warszawie od przynajmniej dwudziestu lat. A zupełnie nigdy nie zdarzyło się, by na cel podobnej zbrodni wzięto rodzinę zagranicznego dyplomaty. Pikanterii całej sprawie dodawał jeszcze fakt, że mózgiem operacji okazała się zgorzkniała niańka, pragnąca zemścić się na pracodawcach.

Szykował się sensacyjny proces, na miarę największych spraw epoki. Ta afera miała nawet potencjał, by przykryć historię niesławnej Rity Gorgonowej. Reporterzy sądowi aż zacierali ręce z niecierpliwości.

W styczniu 1933 roku, gdy policja zakończyła swoje dochodzenie, "Ilustrowany Kuryer Codzienny" przekonywał, że na jaw wyszły kolejne, druzgoczące szczegóły. Zaczęła krążyć nawet kwota planowanego okupu. Drewniak i Szkudlarska chcieli żądać - bagatela - 10 tysięcy dolarów. Rzecz jasna "pod groźbą uśmiercenia dziecka". Spierano się tylko co do miejsca, gdzie miała być więziona ofiara. Zdaniem jednych planowano ją wywieźć na wieś. Inni wskazywali na melinę na Woli.

W marcu urząd prokuratorski wreszcie ukończył akt oskarżenia. Zamiast jednak dalej rozgrzewać emocje, dziennikarze nagle zaniemówili.

Manhattan w Warszawie

Dotąd porwanie wyobrażali sobie tak, jakby nastąpiło w Nowym Jorku albo Los Angeles. Były wielkie spiski, tajne kryjówki, walizki pełne dolarów i gangsterskie pogróżki. Urząd śledczy tylko nakręcał reporterów w podobnych fantazjach, próbując znaleźć dla nich podstawy. Ale ta "lindbergjada" nie rozegrała się na Manhattanie, tylko na Czerniakowskiej.

Na brudnej, zabiedzonej ulicy, pełnej najtańszych spelun, żebraków i alkoholików. Prawdziwe okoliczności zbrodni nie były za grosz powieściowe. Szkudlarskiej w ogóle nie postawiono zarzutów. Okazało się, że związek z porwaniem miała tylko w głowach żądnych sensacji policjantów i gryzipiórków. Zniknęły okup i spisek. Zostało porwanie, ale wcale nie dla pieniędzy. Drewniak - "odrażający typ garbusa w okularach, o czerwonej, opuchniętej twarzy" - uprowadził dziewczynkę, bo gniotły go najbardziej obmierzłe pragnienia. W knajpianej ubikacji dopuszczał się z małą Patsy "okropnych rzeczy", na określenie których dziewczynka nie znała nawet słów. A potem próbował uczynić z niej zastaw, człowiekiem płacąc za alkohol.

Dziewczynkę poddano oględzinom, które w całej rozciągłości "potwierdziły jej opowiadania". Lekarz konsulatu zeznał, że doznała "obrażeń zadanych przez zboczeńca". W toku badań psychiatrycznych ustalono zarazem, że Patsy "zdaje sobie doskonale sprawę z otaczających ją faktów, jest rozgarnięta i doskonale orientuje się w przebiegu wydarzeń, których padła ofiarą".

Drewniak został postawiony przed sądem nie tylko za porwanie, ale przede wszystkim za dopuszczenie się czynów lubieżnych na dziecku. Nie przyznał się do winy, tłumacząc, że jest syfilitykiem i gdyby zgwałcił dziewczynkę, to niechybnie zostałaby zarażona. Przeprowadzono badanie również pod tym kątem. Okazało się, że czterolatka w istocie cierpli na świeżo nabytą kiłę.

McMillinowie nie czekali na proces. Gdy tylko śledztwo dobiegło końca, wyjechali z Polski. Zeznania odczytano zaocznie, za zamkniętymi drzwiami. O wyroku gazety informowały na ostatnich stronach, pod zbiorczymi nagłówkami. Drewniaka wysłano za kraty na półtora roku. Śmiesznie mało, ale nikt się na werdykt nie oburzał. Przecież II Rzeczpospolita była krajem, w którym przyzwoitość stawiano na pierwszym miejscu. Nad Wisłą nie mogło być mowy o zagranicznych bezeceństwach, jak pedofilia, gwałty czy cała przestępczość seksualna. W mniemaniu publiki te zjawiska nie istniały. A jeśli nie istniały, to też nie było powodu ich komentować.

Zainteresował cię ten artykuł? Na łamach portalu CiekawostkiHistoryczne.pl przeczytasz również o tym, jak wyglądało życiu przedwojennych prostytutek

Kamil Janicki - Redaktor naczelny "Ciekawostek historycznych". Historyk, publicysta i pisarz. Autor książek wydanych w łącznym nakładzie ponad 200 000 egzemplarzy, w tym bestsellerowych “Pierwszych dam II Rzeczpospolitej", “Żelaznych dam", "Dam złotego wieku", "Epoki hipokryzji" i "Dam polskiego imperium". W maju 2017 roku ukazała się jego najnowsza książka: "Epoka milczenia".

Ciekawostki Historyczne
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy