Polki źle oceniają swoje ciała. Jak to wpływa na ich zachowania w łóżku?

Polskie kobiety nie lubią swoich ciał, nie akceptują ich wyglądu, nie potrafią mieć zdrowego, bezpiecznego dystansu do własnych niedoskonałości. To wszystko przekłada się na brak swobody w łóżku. W sypialni, zamiast skupiać się na bliskości i przyjemności, coraz częściej odgrywamy scenariusze porno - mówi seksuolog Marta Niedźwiecka w rozmowie z Martą Szarejko. Wywiad pochodzi z książki "Seksuolożki. Sekrety gabinetów", która trafi do księgarń 14 sierpnia.

Od najmłodszych lat Polki są bardzo krytyczne względem swojego wyglądu
Od najmłodszych lat Polki są bardzo krytyczne względem swojego wyglądu123RF/PICSEL

Według badań WHO Polki zajmują pierwszą pozycję wśród nastolatek z 42 europejskich krajów, jeśli chodzi o negatywną ocenę swojego wyglądu. 

Śmiało można powiedzieć, że zmierzamy na wyżyny absurdu - niezadowolone ze swojego wyglądu są już nawet dzieci. Pierwsze operacje plastyczne przeprowadzane są za pieniądze komunijne albo wcześniej, żeby dziecko nie brało udziału w uroczystości z atrybutem niedoskonałości, na przykład odstającymi uszami. I choć polskie nastolatki odnajdują się w tym dążeniu do perfekcji słabo, to presja dotyka wszystkich - procesy globalizacji promujące jednakowe wzorce właściwie pod każdą szerokością geograficzną zrobiły swoje.

Prym wiodą Stany Zjednoczone z konkursami piękności dla kilkuletnich dziewczynek, ale Azjatki też mają swoje wzorce - wybielają skórę, inwestują pieniądze w operacje wydłużania nóg. W Ameryce Południowej dziewczyny na osiemnaste urodziny dostają od rodziców pakiet operacyjny, żeby ich pośladki czy piersi w żaden sposób nie odbiegały od normy.

Polki jeszcze nie dostają takich pakietów, ale też marzą o operacjach plastycznych. Z badań TNS OBOP wynika, że ponad 80 procent kobiet z wyższym wykształceniem poddałoby się im, gdyby mogło.

Robię konsultacje dla kliniki ginekologicznej, która zajmuje się między innymi ginekologią estetyczną. I robi to, dbając o etykę. Pamiętam rozmowy z jednym z lekarzy, podczas których zastanawialiśmy się, jak odwodzić kobiety od nieumotywowanych medycznie zabiegów, na przykład labioplastyki, czyli operacji warg sromowych.

Dla rozsądnego lekarza te rozmowy są trudne, bo on patrzy na zabieg z zupełnie innej perspektywy niż pacjentka. Dla niego to pomieszanie porządków, dla niej nadzieja na lepsze życie. Dlatego sugeruję jej, żeby zamiast zastanawiać się, którą część ciała dać pod nóż, zapytać samą siebie uczciwie: dlaczego akurat teraz nie czuję się ładna? I jak to się stało, że asymetria warg sromowych czyni mnie gorszą? Zwłaszcza że to akurat szalenie powszechne. Niestety zdarza się, że dziewczyny, wiedząc, że nie wyglądają jak aktorki z filmów porno, chcą się do nich upodobnić.

Czasem w ogóle nie znają swoich narządów, nie oglądają ich, więc ich własne strefy intymne wydają im się zupełnie obce. Według mnie w pragnieniu tej zmiany sprzęga się wiele tropów, które są niesłychanie charakterystyczne dla Polek. Po pierwsze: totalne odcięcie od ciała jako ekspresji ja.

Ciało to nie ja.

Ciało to skafander, który musi być idealny. Groza tego zdania mnie powala.

W pragnieniu poprawienia warg sromowych odbijają się przekonania kobiet na temat ich seksualności - one myślą, że asymetria, która jest czymś zupełnie naturalnym, czyni je mniej ponętnymi. Co więcej: najczęściej w ogóle nie myślą o tym, dlaczego akurat teraz chcą to zrobić.

W ich związku pojawił się kryzys i w ten sposób chcą go zażegnać? Jeśli tak, to będzie to próba zupełnie nietrafiona. No i najsmutniejsze jest to, że źródła swojej atrakcyjności czy wręcz kobiecości nie widzą w osobowości, temperamencie, pewności siebie czy inteligencji, tylko w ciele. A właściwie w wyglądzie.

Psycholożki Katarzyna Schier i Ewa Młożniak robiły badania, w których jednym z zadań było dokończenie zdania: "Moje ciało to...". Kobiety odpowiadały: narzędzie, organizm, wizytówka, mięso. Niewiele mówiło: "Moje ciało to ja". Albo: "Moje ciało to część mnie".

Polki są socjalizowane do instrumentalnego traktowanie siebie. Język to odzwierciedla. Nie uczy się nas, że ciało jest mną, bo jest siedliskiem moich przeżyć, wspomnień, emocji czy myśli, że dzięki niemu doświadczam świata. Tylko tego, że jest kombinezonem, opakowaniem, które nie może przeżywać słabości związanych z chorobą, nie może mieć gorszego dnia i pod żadnym pozorem nie może źle wyglądać! Musi być wytresowane.

W spektrum przeżywania właściwie  zbliża się do androida, w kwestii wyglądu też jest coraz bardziej nieludzkie. I nie wystarczy, że kombinezon jest dość dobry, czyli zdrowy, w miarę jędrny, otwarty na interakcję ze światem i przyjemność. Normy wyglądu dla niego są precyzyjnie określone - wystarczy wejść na Instagram, żeby dowiedzieć się, jakie ramię jest sexy, a jakie nie. Jaki powinien być brzuch, pierś, noga, wszystko. To jest rzeczywistość kobiet, nie tylko tych młodych, ale też ich matek, które powinny rozumieć, że poczucie własnej wartości buduje się nie tylko na ciele.

Mam wrażenie, że wyniki badań WHO więcej mówią o rodzicach niż nastolatkach.

Dziewczynki nasiąkają tym, co mówią ich matki. Jeśli te krytycznie podchodzą do swoich ciał, narzekają, że są za grube, za chude, że wyglądają staro, to trudno, żeby córki tego nie uwewnętrzniły.

Dziewczynka rośnie, krytycznie zaczyna oceniać siebie, bo przecież nikt jej nie nauczył, jak lubić i doceniać ciało. Potem zagląda do sieci i natychmiast znajduje potwierdzenie swoich obaw. Rówieśnicy wzmocnią ten przekaz, bo też oczekują realizacji powszechnych wzorców. A ona zacznie myśleć, że musi coś zrobić, żeby zyskać akceptację.

"Seksuolożki. Sekrety gabinetów" - okładka książki
"Seksuolożki. Sekrety gabinetów" - okładka książkimateriały prasowe
Gabinety psychologów pełne są kobiet, które czują się nieatrakcyjne, mimo operacji plastycznych
Gabinety psychologów pełne są kobiet, które czują się nieatrakcyjne, mimo operacji plastycznych123RF/PICSEL

Brytyjska psycholożka Jane Ogden nazwała to "normatywnym niezadowoleniem". Dziś po prostu wypada krytykować siebie.

Podczas warsztatów i w gabinecie często spotykam dojrzałe kobiety z dokonaniami, żyjące w pewnym napięciu emocjonalnym. Mają wyższe studia, doktoraty, pasje, świetnych przyjaciół i nawet udane życie rodzinne, krótko mówiąc - są interesującymi osobowościami, ale i tak tkwi w nich frustracja związana z jakąś częścią ciała albo wyglądem w ogóle.

I one wszystkie swoje osiągnięcia są w stanie puścić w niepamięć i skupić się na tym swoim skafandrze. Ja mówię: "Jesteś utalentowana, masz mnóstwo zasobów, z których możesz czerpać". A ona na to: "Ale mam gruby tyłek". Więc badam, czy ona naprawdę tak czuje, czy krytykuje się nawykowo. Problem w tym, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą.

Ostatnio pewna piętnastolatka powiedziała mi, że jest załamana, bo nigdy jeszcze nie ważyła tak dużo. Zapytałam, ile, okazało się, że 50 kilo.

Konsekwencją takiego myślenia jest to, że kobiety w Polsce zaczynają wyglądać tak samo, nie tylko te zoperowane. Te, które trenują, robią to przecież w określonym kierunku, żeby było widać muskulaturę w konkretnych miejscach.

Następnym krokiem jest głodzenie się, ewentualnie katowanie dietą, a potem interwencja chirurgiczna - oprócz tego, że droga, to niesłychanie bolesna. Więc nie dość, że ciało jest poddawane różnym formom opresji, to jeszcze dostaje straszny łomot w postaci bólu pooperacyjnego.

I strachu. Przecież te operacje są niebezpieczne.

Czasem tak, nawet jeśli robione są przez profesjonalistów. Ale przede wszystkim bolesna jest rehabilitacja. Weźmy operacje piersi: zgięta w pół nosisz jakieś gorsety i dziwne staniki, śpisz w określonej pozycji, wcześniej faszerując się ketonalem. Kombinezon ma być idealny.

Wciąż nie rozumiem - Polki są przecież świetnie wykształcone, przedsiębiorcze, przebojowe. Nie wiedzą, że nawet jeśli będą miały idealne ciało, ale pozbawione jakiegoś luzu, radości i wdzięku, to ono na nic się nie zda?

Nie dostrzegają tego. Umyka im też fakt, że właściwie niezależnie od tego, ile sobie zrobią operacji plastycznych, to i tak nie będą zadowolone, bo odczuwanie satysfakcji wcale nie zależy od tego, jaki mają brzuch! Gabinety terapeutów pełne są kobiet, które dały się zoperować i ich samoocena spadła. Zainwestowały mnóstwo pieniędzy, czasu i siły w to, żeby było lepiej, a nie jest. Spodziewane zadowolenie z siebie nie przyszło.

Pamiętam jedną klientkę, która pojawiła się u mnie już po serii zabiegów. Niemal dwa lata spędziła na poprawianiu urody, z szarej myszki stała się seksowną blondyną. I wtedy zaczęła zauważać, że interesują się nią faceci, z którymi ona nie chce mieć nic wspólnego. Szła do klubu i była podrywana przez mężczyzn, którzy traktowali ją jak świeże mięsko, szansę na one night stand, a ona chciała znaleźć partnera na życie, dlatego robiła te operacje! Nagle uświadomiła sobie, że wysyła nie taki komunikat, jak chciała.

Co za koszmar.

I nie ma drogi z powrotem. Oczywiście można przestać farbować włosy na blond albo wyjąć sobie implanty, ale pewnych rzeczy nie cofniemy. Nie bez powodu mówi się o body image i body perception - mamy obraz swojego ciała, ale mamy też jego wewnętrzne odczuwanie. I jeśli te dwa obrazy nie są zgodne, to traktujemy swoje ciało jak kombinezon, co zresztą idealnie sprzęga się z narcystyczną kulturą, w której żyjemy. Ona mówi nam wprost: nie interesuje nas nic oprócz twojego skafandra. To on ma być atrakcyjny i młody, potem idzie na śmietnik. Ten przekaz jest niezwykle formatujący dla kobiet. Masz być piękna i tyle.

Ale ten przekaz jest wszędzie, tymczasem to właśnie Polki są na ostatnim miejscu w badaniach, to one są najmniej zadowolone ze siebie.

Opresja kultury narcystycznej doskonale się połączyła się w Polsce z brakiem podmiotowości kobiet narzuconym przez Kościół i kulturę. Tak się to ładnie zlało, że nawet szwów nie znajdziesz!

Jesteśmy zrobione, ale jednocześnie przezroczyste.  

Bez głosu, za to śliczne. Nie mamy władzy, nie możemy decydować o prokreacji, musimy zachowywać się według pewnego kodeksu, ale możemy być piękne - oczywiście za określoną cenę. Możemy mieć co prawda atrybuty kobiecości: odpowiednie piersi, pupy, oczy, nawet rzęsy, ale jednocześnie nie wypada z tego korzystać. Jeśli skorzystasz, wpadniesz i zrobisz aborcję - koniec. "Normatywne niezadowolenie", o którym mówiłaś, to koncept, który trafił w Polsce na idealnie przygotowany grunt, bo z jednej strony mamy skłonność do marudzenia i narzekania, a z drugiej dryl kulturowy sformatowany przez religijne nakazy. A w konsekwencji zastępy kobiet, które nie są w stanie spojrzeć na siebie łaskawie. Zawsze lepiej kontrolnie skrytykować ciało niż się nim napawać, bo napawanie jest podejrzane. Trochę próżne, trochę miałkie, ostatecznie nieprzyzwoite. Nie mówiąc już o tym, jak kobiety potrafią krytykować inne kobiety: "Ale gruba". "Wygląda jak dziwka!". "Taka stara, a  dekolt aż do pępka".

Setki lat przedmiotowego traktowania kobiet gładko nam się ześliznęło w ponowoczesną obsesję narcyzmu. Zlały się dwa porządki. I teraz możemy sobie na naszą kulturę psioczyć, ale to do niczego nie prowadzi, bo chcąc nie chcąc w niej żyjemy. Ważne, żeby w ogóle mieć refleksję na jej temat, nie poddawać się bezmyślnie tym nakazom. I walczyć o miejsce dla wszystkich kobiet, o możliwość ekspresji siebie w całym spektrum: od najbardziej butch lesbijki, która chodzi z ogoloną głową i na myśl o zakładaniu stanika dostaje konwulsji, po najbardziej różową Barbie Girl - bo jeśli ona chce tak właśnie wyglądać i żyć, to jej święte prawo. O ile oczywiście nie robi tego po to, żeby uszczęśliwić sponsora, który płaci rachunki, bo jej zdolność przetrwania w społeczeństwie jest dramatycznie zredukowana. Jak pomyślę o tym, co popycha młode dziewczyny do wzięcia udziału w programie Projekt Lady, to zaczynam przeklinać na czym świat stoi, bo to są dziewczynki tresowane do jakiejś dziewiętnastowiecznej normy...

80 proc. Polek chętnie zdecydowałoby się na operację plastyczną
80 proc. Polek chętnie zdecydowałoby się na operację plastyczną123RF/PICSEL

Do balu debiutantek!

Kompletnie abstrakcyjnego, bo naprawdę niewiele z nas to księżniczki z urodzenia, a nawet te, które będą kiedyś brylowały na salonach, nie muszą wyglądać tak samo. Ten program z całą mocą uświadamia nam, jak żywy jest mit Kopciuszka i nadzieja, że za pomocą gładkich manier, umiejętności milczenia, łączenia kolan i grzecznego wyglądu dziewczyna może przetrwać w świecie, w którym, będąc sobą, nie miałaby szans.

W tym sensie kobiece ciało to pole bitwy. Może nawet bardziej niż kiedykolwiek. Jeśli zestawimy statystki: ile kobiet jest niezadowolonych ze swojego wyglądu, a ile ma depresję, to szybko dojdziemy do naprawdę ponurych wniosków, bo depresja to w Polsce głównie choroba kobiet. A doskonalenie skafandra jest często - może nie najlepiej dobranym, ale jednak orężem w walce o przetrwanie. I jak tylko zejdziemy z półki, na której są statystyki i szeroki ogląd naszego kraju od Szczecina do Rzeszowa i przyjrzymy się jednostce, to zrozumiemy, że jeśli same nie zaczniemy przytomnie przetwarzać tego, czym się codziennie karmimy, to po prostu przestaniemy żyć własnym życiem.

A może Polki właśnie nie chcą żyć swoim życiem? Lekarze mówią, że kobiety coraz częściej przychodzą do nich ze zdjęciem konkretnej osoby, czyli nie chcą zmienić jakiejś części ciała, chcą być kimś innym.

A dostają zreperowany kombinezon i zaburzenia nastroju w pakiecie. Stają się potwornie smutnymi mieszkankami tego skafandra. Zabierzmy to opakowanie i nie ma nas - to nie jest żadna metafora, tak wygląda umieranie. A jednym z najważniejszych momentów, nie tylko dla kobiet, ale też dla mężczyzn podczas uzyskiwania autonomii, dojrzewania psychicznego, jest uświadomienie sobie, że moje ciało to ja. I że kultura prawdopodobnie nie da mi odetchnąć. Słuchanie jej spowoduje, że całe życie będę nieszczęśliwa i niezadowolona z siebie, zagubiona, będę inwestować w niewłaściwe rzeczy. Zupełnie oddalona od centrum przeżywania, od własnych myśli, lęków, nadziei i radości. W pogoni za idealnym ciałem nie tylko skazujemy się na obłęd spełniania czyichś oczekiwań, wydajemy na to mnóstwo pieniędzy i cierpimy, ale przede wszystkim tracimy siebie. Co do niewielu rzeczy mam pewność, ale w to, że można szczęśliwie żyć, nie czując swojego ciała, nie kochając go i nie akceptując, nigdy nie uwierzę.

Bo to wyklucza przyjemność, radość, jakiś rodzaj dzikości.

Przede wszystkim wyklucza tożsamość. Nie możesz żyć szczęśliwie, jeśli nie jesteś w stanie spojrzeć w lustro i pomyśleć: "Jestem całkiem OK! Mam swoje wady, ale mam też zalety, nie jest źle". Przeżyć jakiś rodzaj wzruszenia, pozytywnej emocji na temat samego siebie. Tymczasem w naszej kulturze jest miejsce na skrajny przekaz. Albo: "Jestem wspaniały, nikt mi nie podskoczy". Albo: "Wyglądam tragicznie, muszę coś z tym zrobić". Nic pomiędzy. Kultura jest homogeniczna: wszystkie dobre tyłki są takie same. Nie znosi emancypacji - nawet jeśli jesteś piękną, mądrą dziewczyną, to nie możesz publicznie wyznać, że  lubisz seks, bo to znaczy, że jesteś wywłoką. I wreszcie: nie ma tu miejsca na swobodną ekspresję, nie jest to kraj indywidualistów, wciąż z trudem nam przychodzi akceptowanie kogoś oryginalnie ubranego. Więc jeśli nie zaczniemy stawiać oporu tej kulturze, to nigdy swojego ciała nie ocalimy.

Jak to zrobić?

Każdy musi codziennie walczyć sam na swoim poletku, kawałek po kawałku. Robić różne rzeczy po swojemu, nie przejmować się kulturą albo najlepiej kontestować ją. Dbać o przekaz transgeneracyjny, bo to, co mówią matki córkom, jest niezwykle ważne. Jeśli dziewczyna dostaje afirmatywy komunikat na temat ciała już w dzieciństwie, dowiaduje się, że naturalne jest to, że ono się zmienia, że należy je szanować, ale nie fetyszyzować, to będzie swobodnie podchodzić do własnej fizyczności. Wtedy nawet wizerunki medialne nie będą tak na nią działać, bo będzie miała punkt odniesienia w postaci realnych ludzi.

Możemy zmienić to, co najbliżej nas. Reszty szybko nie zmienimy, jeszcze długo będziemy epatowani obrazami idealnych ciał. I z jednej strony są jakieś próby zahamowania tego - we Francji wprowadzono prawo, które zabrania nachalnej modyfikacji ciała w prasie czy reklamie, w świecie mody też wprowadzono regulacje - wychudzone modelki nie mogą prezentować ubrań na wybiegach, ale wciąż standardem jest rozmiar 34, a nie 40.

A na okładce polskiej edycji pisma "Glamour" pojawia się Lena Dunham z wygładzonymi udami.

Mimo że na sztandarze ma napisane: mam gruby tyłek, celulit na udach i nie zamierzam tego ukrywać! Oczywiście, nadal te proporcje są zachwiane, ale moim zdaniem jedyny ratunek to krytyczne podejście do takich działań. Oraz infekowanie dziewczynek zdrowym myśleniem. I nie ma co szydzić z reklamy w Skandynawii, w której to mężczyzna robi pranie albo piecze ciasto. Bo to ważny wkład w myślenie kolejnych pokoleń. Pokażcie mi fajną rodzinę, a nie cycatą dziewczynę reklamującą blachodachówki. Głosowanie portfelem.

Mówisz o utopijnej sytuacji. Tymczasem pokolenie dziś wychowujące dzieci jest w tym kontekście trudniejsze niż poprzednie - więcej wymaga, jest bardziej krytyczne, nastawione na wyścig. Czyli tresujące dzieci, dające im mniej swobody, bardziej wymagające. Ostatnio pewna psycholożka opowiadała mi o swoim kilkuletnim pacjencie, któremu matka patrzy prosto w oczy tylko w jednej sytuacji w ciągu dnia - przez lusterko w samochodzie. W innych nie ma na to czasu.

Tak, jest gorzej niż choćby 20 lat temu - rodzice bardzo się martwią, że ich dziecko "zmarnuje potencjał", więc na wszelki wypadek trzeba je zapisać na wszystkie możliwe zajęcia. Mają poczucie, że świat szybko się zmienia, więc ich dziecko powinno jak najwięcej umieć, bo wtedy może będzie za nim nadążać.

Jednocześnie nie dają im żadnej swobody, dzieci nie mają kiedy się nudzić, marzyć, używać wyobraźni. Nawet podczas kinderbali, zamiast je zostawić w grupach, rodzice stoją i na nie patrzą. Po co?

Żeby mieć kontrolę. I nie mieć wyrzutów sumienia. Taki kinderbal w sobotę rano to jeden z niewielu momentów w tygodniu, kiedy razem spędzają czas.

Mimo to naprawdę wierzę w to, że kiedyś dotkniemy dna i obijemy się od niego. Tylko musimy zdawać sobie sprawę z tego, że nikt nie przyjdzie i nas nie wyzwoli. Pomyśl: za pragnieniem zrobienia sobie operacji plastycznej stoi dokładnie ten sam mechanizm, co kryje się w bajce o księciu na białym koniu. Ten przybywa i ocala nas od zmory dnia codziennego, już o nic nie musimy się martwić. Chirurg podobnie! Zasypiasz, a potem budzisz się piękna. Co prawda wydałaś na to 30 tysięcy i męczysz się przez kilka miesięcy, ale jak mówi piękne polskie powiedzonko: Chcesz być piękna, cierp!

Jak to wszystko wpływa na seks?

Fundamentalnie. Bo jeżeli ciało to skafander, który ma być idealny, to ja go najpierw poprawię ćwiczeniami, operacją, zabiegami kosmetycznymi, a potem wystawię, żeby ktoś go wziął.

Zero potrzeby wybierania, decydowania, rządzenia?

Tego nie ma, bo gdybym się czuła podmiotem, nie robiłabym tych wszystkich rzeczy, prawda? Jeśli traktuję samą siebie jak małego ludzika obleczonego w skafander, to jest to miejsce przedmiotowości - dałam się zdominować kulturze, posłuchałam jej nakazów, jestem taka, jakiej ona oczekuje. A teraz wystawiam się do konkursu piękności, żeby dostać nagrodę za swoje wysiłki. Idę do pracy, na imprezę, loguję się na Tinderze, ale ponieważ nie ma w moim życiu miejsca na moje pragnienia, bo ja ich po prostu nie znam, to wystawiam się na ladę. Skromniej bądź mniej skromnie ubrana wsiąkam w targowisku próżności, wsiąkam w targowisko próżności. A tam jestem traktowana tak, jak są traktowane osoby na targowisku - ocenia się mnie jak towar. Na samym początku tego procesu odbieram sobie podmiotowość.

A jeszcze nie trafiłam z nikim do łóżka.

Tymczasem seksualność to niezwykle intymne doświadczenie "ja", energii libidalnej, która napędza nas do życia, kreatywności, miłości, bliskich kontaktów z drugim człowiekiem. I już zostaje zatrzymana albo co najmniej ograniczona. Zwłaszcza że taka kobieta najczęściej wchodzi w interakcję z mężczyzną, który też jest na targowisku próżności. Oboje mają do dyspozycji tylko skafandry - dali się złapać we własne przedstawienie.

Trudno o udane życie seksualne, gdy nie lubimy i nie akceptujemy swojego ciała
Trudno o udane życie seksualne, gdy nie lubimy i nie akceptujemy swojego ciała123RF/PICSEL

Jak przeskoczyć ten nieszczęsny skafander?

No właśnie, jak? Jeśli on mówi o nas więcej niż cokolwiek innego? Więcej, niż sami jesteśmy w stanie głośno powiedzieć. Jak on wyrazi nasze potrzeby? Jak wejdzie w autentyczną bliskość, skoro nas w nim nie ma? Zanim wylądujemy z kimś w łóżku, dzieje się drastyczny proces ograniczający energię seksualną.

Pomijam fakt, że mnóstwo ludzi w naszym kraju chodzi do łóżka, nie wiedząc, po co to robi.

Bo raz na jakiś czas trzeba, inaczej obciach.

Trzeba kogoś przelecieć albo być przelecianym: on zaliczy ją, więc jest super samcem, ona zostanie zaliczona, więc ma branie. Uczestniczymy w coraz bardziej ustrukturalizowanym spektaklu, który w ogóle nie opowiada o nas. I nawet jeśli przyjmiemy, że w tych dwóch skafandrach są jakieś resztki energii seksualnej, coś się jeszcze tli, ci ludzie jakoś się porozumieli, cudem do siebie zbliżyli, i trafili do łóżka, to i tak zaczynają teatr idealności.

No tak, skafandry się nie pocą.

I nie mają fałdek! Wszystko im zawsze wychodzi, wiedzą, co robią, mają fantastyczne orgazmy. Ale w ich zbliżeniu nie ma autentycznego bycia, jest przedstawienie. Tymczasem prawdziwe bycie jest różne: czasem udane, czasem nie. Zdarzają się dziwne odgłosy, , cellulit. Czasem nie ma orgazmu, czasem coś komuś nie wyjdzie. Ale tego możemy doświadczyć, tylko godząc się na własne słabości i odsłonięcie emocjonalne. W skafandrze nie doświadczymy autentycznych przeżyć emocjonalnych, seksualnych też nie. Więc odstawiamy teatr: odpowiednie pozy, bielizna, właściwe światło, żeby tylko grzyweczka się przypadkiem nie zmierzwiła. Kobiety specjalnie się do seksu ubierają, wkładają staniki, które ukryją ich piersi. Nie pokazują się partnerom bez makijażu. Gaszą światło. I próbują przewidywać, w jakiej pozycji ich ciało będzie najmniej wyeksponowane. Jeśli kochają się w pozycji na jeźdźca, zastanawiają się, czy przypadkiem ich partner nie ocenia właśnie brzucha. A jak na pieska - pośladków i ud, bo mają cellulit.

Nie widzę tam miejsca na żadną przyjemność.

Nas tam nie ma. Seks, który jest aktem intymności, nawet jeśli nie jest związany z miłością, zamienia się w mechaniczną wymianę płynów, bo nie ma w nim ludzi. Są tylko piękne skafandry, które za wszelką cenę starają się pięknie wyglądać.

Koledzy opowiadają mi, że coraz częściej dziewczyny, z którymi sypiają, odtwarzają w łóżku scenariusze porno. Jeden do jednego.

No a skąd mają się uczyć? Tylko z porno! Dzięki  jednemu kliknięciu, bez wykupywania abonamentu, na dowolnej platformie, możemy zobaczyć tyle, że pakiet wrzynających się w naszą świadomość wizerunków i obrazów jest właściwie nie do usunięcia. Porno to źródło komunikatów dotyczących sfery, która w ogóle nie jest omawiana publicznie. I o ile rodzice mogą powiedzieć dorastającej córce: "Nie martw się kształtem swojego nosa, dziewczyny mają różne nosy", to raczej konia z rzędem temu, kto tak samo zabierze się do rozmowy o genitaliach albo po prostu o seksie. Nie ma edukacji, nie ma wiedzy, a natura nie znosi próżni. Z pornografią w ogóle jest problem, bo ona nie jest zła, jeśli człowiek zna swoją seksualność. Ale jeśli zastępuje edukację, to młody człowiek zostaje z bardzo konkretnym obrazem ciała kobiety i jej miejsca w łóżku. Dziewczyny też oglądają te filmy i zaczynają myśleć: "O rany, przecież ja tak nie wyglądam, ani się nie zachowuję. No to muszę zacząć".

Ale w końcu ta kobieta i ten mężczyzna przychodzą do ciebie. Więc najwyraźniej mają dość teatru, odtwarzania scen, nie wystarcza im to.

Zaczynają czuć pustkę. Tęsknią za autentycznymi przeżyciami, są zmęczeni przedmiotowym traktowaniem, autoterrorem. Leżąc w łóżku, chcą przestać myśleć o tym, jak wyglądają, chcą wreszcie skupić się na swojej przyjemności. Zaczynają dostrzegać, że brak zaufania do swojego ciała, brak akceptacji i miłości do niego, są pokrewne uczuciom do ich seksualności. Bo przecież seksualność nie ujawnia się w sposób pozbawiony ciała.

To jest zaskoczenie dla kobiet?

Nie, to jest kłopot. Ciało możesz zaprowadzić na siłkę, do chirurga. A seksualność?

Mężczyźni też mają ten problem?

Z wyglądem nie - wystarczy spojrzeć na statystyczną Polkę i statystycznego Polaka. Ale jeśli chodzi o kontakt z energią seksualną, to tak. Mężczyźni są socjalizowani do tego, żeby w ich świecie była zgoda na seks, niekoniecznie połączony z uczuciami, zaangażowaniem i bliskością. Kobiety natomiast są wychowywane w taki sposób, żeby uprawiały seks tylko z bliskością i miłością. A najlepiej, żeby wybierały bliskość bez seksu. I te dwa porządki w tragiczny sposób się splatają, bo okazuje się, że oboje są w podobnie trudnym miejscu, ale wychodzą od drugiej strony skali. Facet drepcze w kierunku zaangażowania i w końcu zaczyna się napinać, bo bliskość jest dla niego zbyt trudna, a kobieta dochodzi do poziomu, w którym pojawia się coraz wyższa temperatura seksualna, wrzenie, i też się napina, bo to z kolei jest dla niej nie do zniesienia.

Można sobie z tym poradzić samodzielnie?

Odradzałabym, bo to grozi wylaniem dziecka z kąpielą. To zwykle skomplikowany splot wielu konfliktów, trudności, niemożności - samemu trudno to podzielić na sensowne elementy, przyjrzeć się im, oczyścić i z powrotem złożyć w zdrową całość. To zakłada wysiłek, dystans, cierpliwość, dużo czasu. Dlatego wciąż niewiele par się na to decyduje. "Skoro mogę się pobzykać z laskami z Tindera, to po co zajmować się problemem z bliskością?" - myśli on. A ona: "Trudno, nie mam przyjemności z seksu, ale to odbębnię, inaczej mnie rzuci".

Terapeuta, oprócz tego, że jest asekuracją w poszukiwaniach odpowiedzi na ważne pytania, uczy delikatności w obejściu z samym sobą. I to jest nie do przecenienia, bo dzięki tej pomocy możemy spojrzeć na siebie łaskawiej, ale nie pobłażliwie. Na swoje ciało też.

A ty lubisz swoje ciało?

Kiedyś go nawet nie widziałam, a teraz je kocham. Jako dziecko miałam problemy ze zdrowiem, moje ciało poprzez medyczne zabiegi i ból zostało mi w pewnym sensie odebrane. Nikt tego nie zauważył, nawet ja. Dopiero po latach odkryłam, że ja w tym ciele nie żyję. Ważnym akordem w odzyskiwaniu go było dla mnie macierzyństwo - po porodzie zaczęłam pracę nad tym, żeby ono ożyło, wróciło do energii, nie tylko seksualnej. Teraz duża część mojej rekonkwisty to coś, co odtwarzam z moimi klientkami - mam poczucie, że nie sprzedaję im głodnych kawałków, tylko wiem, co robię. Sama to przeżyłam, więc wiem, dokąd pogarda wobec własnego ciała może zaprowadzić. Oczywiście, wciąż mam stare nawyki: ostatnio po operacji gardła założyłam, że rehabilitacja potrwa najwyżej siedem dni, ale trwała dwa tygodnie. Trudno! Nie walczyłam z tym, dałam sobie odpocząć. Bo wiem, że ten powrót do ciała jest niesamowicie piękną przygodą.

Mówimy głównie o trudnych i smutnych rzeczach, wszystko to brzmi ponuro, jak jakaś podróż doliną cieni, ale tak naprawdę odzyskanie ciała to jest powrót do ja czującego. Do mnóstwa rzeczy, które są jak z dzieciństwa - lekkie, wesołe, bezproblemowe. To ogrom szczęścia. Tylko trzeba to wydrzeć kulturze i powiedzieć: Ono jest moje, nie wasze. Nie będę go tresować.

Marta Niedźwiecka: psycholożka, sex coach. Współautorka książki Slow sex o współczesnej adaptacji wiedzy tantrycznej. Prowadzi gabinet terapeutyczny, warsztaty rozwojowe i podcast O zmierzchu o seksualności, ciele i emocjach.

Więcej informacji na temat książki "Seksuolożki. Sekrety gabinetów" przeczytasz na tej stronie.

Fragment książki
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas