Reklama

Polska, która nie jest Warszawą

- Ludzie z dużych miast mają rodzaj zaburzenia, które objawia się tym, że wydaje im się, że mieszkanie w Krakowie czy Warszawie jest super, a godzinna podróż z Domaniewskiej na Białołękę, to całkiem normalna sprawa. Bzdura. Normalna sprawa to jest wtedy, kiedy możesz dojechać do pracy rowerem, a po drodze spotykasz znajomych (...). - o tym, jak żyje się w byłych miastach wojewódzkich i o tym, co Polska traci na stolicocentryczności, opowiada Filip Springer, reportażysta, autor książki "Miasto Archipelag".

Aleksandra Suława: Piszesz: Nie zlepek Miast, ale Miasto. Nie przyjechałem do Sieradza, Łomży czy Piły, ale po raz kolejny przyjechałem do Miasta. Co to za miejsce?

Filip Springer:- Średniej wielkości miejscowość, w którym wszyscy za czymś tęsknią. Za ludźmi, którzy wyjechali, za fabryką, za poczuciem ważności, tym, że jesteśmy miastem wojewódzkim, a nie jakąś tam zwykłą mieściną. Według statystyk Miasto to kiepskie miejsce do życia, bo i bezrobocie wyższe i płace niższe niż w większych ośrodkach, ale w rzeczywistości, to przestrzeń, która jest o wiele bardziej przyjazna niż wielkie duże miasto. Ludzie są bliżej, czasu mają więcej, a i spacer po ulicach Łomży, Krosna czy Skierniewic jest dużo przyjemniejszy niż po centrum Krakowa czy Warszawy.

Reklama

Nie myślisz, że to absurdalne -  większość polskich miast to małe i średnie miasta, a my interesujemy się nimi tylko, kiedy ktoś znajdzie tam Złoty Pociąg, albo dziecko w beczce?

- Zwłaszcza ten argument z dzieckiem w beczce jest bardzo charakterystyczny, bo opisuje sytuację z Łodzi...

Wiem, ale posłużyłam się nim jako symbolem.

- Nie chodzi o to, że pomyliłaś miejscowości, ale o to że centralizacja w Polsce jest już tak daleko posunięta, że dziecko w beczce nie jest faktem związanym z konkretnym miejscem, ale cechą jakiegoś dziwactwa na prowincji. A to przecież tragedia z Łodzi - trzeciego co do wielkości miasta w Polsce! Nie wiem, czy to absurdalne, ale to na pewno złe, że my... Kurczę, no sama widzisz.

Co widzę?

- Powiedziałem "my". A kim jesteśmy ci "my"? Gdyby policzyć wszystkich ludzi mieszkających w miastach archipelagu, wyjdzie 3 mln ludzi. To więcej niż liczba mieszkańców Warszawy. I kto ma prawo mówić "my"? Ta garstka dziennikarzy w stolicy, którzy wszystko wiedzą najlepiej, czy cała reszta? Moim zdaniem - cała reszta.

A mówią ci, których słychać.

- I właśnie ta niewielka grupa dziennikarzy w Warszawie decyduje o tym, jaki jest wizerunek Polski. Również w tym miejscu zapadają kluczowe decyzje ekonomiczne i polityczne. Jedno miasto zassało wszystkie najważniejsze firmy i instytucje, a stutysięczne miasta stały się miejscami, z których wyjeżdża się na potęgę, bo ludzie są głęboko przekonani, że w rodzinnych miejscowościach nie ma dla nich przyszłości.


Teraz ci ludzie są istotniejsi niż kiedykolwiek. Mówi się, że przez lata ignorowani, teraz zwrócili się ku antyestablishmentowi i zdecydowali o obecnym kształcie sceny politycznej.

- Dostrzeżenie potencjału frustracji w ludziach, którzy zarabiają mniej i mają gorszy dostęp do efektów modernizacji, daje kapitał polityczny. To było widać choćby w wynikach zeszłorocznych wyborów. Ta pisowska, prosocjalna narracja, 500 plus, mieszkanie plus, to dostrzeżenie, że rzeczywiście z komunikatem kierowanym dotychczas do ludzi, było coś nie tak. Jednak dla mnie nie jest to dowód skuteczności obecnych rządów, ale tego, że w Polsce mamy gigantyczny problem ze wspólnotą i równością. I to od lat.

Czyli jednak Polska w ruinie?

- Przed ostatnimi wyborami były dwie narracje: Jedna o ruinie - która jest fałszywa, o czym można się przekonać choćby wyglądając za okno, a druga taka o tym, że jest super, bo się modernizujemy, a dowodem na to jest Pendolino - i ta też nie jest prawdziwa. Ludzie, którzy mieszkają na trasie Pendolino, mogą sobie najwyżej z nim zdjęcie zrobić, jak zdążą, a poza tym, nie mają z tej inwestycji nic. Sporo mają za to z 500 plus. W Warszawie możemy sobie na to kręcić nosem, ale jak się zarabia w Suwałkach 1500 złotych, to 500 plus jest świetną opcją, bo ma się o jedną trzecią dochodu więcej. To tylko pokazuje, że zamykanie oczu na problemy ludzi z małych i średnich miast, kończy się tym, co teraz mamy w polityce.

Czułeś w ludziach frustrację? Żal, bo inni mają, pociągnijmy to już dalej, Pendolino, a nam zabrano województwa, zamknięto fabryki, zalano kopalnie i powiedziano: Radźcie sobie sami.

- Nie we wszystkich opowieściach słychać żal za dawnymi województwami, ale już na zamykanie fabryk, brak miejsc pracy albo kiepską pracę ludzie narzekają masowo. Czują, że w ich miastach inicjatywy społeczne, debata publiczna czy modernizacja, to supertrudne przedsięwzięcia. Albo taka sytuacja. Niedawno prowadziłem w Suwałkach spotkanie z licealistami. Miało trwać do piętnastej, ale przedłużyłem je o pół godziny i oni mi w pewnym momencie zaczęli hurtem wychodzić. Pytam: O co chodzi? A oni  mówią, że o piętnastej trzydzieści odjeżdżają ostatnie autobusy na wioski i potem nie ma już żadnego transportu. Więc jeśli ktoś chciałby posiedzieć i posłuchać, nie mówię mnie, ale kogokolwiek, to może się mocno wkurzyć, bo to jak spędza popołudnie jest zależne od czyjejś wizji Polski, którą opracowuje się nie w jego własnym mieście, ale gdzieś daleko, w Warszawie, w której może nawet nigdy nie był.

Warszawa się tymi ludźmi nie interesuje. A oni Warszawą?

- Też nie bardzo. Kiedy jeździłem po miastach archipelagu, w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że przez te pięć miesięcy nie gadałem o tej "wielkiej" polityce. Ludzie, z którymi rozmawiałem owszem, mówili o bieżących wydarzeniach, ale w tym bardziej bliskim, sąsiedzkim wymiarze. Trybunał Konstytucyjny? Afera Reprywatyzacyjna? Brexit? To są sprawy Warszawy, nie nasze. 


Mam rodzinę na Podbeskidziu. Niby blisko do Bielska, ale tam podstawową lekturą jest "Gazeta Szczyrkowska".

- W takich miastach czuje się, że w lokalnych gazetach są artykuły traktujące o naprawdę ważnych sprawach. W jednym z miast przeprowadziłem długi wywiad z liderem lokalnej społeczności, młody gość, dwadzieścia dwa lata, gadaliśmy dwie godziny, a on na końcu rozmowy pyta mnie: Do czego piszę? Mówię, mówię, że współpracuję z "Polityką". On pyta: Co to ta "Polityka". Odpowiadam, że taki tygodnik, a on na to: A to nigdy nie słyszałem. To oczywiście nie znaczy, że w miastach archipelagu nikt nie słyszał o tym tygodniku, ale pokazuje, jak znikome bywa tam zainteresowanie sprawami ogólnokrajowymi. Ten chłopak nie czyta ogólnopolskich gazet, bo i po co ma to robić, jeśli nigdy nie ma tam nic o nim i o jego mieście? Media potwornie zaniedbały te tereny, jeśli jakiś dziennikarz wyprawia się na "rubieże", to zwykle po to, żeby zrobić reportaż i podziwować się, jak to się tym ludziom tam żyje?

"U nas żyje się normalnie" - taką deklarację słyszę czasem od znajomych z mniejszych miejscowości.

- Ale to jest prawda. Ludzie z dużych miast mają rodzaj zaburzenia, które objawia się tym, że wydaje im się, że mieszkanie w Krakowie czy Warszawie jest super, a godzinna podróż z Domaniewskiej na Białołękę, to całkiem normalna sprawa. Bzdura. Normalna sprawa to jest wtedy, kiedy możesz dojechać do pracy rowerem, po drodze spotykasz znajomych, masz wspomnienia związane z tym miejscem, znasz każdy kąt i zaułek. Wtedy naprawdę przyjemniej się żyje.

Jeśli żyje się tak przyjemnie, to dlaczego ludzie nie lubią tych miast? W książce piszesz o licealistach, którzy pytani o plan na życie masowo odpowiadają: Wyjechać.  

- Są wyjątki. Taki przykład: W każdym mieście pytałem o kulturę. Zwykle słyszałem narzekania, ale jedna z dziewczyn powiedziała, że u nich z teatrem nie ma problemu, bo dom kultury raz w roku organizuje autobus do teatru w Warszawie i to jest super. To nie jest super. To jest do dupy. Jednak oni są zakochani w tych miastach. Na drugim biegunie stoją ci, którzy wyjechali - jeden facet oprowadzał mnie po Radomiu, przez pięć godzin mówił, jak tu jest beznadziejnie, po czym wsiadł w samochód i wrócił do Warszawy. Swoich miast nie lubią też ludzie, którzy wyjechać chcą, ale nie mogą - sieroty poprzemysłowe, licealiści marzący o podpatrzonym w telewizji życiu w wielkim mieście, o galerii handlowej...


Dla mnie te opowieści o McDonaldzie i galerii handlowej jako szczycie marzeń były szczególnie przykre, albo raczej - gorzkie.

- A dla mnie to było niezwykle pouczające, bo zrozumiałem, że zarówno McDonald jak i galeria handlowa są elementami modernizacji, które się tym ludziom po prostu należą. Bo jeżeli uznamy, że wielkomiejski styl życia, to również spacer po galerii handlowej, kupienie sobie jeansów w sieciówie, picie kawy z kartonowego kubka i wizyta w kinie 3D, to dlaczego mielibyśmy odmawiać tych aktywności mieszkańcom mniejszego miasta? Łatwiej to zrozumieć, kiedy człowiek zastanowi się, co taki mieszkaniec Jeleniej Góry, musiał zrobić, żeby kupić sobie głupie jeansy, zanim w jego mieście powstała galeria handlowa. Musiał pojechać do Wrocławia - dwie godziny pociągiem.

Modernizacja w małym mieście bardziej niż z galerią kojarzy mi się z wyłożonym kostką rynkiem, kutymi latarniami i kolorową fontanną

- A w dużym kojarzy się z czymś innym? Modernizacja tak w dużych jak i średnich miastach, jest dość podobna. Przestrzenie publiczne to tylko rynki - cała Polska ma ładne rynki, w tym pospolitym, estetyzującym rozumieniu. Obiekty sportowe - już każdy, nawet 6 ligowy klub, ma jak nie stadion to chociaż trybunę z plastikowymi krzesełkami. Chodniczki, deptaki, latarnie, ławeczki. Najbardziej to widać we Włocławku, śródmiejska dzielnica wygląda tam jakby przed tygodniem przeszła bombardowanie, a przez środek biegnie pas nowiutkiego asfaltu zakończony betonowym placem. A dookoła kwitnie bieda. Cała Polska rewitalizuje się przez cegłę - zero refleksji nad tkanką społeczną, oby tylko ładnie było, a reszta jakoś się ułoży.

Ułożyłoby się szybciej, gdyby Polska nie była tak stolicocentryczna?

- Centralizacja to choroba Polski, która hamuje zrównoważony rozwój i sprawia, że te miasta około 100 tys. stają się miejscami, z których wyjeżdża się na potęgę. A przykład choćby sąsiednich Niemiec pokazuje, że tak być nie musi. Tam stutysięczne miasta z powodzeniem mogą być siedzibą dużej spółki, państwowego urzędu, dobrego uniwersytetu i nie ma w tym nic dziwnego. Na świecie są dobre przykłady, na których moglibyśmy się uczyć. A tymczasem my ani nie uczymy się ani na cudzych sukcesach, ani na własnych błędach, tylko popełniamy kolejne.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy