Pielgrzymka korespondentki wojennej

"Ludzie, jak ja was, kur..., nie lubię. Jak wy mnie wszyscy denerwujecie. Tylko nie pytajcie dlaczego" - tak zaczyna się opowieść znanej dziennikarki i korespondentki wojennej Marii Wiernikowskiej z podróży do Santiago de Compostela.

Zdjęcie Mari Wiernikowskiej
Zdjęcie Mari WiernikowskiejWydawnictwo Zwierciadło
Zdjęcie z podróży Mari Wiernikowskiej
Zdjęcie z podróży Mari WiernikowskiejWydawnictwo Zwierciadło


764 kilometry. Pieszo i na rowerze. Przypadkiem i wbrew sobie - bo do kościoła chodzi tylko na śluby i pogrzeby -autorka rusza na pielgrzymkę do Santiago de Compostela.

Walcząc ze zmęczeniem, zirytowana i zachwycona na przemian, Maria Wiernikowska, matka, żona, kochanka, korespondent wojenny i reporter klęsk żywiołowych, na drodze średniowiecznych pątników zderza się sama ze sobą.

Przeczytaj fragment książki "Oczy czarne, oczy niebieskie. Z drogi do Santiago de Compostela":

Dzień pierwszy

Ludzie, jak ja was, kur..., nie lubię. Jak wy mnie wszyscy denerwujecie. Tylko nie pytajcie dlaczego.

Niech nikt do mnie nic nie mówi. Chcę mieć święty spokój.

Chcę, to mam. Idę sobie.

Co ja tu, kurka siwa, robię? Z jakimś idiotycznym kosturem z napisem "Lourdes", z plecakiem ciężkim jak diabli od cudzych gratów kroczę po asfalcie w trzydziestopięciostopniowym upale. Przed chwilą jakaś sztywna Niemra o wyglądzie katechetki (nie mówiła w żadnym języku ani w żadnym języku się nie uśmiechała) kazała mi wypisać kwestionariusz osobowy, pobrała cztery euro, na mapce odbitej na ksero zaznaczyła dwa krany z wodą pitną, na migi udzieliła instrukcji, jak iść po żółtych strzałkach (jak w prawo, to w prawo, jak w lewo, to w lewo), wydała mi legitkę pielgrzyma (credential) i pokazała na wyjście. Prosto i zaraz w prawo, siedemset sześćdziesiąt cztery kilometry. No, to idę.

To Hervé wymyślił. Przez tydzień krążył między szpitalem Basi, lekarzami stawiającymi sprzeczne diagnozy Veronice, jego żonie, która przetrąciła sobie kark za kierownicą, a domem pełnym niespodziewanych gości i cudzych dzieci. W dniu, kiedy Basia wyszła ze szpitala z pięćdziesięcioma szwami na twarzy, siedzieliśmy przy kolacji, wznosiliśmy toasty za cudowne uratowanie i za jej następną operację, za to, żeby Vero mogła zdjąć kołnierz ortopedyczny, żeby dzieci nie płakały przez sen...

- Musisz iść do Santiago - powiedział nagle do mnie.

No, więc idę. W jakichś intencjach, które oni znają i gorąco wierzą, że to działa. Ja mam tylko iść. Wszystko okaże się później.

Znałam  ich od tygodnia. Wiedziałam już jednak, że w tym domu pielgrzymka do Komposteli to coś cholernie ważnego. Wszyscy już tam byli, śladami Pisarza Światowej Sławy, przyjaciela rodziny (znają na pamięć jego książkę) doszli lub dojechali do Santiago de Compostela i życie każdego z nich od tej pory się zmieniło. Tak mówili. Kiedy trzy dni później Hervé "stawiał" mnie na Camino tuż za kamienną bramą Saint-Jean-de-Pied-de-Port, płakał.

Idę spełniać cudze pobożne życzenia. Ten abstrakcyjny pomysł ułatwia mi przełknąć gulę: wyrwałam się z Warszawy na dziesięć dni, zostawiając starego psa, niemłodych rodziców, dojrzewającego synka i rozgrzebane sprawy w robocie. Ja, co chodzę do kościoła na śluby i pogrzeby, idę do grobu święte-go Jakuba, żeby dziękczynić i prosić...

"Chyba ci odje..." - skwitowała Gwiazda esemesem. To taka przyjaciółka, która przez całą imprezę milczy, żeby nad ranem podsumować całą dyskusję jednym zdaniem, nocą przywiezie aspirynę, a w razie pilnego wyjazdu podrzuca się jej dziecko albo psa. Więc teraz po prostu przeprowadziła się do mnie, żeby zaopiekować się Tygrysem.

- Tylko nie zostań zakonnicą - zaśmiali się w telefon staruszkowie (starzy komuniści) i obiecali nie umrzeć do mojego powrotu.

W tym czasie Szura (mój syn) niczego nieświadomy przedziera się samotnie w odwrotną stronę, na Kaukaz. Zdał na studia i powiedział, że się wyprowadza. Nie lubię, jak ktoś się ode mnie wyprowadza, więc wyjechałam sama dzień wcześniej - coś jak schować głowę pod poduszkę, gdy wybucha wulkan. Ale przecież nie mogę siedzieć w domu i gryźć myszki od komputera, kiedy on staje się mężczyzną. Przez Moskwę i Paryż dochodzą mnie wieści, że już stracił komórkę, że z pociągu przesiadł się do autobusu, że z Krymu odpłynął statkiem do Gruzji...

W każdej chwili liczę się z tym, że zadzwoni telefon i będę musiała natychmiast gnać z powrotem do Warszawy albo jeszcze dalej, na Kaukaz. Dzwoni. Wyświetla się jakiś numer TVP. Niech dzwoni. Niech spadają. Zostawiłam  na biurku Ważnego Redaktora ten sam od trzech lat projekt programu śledczego pod tytułem "Zwariowałam", o współpracy biznesmenów, bandytów i tajnych służb z talibami w Klewkach w tle, ale kolejny już Ważny Redaktor zawyrokował, że zobaczymy po wyborach... Więc po trzech latach czekania na robotę wzięłam przymusowy urlop, żeby trochę kasy z funduszu socjalnego skapnęło na moje gołe konto. Może się tam wreszcie ktoś obudził, ale teraz to ja idę w inną stronę.

„Oczy czarne, oczy niebieskie. Z drogi do Santiago de Compostela”
„Oczy czarne, oczy niebieskie. Z drogi do Santiago de Compostela”Wydawnictwo Zwierciadło

Znów dzwoni: poznaję, to jeden radny z Konstancina - też nie odbieram. Niech się sami bujają ze swoimi bogaczami, którzy chcą coś jeszcze tam łyknąć. Zostali przecież jacyś inni dziennikarze, żeby zauważyć, jak ktoś w Sejmie przepycha ustawę, dzięki której najdroższe ziemie w Polsce zostaną oddane pod pola golfowe. Mistrzowie dziennikarstwa śledczego mają przecież swoje niezależne gazety i anteny, obnażą co trzeba i napiętnują. A właściwie skąd ta naiwna wiara, że to dziennikarze stoją na straży praworządności? A gdzie prokuratura i policja, gdzie samorządowcy? Gdzie ich wyborcy? Jak nie demokracja, to może jakiś Rejtan w urzędzie gminy? Może jakiś przywódca charyzmatyczny wyciągnie lud na barykady? Nie? To może i lepiej. Lumpenproletariat w Konstancinie będzie kosił trawę i nosił kije golfowe za państwem z pałaców. Tuż przed  wyjazdem zaczęłam spisywać zdumiewającą listę mieszkańców. No, to są nazwiska! Biznes, polityka, media, służby... A ja teraz jestem dwa i pół tysiąca kilometrów od Konstancina i idę w drugą stronę. Pa!

Ludzie... Co ja targam w tym cholernym  plecaku? Po raz pierwszy w życiu wyjechałam  na wakacje jak dama, z walizeczką pełną sukienek i korali. Ale wszystko zostało razem z wrakiem samochodu, a ja tu dygam ze sweterkiem babci Moniki, koszulkami i skarpetkami dziadka Dominika, kosmetyczką pełną plastrów na pęcherze i maści na zakwasy, z szarym mydłem do wszystkiego, pętem suchej kiełbasy i sucharkami. Nóż, klucz do konserw, spinacze do bielizny, manierka na wodę (nie cierpię wody). Obowiązkowa peleryna, wszak pielgrzymka powinna po polsku brzmieć "pelerynaż", bo to od tego się wzięło. Hervé dał mi zabawkowy aparat fotograficzny, który dostał w kiosku razem z gazetką dla dzieci. Co kto miał, to dał. A ja brałam, bo uczę się brać. Ile mam  kasy - nie sprawdzam, zrzucili się na moją drogę i na powrót. Bylebym poszła.

Koszulka przykleja mi się do rany - paskudzi się gruba krecha po pasie bezpieczeństwa. W chwili zderzenia pas przyspawał się na moment do mojego dekoltu, wypalając skórę, zmiażdżył mi mostek, ale utrzymał mnie po tej stronie szyby.

Esemes od Basi, już z brukselskiej kliniki: "Fastryga zdjęta. Jutro chirurg plastyczny". Ona też mnie wypychała, niby w intencji jej operacji, ale wiem, że chodzi o mnie. Ona wie, jak ja ludzi nie lubię, i liczy, że na tej drodze stanie się jakiś cud.

Jezu, jak dobrze, że tu nikogo nie ma. Przez trzy godziny idę zupełnie sama. Ale przy pierwszym postoju szlag mnie trafia.

Nie zdążyłam się wysikać, kiedy pod moje drzewo wczołguje się parka bladych grubasów ciągnięta przez dwa pokraczne psy z oczami na wierzchu. Rozkładają miseczki z jedzeniem, kubełki z wodą, z ręki dokarmiają żarłoczną zwierzynę i bez przerwy coś nawijają. Na szczęście nie rozumiem ani słowa. Jak cudownie, że są takie języki. Ale kiedy powiedzieli już sobie wszystko i głosami z teatrzyku kukiełkowego zaczynają dwa równoległe monologi do psów, podrywam plecak i ruszam w górę, w skwar południa. Byle ciszej.

Ominąwszy knajpę z tarasem, zwalę się pół godziny dalej, na niezbyt stromym zboczu, które w koszmarnym śnie zda mi się przepaścią. Bo jak tylko przełknę resztkę wczorajszej pizzy i śmierdzącą z francuska kiełbasę zapiję zimną wodą, zapadam w sen. Tak właśnie: zapadam, wpadam, przepadam na dwie, a może trzy godziny. Nie mogłam się obudzić, choć zsuwałam się wciąż po zboczu. Przez sen zawinęłam się w śpiwór i odsypiałam cały miniony tydzień: szpital, noce w obcym domu przeleżane na tarasie i cały wysiłek, żeby poddać się bez oporu ich pomysłowi - iść na pielgrzymkę. Ja na pielgrzymkę?!

Więcej czytaj w książce "Oczy czarne, oczy niebieskie. Z drogi do Santiago de Compostela".

----

Wykropkowania wulgaryzmów pochodzą od redakcji.

Wydawnictwo Zwierciadło
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas